Przetrwałem kilka wesołych śnieżyc i spędziłem przy kominku kilka radosnych wieczorów, podczas gdy za oknem wirowało śniegiem i nawet nie słychać było pohukiwań sowy. Przez wiele tygodni nie spotkałem na spacerze nikogo, prócz ludzi, którzy od czasu do czasu przybywali do lasu, aby ścinać drzewa i ciągnąć je po śniegu do miasteczka. Aliści żywioły współdziałały ze mną i utworzyły ścieżkę w lesie wiodącą przez najgłębszy śnieg tam, którędy raz przeszedłem – wiatr nawiał bowiem dębowych liści w moje ślady, a one spoczywając tam i pochłaniając promienie słońca, powodowały topnienie śniegu, dzięki czemu nie tylko utworzyła się ścieżka, po której mogłem stąpać suchą stopą, lecz także jej ciemna linia była dla mnie w nocy drogowskazem. Aby zapewnić sobie towarzystwo ludzi, musiałem wyczarowywać poprzednich mieszkańców tych lasów. Za pamięci wielu obywateli mojego miasteczka droga, blisko której stoi mój dom, rozbrzmiewała śmiechem i pogwarkami mieszkańców, lasy zaś po obu jej stronach pełne były wrębów z małymi ogródkami i domostwami, a także upstrzone nimi tu i tam, chociaż bardziej aniżeli dzisiaj zacieśniały się wzdłuż drogi. Za mojej własnej pamięci sosny w niektórych miejscach zahaczały z obu stron o bryczkę, a kobiety i dzieci, które musiały same iść pieszo tędy do Lincoln, robiły to ze strachem i często biegły spory odcinek. Wprawdzie była to skromna droga wiodąca głównie do sąsiednich miasteczek albo też droga drwali, lecz dostarczała podróżnemu więcej różnorodnych wrażeń aniżeli dzisiaj i dłużej też pozostawała mu w pamięci. Tam, gdzie teraz otwarte pola uprawne ciągną się od miasteczka do lasu, wówczas biegła droga przez porosłe klonem podmokłe tereny, na których ułożono bale; szczątki ich do dziś niewątpliwie spoczywają pod obecnym zapylonym traktem ze Stratton Farm, gdzie teraz mieści się przytułek, do Wzgórza Bristera.
Na wschód od mojego poletka fasoli, po przeciwnej stronie drogi mieszkał Cato Ingraham, niewolnik Duncana Ingrahama[360], dżentelmena z miasteczka Concord, który wybudował swojemu niewolnikowi dom i zezwolił na zamieszkanie w Waldeńskich Lasach. Nie był to Cato Uticensis[361], lecz Concordiensis. Niektórzy powiadają, że był Murzynem z Gwinei. Nadal żyje kilka osób pamiętających jego wąską ścieżkę między orzechami, które miały rosnąć po to, aby mu się przydały na starość, lecz w końcu wszedł w ich posiadanie młodszy i bielszy człowiek zajmujący się spekulacją. Wszelako on także spoczywa teraz w równie skromnej mogile. Na wpół zapadły dół po piwnicy Catona nadal istnieje, aczkolwiek niewielu o tym wie, przed wzrokiem podróżnego kryje go bowiem obramowanie z sosen. Dół porośnięty jest teraz gładkim sumakiem (Rhus glabra) i jednym z najwcześniejszych gatunków nawłoci (Solidago stricta), występującym niezwykle obficie.
Tutaj, w samym rogu mojego pola, jeszcze bliżej miasteczka mieszkała w niewielkiej chacie Zilpha, kobieta kolorowa, która tkała płótno dla mieszkańców miasteczka napełniając Waldeńskie Lasy swoim przenikliwym śpiewem, albowiem miała donośny, przejmujący głos. Ostatecznie chatę jej podpalili angielscy żołnierze podczas wojny 1812 roku,[362] jeńcy trzymani na wolności pod słowem honoru. Stało się to pod nieobecność Zilphy, spłonęło wszystko, łącznie z kotem, psem i kurami. Miała ciężkie życie i w pewien sposób nieludzkie. Stary bywalec tych lasów pamięta, że gdy przechodził któregoś popołudnia mimo jej chaty, słyszał, jak mamrocze do siebie nad bulgocącym garnkiem: „Wszystko to kości, kości!” Ja zaś widziałem tam cegły pośród dębiny.
Dalej wzdłuż drogi, po prawej stronie, na Wzgórzu Bristera mieszkał Brister Freeman, niegdyś „murzyński parobek” dżentelmena Cummingsa[363] – tam gdzie nadal rosną jabłonie sadzone i pielęgnowane przez Bristera. Teraz są to duże stare drzewa, lecz owoce ich wciąż mają dla mnie smak kwaśnych dziczek. Niedawno temu czytałem napis na jego trochę zapadłym nagrobku na starym cmentarzu w Lincoln, nie opodal bezimiennych grobów brytyjskich grenadierów poległych podczas odwrotu spod Concord. Napis głosił: „Sippio Brister – miał niejakie prawo nazywać się Scipio Africanus[364] – kolorowy”[365], tak jak gdyby mógł być bezbarwny. Napis podawał także w nachalny sposób datę śmierci Sippiona, co informowało mnie pośrednio o fakcie, że w ogóle kiedyś żył. Mieszkała z nim Fenda, jego gościnna żona, która przepowiadała przyszłość ograniczając się jednak do przyjemnych wróżb. Była duża, krągła i czarna, czarniejsza od wszystkich dzieci nocy – takie śniade ciało niebieskie, jakie nigdy nie wznosiło się nad Concord ani przedtem, ani potem.
Dalej, u stóp wzgórza, po lewej stronie, przy starej leśnej drodze widać ślady domostwa rodziny Stratton, do której należący sad porastał nigdyś cały stok Wzgórza Bristera, dawno już atoli zastąpiły go sosny smołowe i pozostało tylko kilka pniaków – ich stare korzenie nadal zasilają pnie wielu dzikich rozkwitających wiejskich drzew.
Jeszcze bliżej miasteczka, po przeciwnej stronie drogi, tuż na skraju lasu położona jest działka Breeda, ziemia słynąca z wybryków demona, o którym stara mitologia wyraźnie nie wspomina, lecz który odegrał wybitną i zdumiewającą rolę w naszym życiu w Nowej Anglii i zasłużył sobie, podobnie jak inni bohaterowie mityczni, na to, aby pewnego dnia napisano jego biografię. Który najpierw pojawia się w przebraniu przyjaciela lub najemnego parobka, a potem obrabowuje i morduje całą rodzinę – to Rum z Nowej Anglii.[366] Aliści historia nie powinna jeszcze opowiadać o tragediach, jakie tu się rozegrały, niech czas w pewnym stopniu zatrze ich kontury i zabarwi je błękitem. Najbardziej mglista i budząca wątpliwości tradycja głosi, że niegdyś stała tu gospoda – studnia była ta sama, rozcieńczała napoje podróżnych i orzeźwiała ich rumaki. Tutaj ludzie wymieniali pozdrowienia, słuchali nowin i opowiadali swoje, a potem znów się rozjeżdżali.
Chata Breeda stała tu zaledwie dwanaście lat temu, aczkolwiek już długi czas była nie zamieszkana. Była mniej więcej tej samej wielkości co moja. Podpaliła ją, jeśli się nie mylę, grupa nicponi w pewien wieczór po wyborach. Mieszkałem wówczas na skraju miasteczka[367] i akurat pogrążyłem się w lekturze Gondiberta Davenanta[368] – było to owej zimy, gdy zmagałem się z ospałością, co do której, nawiasem mówiąc, nigdy nie wiedziałem, czy należy ją uważać za obciążenie rodzinne, jako że mój wuj zasypiał przy goleniu, a w niedziele musiał się w piwnicy zajmować obrywaniem kiełków wypuszczonych przez ziemniaki, aby nie zasnąć i przestrzegać święta, czy też że jest owa ospałość wynikiem moich prób przebrnięcia bez żadnych opustek przez wybór poezji angielskiej Chalmersa.[369] Niemal uspokajało to moich Nerwiów[370]. Otóż właśnie zagłębiłem się w czytaniu, gdy nagle uderzono w dzwon pożarowy. W wielkim pośpiechu wozy potoczyły się drogą, na ich czele zaś biegła rzadka grupka mężczyzn i chłopców, wśród których ja znalazłem się na samym przedzie, albowiem przeskoczyłem przez strumyk. Myśleliśmy, że pali się daleko na południu, za lasem – stodoła, sklep, domostwo lub wszystko naraz – my, którzy biegliśmy już do niejednego pożaru. Ktoś zawołał: „To stodoła Bakera”, inny znów: „To dom Codmana”.[371] Aż nagle nad lasem buchnął snop iskier, jak gdyby zawalił się dach, i wszyscy zawołaliśmy: „Concord na ratunek!” Wozy przemknęły z szaloną szybkością, obciążone do granic wytrzymałości, wioząc zapewne między innymi agenta Towarzystwa Ubezpieczeniowego, który by pojechał choć na kraniec świata. Ustawicznie bił dzwon, bardziej powolny i utwierdzony w swej misji, na samym zaś końcu – jak potem szeptano – ciągnęli ci, którzy byli sprawcami podpalenia i wszczęli alarm. My podążaliśmy naprzód jak prawdziwi idealiści, to znaczy odrzucając dowody poznania zmysłowego, aż na zakręcie drogi usłyszeliśmy trzaski i poczuli rzeczywiście żar ognia buchającego znad ściany, a wówczas zdaliśmy sobie sprawę, że niestety, przybyliśmy na miejsce. Bliskość pożaru tylko ostudziła nasz zapał. Zrazu chcieliśmy przelać na palący się budynek zawartość sadzawki, lecz w końcu pozostawiliśmy go na pastwę płomieni, albowiem stał cały w ogniu i był już stracony. Toteż ustawieni dookoła wozu, wyrywaliśmy się do przodu jeden przez drugiego wydając polecenia przez tubę, rozprawiając po cichu o pożogach, jakie zdarzyły się na tym świecie, również o pożarze sklepu Bascoma, kiedy to – między nami mówiąc – gdybyśmy znaleźli się w porę z naszą „beczułką”[372] oraz mieli w pobliżu pełną sadzawkę, moglibyśmy obrócić ten pożar zagrażający nam ostateczną ogólnoświatową pożogą w drugi potop. W końcu zawróciliśmy nie wyrządzając żadnej szkody – zawróciliśmy do łóżek i do Gondiberta. Co się tyczy Gondiberta, to jednak wyłączyłbym z przedmowy ustęp mówiący o tym, że rozum jest prochem wymyślonym przez duszę – „lecz większości rodzaju ludzkiego obcy jest rozum, podobnie jak Indianom obcy jest proch”[373].
Nazajutrz wieczorem szedłem przypadkiem tą samą drogą przez pola, mniej więcej o tej samej porze, gdy nagle usłyszałem ciche jęki dolatujące z pogorzeliska. Podszedłem po ciemku bliżej i natknąłem się na jedynego członka znajomej mi rodziny, który się uratował, spadkobiercę zarówno jej cnót, jak i wad, jedynego zainteresowanego pogorzeliskiem. Leżał na brzuchu i znad ściany piwnicy przyglądał się rozżarzonym nadal węglom w dole, mamrocząc coś do siebie, jak to było jego zwyczajem. Jak dzień długi pracował na odległych łąkach nad rzeką, a potem skorzystał z pierwszej wolnej chwili, aby odwiedzić dom ojców, dom swojej młodości. Przez cały czas leżąc na brzuchu, zaglądał do piwnicy ze wszystkich możliwych stron i punktów widzenia po kolei, jak gdyby ukryty był tam przywalony kamieniami skarb, o którym nie zapomniał. Aliści nie znalazł niczego prócz sterty cegieł i popiołu. Dom padł pastwą płomieni, mężczyzna zatem oglądał, co pozostało. Współczucie, na które wskazywała sama moja obecność, przyniosło mu ulgę. Pokazał mi – na ile pozwoliły ciemności – miejsce, gdzie była zakryta studnia, albowiem jej nic nigdy nie zdoła – dzięki Bogu – zasypać. Długo macał koło ściany w poszukiwaniu żurawia, wyciosanego z pnia i osadzonego przez ojca, chcąc znaleźć po omacku żelazny hak czy pętlę z drutu, którą przymocowano ciężar do końca belki – oto było wszystko, czego mógł się teraz chwycić – aby przekonać mnie, że to nie jest zwyczajny „ciężarek”. Dotknąłem go ręką, a teraz przypomina mi się podczas codziennych spacerów, na nim bowiem zawieszona jest historia rodziny.
Trochę dalej, po lewej stronie, tam, gdzie widać studnię i krzewy bzu przy ścianie na otwartym teraz polu, mieszkali Nutting i Le Grosse.[374] Lecz powróćmy na drogę prowadzącą w stronę Lincoln.
Daleko w głębi lasu, o wiele dalej aniżeli miejsca, o których była dopiero mowa, tam, gdzie droga biegnie najbliżej stawu, osiedlił się na gruncie nie będącym jego własnością garncarz Wyman; zaopatrywał on mieszkańców miasteczka w wyroby z gliny i pozostawił potomków trudniących się tym samym rzemiosłem. Oni też nie opływali w dobra tego świata, mieszkali na gruncie, na którego zajmowanie mieli tylko niepisane zezwolenie, a szeryf często na darmo przychodził zbierać podatki i aby formalnościom stało się zadość, „przyczepiał kwit zastawny „Jak czytałem w jego sprawozdaniach, albowiem nie było w chacie niczego, co mógłby zarekwirować pod zastaw. Pewnego dnia w środku lata, kiedy okopywałem grzędy, przystanął na koniu przy moim poletku człowiek, który wiózł garnki na rynek, i zapytał mnie o młodszego Wymana. Dawno temu kupił bowiem od niego koło garncarskie i był ciekaw, co u Wymana słychać. Czytałem w Piśmie Świętym o glinie garncarskiej i kole, lecz nigdy nie przyszło mi do głowy, że używane przez nas garnki nie są takimi, jakie zachowały się nie potłuczone z tamtych czasów czy też rosły gdzieś na drzewach niby tykwy, z zadowoleniem przeto słuchałem, że taka garncarska sztuka w ogóle rozwija się w mojej okolicy.
Ostatnim przede mną mieszkańcem tych lasów był Irlandczyk, Hugh Quoil (mam nadzieję, że napisałem jego nazwisko w dostatecznie skomplikowany sposób[375]), który zajmował chatę Wymana. Nazywano go Pułkownikiem Quoil. Krążyła pogłoska, jakoby walczył pod Waterloo. Gdyby żył, skłoniłbym go, aby od nowa prowadził swe bitwy. Tutaj był dróżnikiem. Napoleon udał się na Wyspę Świętej Heleny, Quoil przybył w Waldeńskie Lasy. Wszystko, co o nim wiem, brzmi tragicznie. Był człowiekiem z ogładą, takim, co to obracał się po świecie, i potrafił lepiej się wysławiać, aniżeli inni umieli go słuchać. Twarz miał koloru karminowego i cierpiał na drżączkę, przeto w środku lata nosił obszerny płaszcz. Zmarł przy drodze u stóp Wzgórza Bristera wkrótce po tym, jak zamieszkałem w lesie, toteż nie pamiętam go jako sąsiada. Byłem w jego chacie, zanim została zburzona przez kamratów, którzy omijali ją potem z daleka jak „pechowe zamczysko”. Widziałem tam sfatygowane ubranie Quoila, zwinięte na wysokiej pryczy, jak gdyby to on sam tam leżał. Na palenisku porzucono złamaną fajkę, zamiast przy zdroju potłuczony dzban[376]. Ten ostatni nie mógł być symbolem śmierci Quoila, albowiem ów przyznał mi się kiedyś, że słyszał o Źródle Bristera, lecz nigdy go nie widział. Na podłodze leżały rozrzucone i powalane ziemią karty – król karo, pik i kier. Do następnego pomieszczenia nadal przychodziło spać na grzędzie jedno czarne kurczę, którego rządca nie zdołał złapać – czarne jak noc i jak ona ciche, albowiem nawet nie popiskiwało czekając na Renarta[377]. Za chatą majaczyły zarysy ogrodu, w którym Quoil posadził różne rośliny, lecz nigdy ich nie okopał z powodu ataków drżączki, chociaż nadeszła właśnie pora zbiorów. Ogród zarośnięty był piołunem i rzepami, które jako ostatnie z wszystkich mających obrodzić owoców przyczepiły mi się do ubrania. Na tylnej ścianie chaty wisiała od niedawna rozciągnięta skóra świstaka, łup Quoila spod ostatniego Waterloo – lecz nie będzie już potrzebował ciepłej czapki ani rękawic.
Teraz po tym domostwie pozostało jedynie zagłębienie w ziemi, kryjące kamienie piwniczne; słoneczną murawę porastają krzewy poziomek, malin, jeżyn, leszczyny i sumaka; na miejscu dawnego komina rośnie teraz jakaś sosna smołowa czy pochylony dąb, a tam, gdzie leżał kamień przy progu, może kołysze się brzoza cukrowa o słodkim zapachu. Niekiedy widać wylot studni, z której niegdyś tryskało źródło, a którą teraz zarosła sucha, nie roszona trawa. Bywa również i tak, że po odejściu ostatniego członka rodu przez długi czas studnia jest nie do odkrycia, albowiem zawala ją się płaskim kamieniem i zasypuje darnią. Jakaż to musi być smutna czynność owo zasypywanie studni! – zbiegające się z wykopywaniem studni łez. Te wykopy piwniczne, podobne do opuszczonych lisich nor czy starych dziur, to wszystko, co pozostało z miejsca, w którym ongi panowała krzątanina i pulsowało ludzkie życie i w którym rozprawiano w takiej czy innej formie po kolei o „przeznaczeniu, wolnej woli, przeczuwaniu absolutu”[378]. Lecz wszystko, czego mogę się dowiedzieć o ich wnioskach, sprowadza się do jednego: „Cato i Brister sypali piaskiem w oczy”, co jest niemal tak budujące jak historia słynniejszych szkół filozoficznych.
Wprawdzie od czasu gdy zniknęły drzwi, nadproże i próg, wyro’sło nowe pokolenie, atoli nadal kołysze się tu żywotny bez rozkwitający co wiosnę słodko wonnym kwieciem zrywanym przez zadumanych wędrowców – zasadziły go kiedyś na podwórzu przed domem i pielęgnowały ręce dzieci, teraz zaś stoi pod rozsypującym się murem na leżącym odłogiem pastwisku, które ustępuje miejsca nowo wyrastającym lasom – ostatni z rodu, jedyny pozostały przy życiu członek tej rodziny. Smagłe dzieci raczej nie zastanawiały się nad tym, że słabowity szczepek z ledwie dwoma oczkami, który zasadziły w ziemi w cieniu domu i codziennie go podlewały, tak się ukorzeni, przeżyje je i sam dom rzucający na niego z tyłu cień, przeżyje również ogród i sad dorosłych, a w pół wieku po tym, jak same dojrzały i pomarły, opowiadać będzie nieśmiało ich historię samotnemu wędrowcowi – rozkwitając tak ślicznie i pachnąc tak słodko jak pierwszej wiosny. Mam w pamięci jego jak zawsze delikatne, niejaskrawe, wesołe odcienie lila.
Lecz dlaczego ta mała wioska, zarodek czegoś większego, przestała istnieć, podczas gdy Concord nadal pozostaje na swoim miejscu? Czyż warunki naturalne nie były tu dość sprzyjające – czy doprawdy brakowało wody? Przeciwnie – głęboki staw Walden i chłodne Źródło Bristera zapewniały przywilej pociągania długich, zdrowych łyków bez żadnych urządzeń – dość tutejszym ludziom rozcieńczyć płyn w szklance. Powszechnie uchodzili za lud nękany pragnieniem. Czyż nie mogły się tu rozwijać takie fachy, jak wyplatanie koszy i wycieraczek, wyrabianie mioteł, prażenie kukurydzy, tkanie lnu i garncarstwo, dzięki którym to pustkowie rozkwitałoby jak róża, a liczni potomkowie dziedziczyliby ziemię ojców?[379] Jałowa gleba byłaby przynajmniej odporna na degenerację charakterystyczną dla niektórych terenów nizinnych. Niestety! Jakże mizernie pamięć o tych mieszkających tu ludziach podnosi piękno krajobrazu! Pewnie znów Natura – wraz ze mną jako pierwszym osadnikiem oraz moim domem postawionym zeszłej wiosny – postara się być najstarsza w tej wiosce.
Nic mi nie wiadomo, aby na miejscu, które zajmuję, budował już kiedyś ktoś inny. Niech mnie Opatrzność chroni przed miastem zbudowanym na miejscu starszego, przed miastem, którego budulec pochodzi z ruin, a ogrody to cmentarze.[380] Gleba jest tam jałowa i przeklęta i zanim budowa stanie się nieodzowna, sama Ziemia ulegnie zniszczeniu. Mając takie reminiscencje zaludniłem lasy i ukołysałem się do snu.
O tej porze roku rzadko zaglądali do mnie goście. Bywało, że w największe śniegi ani jeden wędrowiec nie zapuścił się aż do mojego domu przez tydzień czy dwa, i żyłem wtedy w zaciszu niczym mysz polna lub bydło i drób, które podobno przetrwały długi czas nawet bez pożywienia, zagrzebane pod zaspami; albo jak rodzina wczesnych osadników w mieście Sutton w naszym stanie – jej chatę pod nieobecność ojca zupełnie zasypała Wielka Śnieżyca w 1717 roku[381], a uratował Indianin natrafiając na dziurę powstałą w zaspie dzięki tchnieniu z komina. O mnie jednak nie kłopotał się żaden przyjazny Indianin, ale też nie musiał, gospodarz bowiem przebywał w domu. Wielka Śnieżyca! Jakże wesoło o niej się słucha! Wówczas to farmerzy nie mogli dotrzeć zaprzęgami do lasu ani na mokradła, byli zmuszeni ścinać drzewa przeznaczone do ocieniania domów, a na mokradłach, gdy skorupa stwardniała, ścinali drzewa dziesięć stóp nad ziemią, jak się później okazało wiosną.
W największe śniegi dróżka, którą utorowałem od gościńca do mojego domu, mająca około pół mili długości, mogłaby się na rysunku przedstawiać jako kręta kropkowana linia o dużych przerwach między kropkami. Przez tydzień jednakiej pogody wędrując tam i z powrotem, robiłem dokładnie tyle samo kroków takiej samej długości, stąpając rozmyślnie po własnych głębokich śladach z precyzją nóżek cyrkla – oto do jakiej rutyny sprowadza nas zima; lecz ślady owe często wypełniał błękit nieba. Aliści nie było takiej pogody, która by przeszkodziła mi zdecydowanie w moich spacerach czy raczej dalekich wędrówkach, często bowiem przebywałem osiem, dziesięć mil brnąc przez najgłębszy śnieg, aby tylko dotrzeć na spotkanie z bukiem czy brzozą żółtą, czy też ze starą znajomą sosną. Wówczas ich gałęzie, obciążone lodem i śniegiem, tak obwisały, a wierzchołki robiły się tak spiczaste, że sosny przemieniały się w jodły. Brnąłem na szczyty najwyższych pagórków przez śnieg niemal na dwie stopy głęboki w płaskim terenie, za każdym krokiem rozpętując sobie nad głową nową śnieżną nawałnicę; czasami, gdy myśliwi wynieśli się na zimowe kwatery, pełzałem i wlokłem się na czworakach. Pewnego popołudnia zabawiałem się obserwowaniem sowy mszarnej (Strix nebulosa), która w pełnym świetle dnia siedziała na jednej z niższych suchych gałęzi sosny wejmutki przy samym pniu, a ja stałem w odległości pręta. Mogła mnie słyszeć, gdy się poruszałem chrzęszcząc stopami po śniegu, aczkolwiek na pewno nie mogła mnie dobrze widzieć. Skoro wszcząłem największy hałas, wyciągała szyję, na której stroszyły jej się pióra, i szeroko otwierała oczy, lecz znów powieki jej opadały i chwytała ją drzemka. Po półgodzinie patrzenia na sowę, gdy tak siedziała z półotwartymi oczami niby kot, skrzydlaty brat kota, również ogarnęła mnie senność. Między jej powiekami była tylko wąska szpara, przez którą utrzymywała ze mną półwyspowy kontakt; a zatem spoglądała na mnie z krainy snu półzamkniętymi oczami i usiłowała uświadomić sobie, kim jestem ja – niewyraźny przedmiot czy pyłek, który przerywał jej marzenia. Wreszcie, gdy zaczynałem głośniej hałasować czy bardziej się zbliżyłem, niepokoiła się i kręciła ospale na gałęzi, jak gdyby zniecierpliwiona, że przerywają jej sny. Skoro zaś poderwała się i poruszyła wśród sosen skrzydłami, rozkładając je nadspodziewanie szeroko, nie doleciał mnie nawet szmer. Przeto wiedziona między gałęziami sosen raczej delikatnym zmysłem wyczuwającym ich bliskość aniżeli wzrokiem, jak gdyby po omacku wynajdując swą drogę przez świtanie wrażliwymi lotkami skrzydeł, znalazła sobie nową gałąź, na której mogła w spokoju czekać brzasku swojego dnia.
Krocząc długim nasypem kolejowym przecinającym łąki, odbywałem liczne spotkania z zawadiackim, szczypiącym wiatrem, nigdzie bowiem nie miał on szerszego pola do popisu; a gdy mróz poraził mi jeden policzek, tak jak i ja pogański, nadstawiłem mu również drugi.[382] Na drodze dla wozów, prowadzącej ze Wzgórza Bristera, było niewiele lepiej. Albowiem nadal chodziłem do miasta niby przyjazny Indianin, mimo że pomiędzy skrajami waldeńskiej drogi spiętrzyły się całe zasoby szerokich otwartych pól i wystarczyło pół godziny, aby zatarły się ślady ostatniego z podróżnych. A gdy wracałem, brnąłem już przez nowe zaspy, powstałe tam, gdzie pracowity północno-zachodni wiatr nawiał sypkiego śniegu na ostrym zakręcie drogi i gdzie nie było widać ani śladu królika, ani nawet drobnego niby druk małej czcionki śladu myszy. Rzadko jednak się zdarzało, nawet w środku zimy, abym nie zdołał znaleźć jakiegoś ciepłego sprężystego bagna, na którym trawa i kurzyślad wytężały swą zieleń bylin i jakiś bardziej odporny ptak czekał na powrót wiosny.
Bywało, że pomimo głębokiego śniegu, gdy wracałem wieczorem ze spaceru, przecinałem ślady drwala prowadzące do moich drzwi i na palenisku znajdowałem kupkę jego ostrużyn, w całej zaś izbie czułem zapach jego fajki. Czy też w niedzielne popołudnie, jeśli zdarzyło mi się być w domu, słyszałem chrzęszczące po śniegu kroki długogłowego farmera, który przybywał z daleka przedzierając się przez las, aby „uciąć” sobie ze mną towarzyską pogawędkę, jednego z niewielu mających jego powołanie „panów na gospodarstwie”, który przywdział fartuch zamiast profesorskiej togi i który tak samo jest gotów wyciągnąć morał z nauk Kościoła czy państwa, co wywlec furę nawozu z podwórza za stodołę. Rozmawialiśmy o surowych i prostych czasach, gdy podczas rześkich chłodów ludzie zasiadali wokół wielkich ognisk zachowując jasne umysły; jeśli zaś inny deser nie spełnił naszych oczekiwań, próbowaliśmy zębów na orzechach, z których mądre wiewiórki dawno temu zrezygnowały, albowiem orzechy o najgrubszych skorupach są na ogół puste.
Tym, który przybył z najdalszych okolic do mojego domostwa, brnąc przez najgłębsze śniegi wśród najbardziej ponurych nawałnic, był poeta.[383] Zniechęcić może się farmer, myśliwy, żołnierz, reporter, a nawet filozof, lecz nic nie powstrzyma poety, albowiem kieruje nim czyste uczucie miłości. Któż przewidzi, kiedy się pojawi i kiedy odejdzie? Głos obowiązku wzywa go o każdej porze, nawet wówczas gdy lekarze pogrążeni są we śnie. Mój mały dom dźwięczał w takie chwile wybuchami wesołości i rozbrzmiewał pomrukiem rozmów o wiele spokojniejszych, a wszystko to wynagradzało dolinie Waldenu długie okresy ciszy. W porównaniu z tym na Broadwayu panował spokój i pustka. Chwilami rozmowę przerywały prawdziwe salwy śmiechu, które mogły być zarówno reakcją na właśnie usłyszany żart, jak i antycypacją nowego dowcipu. Nad talerzem kleiku ukuliśmy wiele nowych , jak spod igły” teorii życiowych, co łączyło w sobie przyjemność biesiadowania z możliwością zachowania jasnego umysłu, niezbędną przy filozofowaniu.
Nie powinienem pominąć jeszcze jednego mile widzianego gościa, który w moją ostatnią zimę nad stawem przybrnął z miasteczka przez śnieg, deszcz i ciemności, aż dostrzegł wśród drzew światło lampy i spędził ze mną kilka długich zimowych wieczorów. To jeden z ostatnich filozofów – dało go światu Connecticut – który najpierw handlował jako domokrążca towarami tego stanu, a potem, jak sam twierdzi, swoim umysłem.[384] Handluje nim nadal, podpowiadając Bogu i uchybiając człowiekowi, rodząc jedynie owoce własnego umysłu, podobnie jak orzech rodzi swoje jądro. Myślę, że to właśnie musi być człowiek największej wiary ze wszystkich żyjących. Jego słowa i stosunek do spraw zawsze zakładają lepszy stan rzeczy, aniżeliby to wynikało ze stanowiska innych ludzi, i będzie on ostatnim człowiekiem, którego rozczaruje obrót spraw w cyklu stuleci. Teraźniejszość nie jest dla niego próbą sił. I mimo że teraz ludzie go raczej lekceważą, to gdy nadejdzie jego czas i zapanują prawa, których istnienia większość nie podejrzewa, do niego zwrócą się po radę głowy rodziny i rządy.
Cóż za ślepcy, że nie widzą spokoju![385]
To prawdziwy przyjaciel człowieka, niemal jedyny sprzymierzeniec postępu ludzkości. Stara Śmiertelność[386], czy raczej Nieśmiertelność, której niewyczerpana cierpliwość i wiara rozjaśnia obraz wyryty w ciele człowieka, Bóg, którego są ludzie tylko gorszymi i słabszymi wizerunkami. Swoim gościnnym umysłem obejmuje on dzieci, żebraków, obłąkanych i uczonych i życzliwie się ustosunkowuje do myśli ich wszystkich, nadając jej zwykle rozmach i elegancję. Sądzę, że powinien prowadzić karawanseraj przy gościńcu świata, w którym mogliby się zatrzymywać filozofowie wszystkich narodów, a na jego szyldzie powinien widnieć napis: „Noclegi i wikt dla ludzi, zwierząt nie przyjmujemy.[387] Wejdźcie ci, którzy cieszycie się wolnym czasem i spokojem ducha, ci, którzy gorliwie szukacie właściwej drogi.” Jest on chyba najrozsądniejszym i mającym najmniej dziwactw człowiekiem ze znanych mi ludzi; taki sam jak wczoraj będzie jutro. Spacerowaliśmy ongi pogrążeni w rozmowie i skutecznie zapomnieliśmy o Bożym świecie, gdyż on, wolno urodzony, ingenuus, nie miał zobowiązań wobec światowych instytucji. Obecność jego tak uwydatniała piękno krajobrazu, że w którąkolwiek stronę się obróciliśmy, niebiosa i ziemia jak gdyby się zlewały. Człowiek w niebieskiej szacie, dla którego najodpowiedniejszym dachem jest sklepienie niebios, odzwierciedlające pogodę jego ducha. Nie pojmuję, jak on może kiedyś umrzeć; wszak Natura nie jest zdolna bez niego się obejść.
Gdy w każdym z nas pewne myśli już wyschły niby drewno, siadaliśmy, aby je ostrugać wypróbowując noże i podziwiając wyraźne żółtawe słoje sosny wejmutki. Posuwaliśmy się naprzód tak bardzo uważnie i z takim uszanowaniem, jak również powściągaliśmy się razem tak gładko hamując, że nie płoszyliśmy ze strumienia narybku myśli ani nie napędzał mu strachu żaden rybak na brzegu, toteż myśli przypływały i odpływały dostojnie niby chmury przeciągające po zachodnim niebie czy perłowe stada ptaków, które niekiedy zbierają się na nim i rozpierzchają. Oto pracowaliśmy robiąc powtórkę z mitologii, wymyślając gdzieniegdzie jakąś baśń, budując zamki na lodzie, dla których ziemia nie była stosownym gruntem. Wielki Widz! Wielki Przewidujący! Rozmowa z nim stanowiła Ucztę Nowoangielskiej Nocy[388]. Ach! Jakąż dyskusję prowadziliśmy: pustelnik i filozof oraz stary osadnik, o którym wspominałem – we trzech; rozsadzała ona mój dom i zadawała mu tortury. Nie śmiem się przyznać, ile funtów wagi ponad ciśnienie atmosferyczne przypadało na każdy cal sześcienny; dom pękał w szwach, przeto trzeba potem było go uszczelniać długim i głuchym milczeniem, aby zabezpieczyć przed przeciekaniem. Miałem już atoli zgromadzoną dużą ilość pakuł tego rodzaju.
Był jeszcze jeden człowiek, z którym spędziłem na długo zapamiętane „nieprzerwane godziny” w jego domu w miasteczku i który też mnie od czasu do czasu odwiedzał[389]; poza tym nie miałem innego towarzystwa.
Niekiedy oczekiwałem tam – podobnie jak wszędzie – Gościa, który nigdy się nie zjawia. Wisznupurana rzecze: „Właściciel domu winien pozostać wieczorową porą na swoim podwórzu tak długo, jak trwa dojenie krowy, albo i dłużej, jeśli ma chęć, i oczekiwać przybycia gościa.”[390] Często wypełniałem ów obowiązek gościnności czekając tak długo, że można by w tym czasie wydoić stado krów, lecz nie wypatrzyłem nikogo, kto by się zbliżał od strony miasta.[391]
[360] Duncan Ingraham – pod koniec XVIII wieku najbogatszy obywatel miasteczka Concord.
[361] Katoni Młodszy Utycki był wnukiem często cytowanego przez Thoreau Marka Porcjusza Katona Cenzora.
[362] Mowa o wojnie z Anglią (1812-14), zwanej „drugą wojną o niepodległość”. Przebieg jej był na ogół dla Stanów niepomyślny, nie tylko na morzu, gdzie górowali Brytyjczycy, lecz także na lądzie amerykańskim. Jednak pokój w Gandawie zawarty został na warunkach stanu sprzed wojny.
[363] F. B. Sanborn (Walden, Boston 1909) podaje, że rzeczony Cummings był concordzkim lekarzem, zmarłym w 1788 r.
[364] Scipio Africanus – sławny wódz rzymski, w 209 r. zdobył Nową Kartaginę.
[366] Według notatki w dzienniku Thoreau (Journal, II, 20, 1850 r.) John C. Breed był concordzkim golarzem. Byron Rees podaje o nim następującą informację (w: Walden, Nowy Jork 1910): „John C. Breed, golarz i pijak; w końcu znaleziono go martwego na drodze w 1824 r. […] skrajny przypadek nieposkromionych ciągot do rumu […] stał się w pełni jego niewolnikiem. Był od niego całkowicie uzależniony, nie miał innych potrzeb ani słabości. Gdyby trafiła mu się okazja zarobienia za golenie sześciu centów, wydałby jednego centa na suchary, a pięć centów na rum.”
[367] Musiało to być wówczas, gdy Thoreau mieszkał w domu Emersona.
[368] Mowa o utworze Williama Davenanta Gondibert: An Heroic Poem, Londyn 1672.
[369] Mowa o dwudziestojednotomowym dziele Alexandra Chalmersa The Works of the English Poets from Chaucer to Cowper, Londyn 1810. Podobno Thoreau przeczytał wszystkie tomy „w wolnym czasie” podczas studiów na Uniwersytecie Harvarda.
[370] Nerwiowie – plemię celtycko-germańskie podbite we Flandrii przez Cezara. Thoreau stosuje tu grę słów: Nerwiowie/nerwy.
[371] James Baker mieszkał w Lincoln, około mili na południe od stawu Walden. To właśnie jego gospodarstwo Thoreau nazywa Farmą Bakera. Dom Codmana, najzamożniejszego obywatela Lincoln, był pięknym trzypiętrowym domem zbudowanym na zachód od dworca w Lincoln.
[372] W czasach Thoreau do gaszenia pożaru używano małych ręcznych wózków nazywanych „beczułkami”.
[373] Cytat z przedmowy Williama Davenanta do Gondiberta.
[374] Mowa prawdopodobnie o Samie Nuttingu wspomnianym w rozdziale Zwierzęta zimą. John Le Grosse to najprawdopodobniej farmer, który mieszkał przy drodze do Westford.
[375] Mowa o tym, że pisownia irlandzkich nazwisk w języku celtyckim jest bardziej skomplikowana niż po angielsku.
[376] „Zanim zerwie się srebrny sznur i stłucze złota czasza, i zbije się dzban nad zdrojem, a pęknięte koło wpadnie do studni.” Stary Testament, Księga Kaznodziei Salomona 12, 6.
[377] Główny bohater francuskiego poematu heroikomicznego z XII-XIII w. Powieść o Lisie. Imię Renart stało się z czasem francuską nazwą gatunkową lisa.
[378] John Milton, Raj utracony, II, 650.
[379] „Niech się rozweseli pustynia i spieczona ziemia; niech się rozraduje i zakwitnie step!” Stary Testament, Księga Izajasza 35,1.
[380] Za czasów Thoreau dokonano kilku najważniejszych odkryć archeologicznych: odkrycia Babilonu, odkopania zabytków Asyrii oraz ponownego odkrycia Petry.
[381] Mowa o niej w poprzednim rozdziale, przyp. 18.
[382] „…a jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi.” Nowy Testament, Ewangelia św. Mateusza 5,39.
[383] Mowa o Williamie Ellerym Channingu młodszym, który mieszkał z przeciwnej strony Concord.
[384] Mowa o transcendentaliście Amosie Bronsonie Alcotcie, który w młodości był domokrążcą na Południu. Thoreau jako jeden z pierwszych zainteresował się jego niezwykłą umysłowością.
[385] Thomas Storer, The Life and Death of Thomas Wosley Cardinal, Londyn 1599.
[387] Na szyldach widniały na ogół w tamtych czasach napisy: „Noclegi i wikt dla ludzi i zwierząt.”
[388] Odniesienie do tytułu Baśnie z tysiąca i jednej nocy.
[389] Mowa o Emersonie.
[390] Na podstawie angielskiego przekładu Wisznupurana.
[391] Odniesienie do wersu ze starej angielskiej ballady The Children in the Wood.
ZWIERZĘTA ZIMĄ
Gdy stawy pozostawały skute lodem, nie tylko można było poprowadzić przez nie nowe krótsze drogi do wielu miejsc, lecz także patrząc z ich tafli oglądać nowe widoki znajomego krajobrazu. Staw Flinta, po którym często wiosłowałem i jeździłem na łyżwach, pokryty śniegiem wydał mi się niespodzianie tak wielki i obcy, gdy przez niego przechodziłem, że przywodził na myśl jedynie Morze Baffina. Dookoła wznosiły się pagórki Lincoln urastające do skrajnie potężnego śnieżnego płaskowyżu, na którym – miałem wrażenie – nigdy nie stanęła moja stopa, a rybacy hen daleko na skraju lodu, poruszający się powoli ze swoimi przypominającymi wilki psami, wyglądali jak łowcy fok czy Eskimosi, we mgle zaś majaczyli niby postacie z bajki i nie wiedziałem już, czy to olbrzymy, czy liliputy. Szedłem tędy śpiesząc na odczyt, który miałem wygłosić wieczorem w Lincoln; brnąłem przez śnieg nie napotykając między moją chatą[392] a salą odczytową ani jednego domostwa. Ma stawie Goose, mijanym po drodze, miały swoją kolonię piżmoszczury, których siedziby wznosiły się wysoko ponad powierzchnię lodu, chociaż gdy przechodziłem przez staw, z daleka nie było ich widać. Walden – podobnie jak inne stawy na ogół nie przysypany śniegiem, chyba że tu czy tam leżała płytka, nierówno nawiana zaspa – był moim podwórzem, po którym mogłem swobodnie chodzić, gdy tymczasem gdzie indziej, na płaskim terenie, śnieg miał prawie dwie stopy głębokości i mieszkańcy miasteczka mogli się poruszać jedynie po ulicach. Tam, daleko od miejskiej ulicy i od dźwięczenia dzwonków przy sankach, które tylko z rzadka mnie dolatywało, ślizgałem się i jeździłem na łyżwach jak gdyby po ogromnym udeptanym wybiegu dla łosi, a dookoła stały dębowe lasy i chyliły się pod śniegiem czy jeżyły soplami uroczyste sosny.
Co się tyczy dźwięków, jakie słyszałem w zimowe noce, a często i w zimowe dni, to dolatywało mnie gdzieś z oddali smutne, lecz melodyjne pohukiwanie sowy; przypominało dźwięk wydawany przez zmarzniętą ziemię, gdy uderza się w nią odpowiednim plektronem, był to sam lingua vernacula Waldeńskich Lasów, z którym dobrze się w końcu zaznajomiłem, chociaż nigdy nie widziałem ptaka wydającego owe dźwięki. Rzadko kiedy się zdarzało, abym otworzył drzwi w zimowy wieczór i ich nie słyszał – „Hu, hu, hu, hurer, hu” rozlegało się donośnie, a początkowe trzy sylaby jak gdyby brzmiały: „hau der du”[393], czy niekiedy po prostu słychać było tylko „hu, hu”. Pewnego wieczoru na początku zimy, zanim staw zamarzł, około godziny dziewiątej poderwał mnie głośny krzyk gęsi, a gdy podszedłem do drzwi, usłyszałem szum skrzydeł stada przelatującego nad domem, niby burza przetaczająca się nad lasem. Przeleciały nad Waldenem kierując się ku stawowi Fair Haven – nie usiadły w pobliżu, najprawdopodobniej odstraszone palącym się u mnie światłem, nieustannie wzywane przez swojego przewodnika regularnymi sygnałami. Wtem gdzieś bardzo blisko mnie odezwał się niewątpliwie puchacz najbardziej chropowatym i potężnym głosem, jaki kiedykolwiek słyszałem u mieszkańca lasu, i zaczął w regularnych odstępach odpowiadać gąsiorowi, jak gdyby stanowczo gotów zdemaskować i okryć hańbą tego intruza z Zatoki Hudsona, dysponując jako tubylec większą skalą i siłą głosu, którym chciał go wygnać poza horyzont Concord. Co wy sobie myślicie wszczynając alarm nad twierdzą o tej nocnej porze, która jest mnie poświęcona?[394] Czy wam się wydaje, że o tej godzinie można mnie przyłapać na drzemce i że nie mam takich jak wy płuc i krtani? „Bu-hu, bu-hu, bu-hu!” Była to jedna z najbardziej porywających swymi dysonansami kłótni, jakie zdarzyło mi się słyszeć. A jednak ktoś obdarzony wrażliwym uchem mógł rozróżnić w niej tak zgodne asonanse, jakich te równiny nigdy nie widziały ani nie słyszały.
Dochodziły mnie również stękania lodu na stawie, wielkiego dzielącego ze mną łoże towarzysza po tej stronie Concord, jak gdyby zmęczony bezsennością pragnął się przewrócić na drugi bok, jak gdyby dokuczało mu wzdęcie i złe sny. Budziły mnie również trzaski pękającej od mrozu ziemi, jakby ktoś podjechał zaprzęgiem i uderzył w moje drzwi, a rano się okazywało, że w ziemi zrobiła się szczelina o długości ćwierć mili i szerokości jednej trzeciej cala.
Niekiedy w księżycowe noce słyszałem, jak po zaskorupiałym śniegu przebiegają lisy w poszukiwaniu kuropatwy czy innego żeru, szczekając jak opętane chropowatym głosem niby leśne psy, jak gdyby zmagały się z trwogą czy szukały sposobu wypowiedzi, walczyły o dostęp do światła, o to, aby stać się zwykłymi psami i biegać swobodnie po ulicach; albowiem jeśli weźmiemy pod uwagę stulecia historii, czyż nie mówią nam one, że podobnie jak istnieje cywilizacja ludzi, może istnieć cywilizacja zwierząt? Lisy przypominały mi pierwotnych ludzi wyjących w norach, nadal pozostających na pozycjach obronnych w oczekiwaniu na swoje przeobrażenie. Niekiedy jeden lis podchodził pod okno zwabiony światłem, klął mnie przebiegle szczekliwym głosem i zawracał.
O świtaniu budziła mnie zazwyczaj wiewiórka (Sciurus Hudsonius), biegając po dachu czy w górę i w dół po ścianach domu, jak gdyby przysłano ją z lasu właśnie w tym celu. W zimie wyrzuciłem na zaskorupiały śnieg przy drzwiach pół buszla kaczanów kukurydzy, która nie dojrzała, i z rozbawieniem obserwowałem ruchy przeróżnych zwabionych nią zwierząt. O zmroku i wieczorem przychodziły regularnie króliki i spożywały obfity posiłek. Przez cały dzień zjawiały się i znikały wiewiórki, ich manewry zaś dostarczały mi wiele rozrywki. Początkowo jedna zbliżała się ostrożnie przez krzewy dębiny, biegnąc zrywami po śnieżnej skorupie niby liść porwany przez wiatr, a to kilka kroków w jedną stronę z niebywałą prędkością i utratą energii, niedostrzegalnie szybko przebierając „nogami”, jak gdyby poszła z kimś o zakład, a to znów tyle samo kroków w drugą stronę, lecz nigdy nie przebywając za jednym razem dłuższego odcinka niż pół pręta; nagle stawała ze śmiesznym wyrazem pyszczka i wywijała wdzięcznego koziołka, jak gdyby wszystkie oczy wszechświata zwrócone były na nią – albowiem każdy ruch wiewiórki nawet w najbardziej odludnych leśnych zakątkach przypomina ruchy tancerki, która liczy się z obecnością widowni – tracąc przez tę zwłokę spowodowaną przezornością więcej czasu, aniżeliby wystarczyło na przejście całej odległości – nigdy atoli nie widziałem, aby któraś z nich po prostu szła – potem zaś nagle, w mgnieniu oka wdrapywała się na czubek młodej sosny smołowej i nakręcając sprężynę swojego zegara[395] beształa wszystkich wyimaginowanych widzów, mówiąc do siebie samej i zarazem rozmawiając z całym wszechświatem – z powodów, których nigdy nie potrafiłem odkryć ani też ona sama, jak podejrzewam, nie znała. W końcu sięgała po kukurydzę i wybierając odpowiedni kaczan, dawała podobnie niezdecydowanego trygonometrycznego susa na nąjwyżej leżące bierwiono na mojej stercie drewna przed oknem, a stamtąd patrzyła mi w oczy przesiadując tak godzinami i od czasu do czasu zaopatrując się w nowy kaczan, który początkowo oskubywała żarłocznie, potem zaś odrzucała na wpół ogryziony, aż wreszcie robiła się jeszcze bardziej wybredna i bawiła się kukurydzą smakując tylko sam środek – kaczan oparty o bierwiono z jednej strony i przytrzymywany łapką z drugiej, wysuwał się z tego niedbałego chwytu i padał na ziemię, a wówczas wiewiórka przyglądała mu się niepewnie, ze śmiesznym wyrazem pyszczka, jak gdyby pełna podejrzeń, że jest żywy, i nie mogąc się zdecydować, czy ruszyć po niego, czy po nowy, czy uciec do lasu; najpierw rozmyślała o kukurydzy, potem nasłuchiwała, co niesie wiatr. W ten oto sposób mała zuchwała spryciarka marnowała w południe wiele kaczanów, aż w końcu uchwyciwszy jakiś dłuższy i grubszy, znacznie większy od siebie samej, zgrabnie trzymając go w pyszczku ruszała do lasu niby tygrys z bawołem, tą samą zygzakowatą drogą, z częstymi przystankami, ciągnąc kaczanem po ziemi, jak gdyby był zbyt ciężki i przez cały czas jej się wymykał tworząc przekątną między pionem a poziomem. Ona jednak bezwzględnie się uparła dociągnąć go do końca – osobliwie lekkomyślna i kapryśna istota – i udawało jej się dotrzeć tam, gdzie mieszkała: chyba wdrapywała się ze zdobyczą na czubek odległej o czterdzieści czy pięćdziesiąt prętów sosny, bo później znajdowałem kaczany porozrzucane we wszystkie strony lasu.
Wreszcie pojawiły się sójki, których nieskoordynowane wrzaski słychać było na długo przedtem, albowiem nadlatywały ostrożnie z odległości jednej ósmej mili przemykając się ukradkiem, frunąc chyłkiem z drzewa na drzewo coraz to bliżej, i porywały objedzone kaczany porzucone przez wiewiórki. Potem usadziwszy się na gałęzi sosny smołowej, każda usiłuje spiesznie połknąć swą resztkę kaczana, lecz nie mieści się ona w zbyt małym gardle i sójka się dławi; dopiero po długich zmaganiach wypluwa kaczan i przez godzinę usiłuje rozłupać bijąc w niego dziobem. Zachowywały się jawnie jak złodziejki, toteż nie darzyłem ich wielkim szacunkiem; co innego wiewiórki – aczkolwiek początkowo nieśmiałe, do roboty zabierały się tak Jakby sięgały po swoją własność.
Tymczasem nadleciały również stada sikor, które porwały kawałki porzucone przez wiewiórki, pofrunęły na najbliższą gałąź i umieściwszy je pod pazurkami tak długo dziobały, jak gdyby wydłubując owady z kory, dopóki nie rozłupały ich na kruszyny odpowiadające rozmiarami niewielkim gardziołkom. Sikory te przylatywały codziennie małym stadem, aby wydłubać sobie obiad z mojej sterty drewna czy porwać okruchy sprzed drzwi, a przemykając jakby lekko szeleściły niby sople pobrzękujące wśród traw albo wesoło wołały „dzień, dzień, dzień”, albo też rzadziej, w dni podobne do wiosennych, rzucały od strony lasu metaliczne kanikułowe „fi-bi”. Czuły się tak swobodnie, że wreszcie jedna usiadła mi na naręczu chrustu i nic się nie bojąc dziobała gałęzie. Pewnego razu, gdy gracowałem motyką w ogrodzie w miasteczku, przysiadł na chwilę na moim ramieniu wróbel, którym to faktem poczułem się bardziej wyróżniony, aniżeli gdyby zdobiły mnie szlify oficerskie. Wiewiórki również w końcu się oswoiły i niekiedy przebiegały mi po bucie, jeśli tak było im wygodniej.
Gdy śnieg jeszcze nie całkiem pokrywał ziemię, jak również pod koniec zimy, skoro na południowym stoku mojego wzgórza i wokół sterty drewna śnieg stopniał, przybywały z lasu kuropatwy na poranny i wieczorny posiłek. Którąkolwiek stroną lasu podąża wędro