Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






POPRZEDNI MIESZKAŃCY I ZIMOWI GOŚCIE

Prze­trwa­łem kil­ka we­so­łych śnie­życ i spę­dzi­łem przy ko­min­ku kil­ka ra­do­snych wie­czo­rów, pod­czas gdy za oknem wi­ro­wa­ło śnie­giem i na­wet nie sły­chać było po­hu­ki­wań sowy. Przez wie­le ty­go­dni nie spo­tka­łem na spa­ce­rze ni­ko­go, prócz lu­dzi, któ­rzy od cza­su do cza­su przy­by­wa­li do lasu, aby ści­nać drze­wa i cią­gnąć je po śnie­gu do mia­stecz­ka. Ali­ści ży­wio­ły współ­dzia­ła­ły ze mną i utwo­rzy­ły ścież­kę w le­sie wio­dą­cą przez naj­głęb­szy śnieg tam, któ­rę­dy raz prze­sze­dłem – wiatr na­wiał bo­wiem dę­bo­wych li­ści w moje śla­dy, a one spo­czy­wa­jąc tam i po­chła­nia­jąc pro­mie­nie słoń­ca, po­wo­do­wa­ły top­nie­nie śnie­gu, dzię­ki cze­mu nie tyl­ko utwo­rzy­ła się ścież­ka, po któ­rej mo­głem stą­pać su­chą sto­pą, lecz tak­że jej ciem­na li­nia była dla mnie w nocy dro­go­wska­zem. Aby za­pew­nić so­bie to­wa­rzy­stwo lu­dzi, mu­sia­łem wy­cza­ro­wy­wać po­przed­nich miesz­kań­ców tych la­sów. Za pa­mię­ci wie­lu oby­wa­te­li mo­je­go mia­stecz­ka dro­ga, bli­sko któ­rej stoi mój dom, roz­brzmie­wa­ła śmie­chem i po­gwar­ka­mi miesz­kań­ców, lasy zaś po obu jej stro­nach peł­ne były wrę­bów z ma­ły­mi ogród­ka­mi i do­mo­stwa­mi, a tak­że upstrzo­ne nimi tu i tam, cho­ciaż bar­dziej ani­że­li dzi­siaj za­cie­śnia­ły się wzdłuż dro­gi. Za mo­jej wła­snej pa­mię­ci so­sny w nie­któ­rych miej­scach za­ha­cza­ły z obu stron o brycz­kę, a ko­bie­ty i dzie­ci, któ­re mu­sia­ły same iść pie­szo tędy do Lin­coln, ro­bi­ły to ze stra­chem i czę­sto bie­gły spo­ry od­ci­nek. Wpraw­dzie była to skrom­na dro­ga wio­dą­ca głów­nie do są­sied­nich mia­ste­czek albo też dro­ga drwa­li, lecz do­star­cza­ła po­dróż­ne­mu wię­cej róż­no­rod­nych wra­żeń ani­że­li dzi­siaj i dłu­żej też po­zo­sta­wa­ła mu w pa­mię­ci. Tam, gdzie te­raz otwar­te pola upraw­ne cią­gną się od mia­stecz­ka do lasu, wów­czas bie­gła dro­ga przez po­ro­słe klo­nem pod­mo­kłe te­re­ny, na któ­rych uło­żo­no bale; szcząt­ki ich do dziś nie­wąt­pli­wie spo­czy­wa­ją pod obec­nym za­py­lo­nym trak­tem ze Strat­ton Farm, gdzie te­raz mie­ści się przy­tu­łek, do Wzgó­rza Bri­ste­ra.

Na wschód od mo­je­go po­let­ka fa­so­li, po prze­ciw­nej stro­nie dro­gi miesz­kał Cato In­gra­ham, nie­wol­nik Dun­ca­na In­gra­ha­ma[360], dżen­tel­me­na z mia­stecz­ka Con­cord, któ­ry wy­bu­do­wał swo­je­mu nie­wol­ni­ko­wi dom i ze­zwo­lił na za­miesz­ka­nie w Wal­deń­skich La­sach. Nie był to Cato Uti­cen­sis[361], lecz Con­cor­dien­sis. Nie­któ­rzy po­wia­da­ją, że był Mu­rzy­nem z Gwi­nei. Na­dal żyje kil­ka osób pa­mię­ta­ją­cych jego wą­ską ścież­kę mię­dzy orze­cha­mi, któ­re mia­ły ro­snąć po to, aby mu się przy­da­ły na sta­rość, lecz w koń­cu wszedł w ich po­sia­da­nie młod­szy i biel­szy czło­wiek zaj­mu­ją­cy się spe­ku­la­cją. Wsze­la­ko on tak­że spo­czy­wa te­raz w rów­nie skrom­nej mo­gi­le. Na wpół za­pa­dły dół po piw­ni­cy Ca­to­na na­dal ist­nie­je, acz­kol­wiek nie­wie­lu o tym wie, przed wzro­kiem po­dróż­ne­go kry­je go bo­wiem ob­ra­mo­wa­nie z so­sen. Dół po­ro­śnię­ty jest te­raz gład­kim su­ma­kiem (Rhus gla­bra) i jed­nym z naj­wcze­śniej­szych ga­tun­ków na­wło­ci (So­li­da­go stric­ta), wy­stę­pu­ją­cym nie­zwy­kle ob­fi­cie.



Tu­taj, w sa­mym rogu mo­je­go pola, jesz­cze bli­żej mia­stecz­ka miesz­ka­ła w nie­wiel­kiej cha­cie Zil­pha, ko­bie­ta ko­lo­ro­wa, któ­ra tka­ła płót­no dla miesz­kań­ców mia­stecz­ka na­peł­nia­jąc Wal­deń­skie Lasy swo­im prze­ni­kli­wym śpie­wem, al­bo­wiem mia­ła do­no­śny, przej­mu­ją­cy głos. Osta­tecz­nie cha­tę jej pod­pa­li­li an­giel­scy żoł­nie­rze pod­czas woj­ny 1812 roku,[362] jeń­cy trzy­ma­ni na wol­no­ści pod sło­wem ho­no­ru. Sta­ło się to pod nie­obec­ność Zil­phy, spło­nę­ło wszyst­ko, łącz­nie z ko­tem, psem i ku­ra­mi. Mia­ła cięż­kie ży­cie i w pe­wien spo­sób nie­ludz­kie. Sta­ry by­wa­lec tych la­sów pa­mię­ta, że gdy prze­cho­dził któ­re­goś po­po­łu­dnia mimo jej cha­ty, sły­szał, jak mam­ro­cze do sie­bie nad bul­go­cą­cym garn­kiem: „Wszyst­ko to ko­ści, ko­ści!” Ja zaś wi­dzia­łem tam ce­gły po­śród dę­bi­ny.

Da­lej wzdłuż dro­gi, po pra­wej stro­nie, na Wzgó­rzu Bri­ste­ra miesz­kał Bri­ster Fre­eman, nie­gdyś „mu­rzyń­ski pa­ro­bek” dżen­tel­me­na Cum­ming­sa[363] – tam gdzie na­dal ro­sną ja­bło­nie sa­dzo­ne i pie­lę­gno­wa­ne przez Bri­ste­ra. Te­raz są to duże sta­re drze­wa, lecz owo­ce ich wciąż mają dla mnie smak kwa­śnych dzi­czek. Nie­daw­no temu czy­ta­łem na­pis na jego tro­chę za­pa­dłym na­grob­ku na sta­rym cmen­ta­rzu w Lin­coln, nie opo­dal bez­i­mien­nych gro­bów bry­tyj­skich gre­na­die­rów po­le­głych pod­czas od­wro­tu spod Con­cord. Na­pis gło­sił: „Sip­pio Bri­ster – miał nie­ja­kie pra­wo na­zy­wać się Sci­pio Afri­ca­nus[364] – ko­lo­ro­wy”[365], tak jak gdy­by mógł być bez­barw­ny. Na­pis po­da­wał tak­że w na­chal­ny spo­sób datę śmier­ci Sip­pio­na, co in­for­mo­wa­ło mnie po­śred­nio o fak­cie, że w ogó­le kie­dyś żył. Miesz­ka­ła z nim Fen­da, jego go­ścin­na żona, któ­ra prze­po­wia­da­ła przy­szłość ogra­ni­cza­jąc się jed­nak do przy­jem­nych wróżb. Była duża, krą­gła i czar­na, czar­niej­sza od wszyst­kich dzie­ci nocy – ta­kie śnia­de cia­ło nie­bie­skie, ja­kie ni­g­dy nie wzno­si­ło się nad Con­cord ani przed­tem, ani po­tem.

Da­lej, u stóp wzgó­rza, po le­wej stro­nie, przy sta­rej le­śnej dro­dze wi­dać śla­dy do­mo­stwa ro­dzi­ny Strat­ton, do któ­rej na­le­żą­cy sad po­ra­stał nig­dyś cały stok Wzgó­rza Bri­ste­ra, daw­no już ato­li za­stą­pi­ły go so­sny smo­ło­we i po­zo­sta­ło tyl­ko kil­ka pnia­ków – ich sta­re ko­rze­nie na­dal za­si­la­ją pnie wie­lu dzi­kich roz­kwi­ta­ją­cych wiej­skich drzew.

Jesz­cze bli­żej mia­stecz­ka, po prze­ciw­nej stro­nie dro­gi, tuż na skra­ju lasu po­ło­żo­na jest dział­ka Bre­eda, zie­mia sły­ną­ca z wy­bry­ków de­mo­na, o któ­rym sta­ra mi­to­lo­gia wy­raź­nie nie wspo­mi­na, lecz któ­ry ode­grał wy­bit­ną i zdu­mie­wa­ją­cą rolę w na­szym ży­ciu w No­wej An­glii i za­słu­żył so­bie, po­dob­nie jak inni bo­ha­te­ro­wie mi­tycz­ni, na to, aby pew­ne­go dnia na­pi­sa­no jego bio­gra­fię. Któ­ry naj­pierw po­ja­wia się w prze­bra­niu przy­ja­cie­la lub na­jem­ne­go pa­rob­ka, a po­tem ob­ra­bo­wu­je i mor­du­je całą ro­dzi­nę – to Rum z No­wej An­glii.[366] Ali­ści hi­sto­ria nie po­win­na jesz­cze opo­wia­dać o tra­ge­diach, ja­kie tu się ro­ze­gra­ły, niech czas w pew­nym stop­niu za­trze ich kon­tu­ry i za­bar­wi je błę­ki­tem. Naj­bar­dziej mgli­sta i bu­dzą­ca wąt­pli­wo­ści tra­dy­cja gło­si, że nie­gdyś sta­ła tu go­spo­da – stud­nia była ta sama, roz­cień­cza­ła na­po­je po­dróż­nych i orzeź­wia­ła ich ru­ma­ki. Tu­taj lu­dzie wy­mie­nia­li po­zdro­wie­nia, słu­cha­li no­win i opo­wia­da­li swo­je, a po­tem znów się roz­jeż­dża­li.

Cha­ta Bre­eda sta­ła tu za­le­d­wie dwa­na­ście lat temu, acz­kol­wiek już dłu­gi czas była nie za­miesz­ka­na. Była mniej wię­cej tej sa­mej wiel­ko­ści co moja. Pod­pa­li­ła ją, je­śli się nie mylę, gru­pa nic­po­ni w pe­wien wie­czór po wy­bo­rach. Miesz­ka­łem wów­czas na skra­ju mia­stecz­ka[367] i aku­rat po­grą­ży­łem się w lek­tu­rze Gon­di­ber­ta Da­ve­nan­ta[368] – było to owej zimy, gdy zma­ga­łem się z ospa­ło­ścią, co do któ­rej, na­wia­sem mó­wiąc, ni­g­dy nie wie­dzia­łem, czy na­le­ży ją uwa­żać za ob­cią­że­nie ro­dzin­ne, jako że mój wuj za­sy­piał przy go­le­niu, a w nie­dzie­le mu­siał się w piw­ni­cy zaj­mo­wać ob­ry­wa­niem kieł­ków wy­pusz­czo­nych przez ziem­nia­ki, aby nie za­snąć i prze­strze­gać świę­ta, czy też że jest owa ospa­łość wy­ni­kiem mo­ich prób prze­brnię­cia bez żad­nych opu­stek przez wy­bór po­ezji an­giel­skiej Chal­mer­sa.[369] Nie­mal uspo­ka­ja­ło to mo­ich Ner­wiów[370]. Otóż wła­śnie za­głę­bi­łem się w czy­ta­niu, gdy na­gle ude­rzo­no w dzwon po­ża­ro­wy. W wiel­kim po­śpie­chu wozy po­to­czy­ły się dro­gą, na ich cze­le zaś bie­gła rzad­ka grup­ka męż­czyzn i chłop­ców, wśród któ­rych ja zna­la­złem się na sa­mym prze­dzie, al­bo­wiem prze­sko­czy­łem przez stru­myk. My­śle­li­śmy, że pali się da­le­ko na po­łu­dniu, za la­sem – sto­do­ła, sklep, do­mo­stwo lub wszyst­ko na­raz – my, któ­rzy bie­gli­śmy już do nie­jed­ne­go po­ża­ru. Ktoś za­wo­łał: „To sto­do­ła Ba­ke­ra”, inny znów: „To dom Cod­ma­na”.[371] Aż na­gle nad la­sem buch­nął snop iskier, jak gdy­by za­wa­lił się dach, i wszy­scy za­wo­ła­li­śmy: „Con­cord na ra­tu­nek!” Wozy prze­mknę­ły z sza­lo­ną szyb­ko­ścią, ob­cią­żo­ne do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści, wio­ząc za­pew­ne mię­dzy in­ny­mi agen­ta To­wa­rzy­stwa Ubez­pie­cze­nio­we­go, któ­ry by po­je­chał choć na kra­niec świa­ta. Usta­wicz­nie bił dzwon, bar­dziej po­wol­ny i utwier­dzo­ny w swej mi­sji, na sa­mym zaś koń­cu – jak po­tem szep­ta­no – cią­gnę­li ci, któ­rzy byli spraw­ca­mi pod­pa­le­nia i wsz­czę­li alarm. My po­dą­ża­li­śmy na­przód jak praw­dzi­wi ide­ali­ści, to zna­czy od­rzu­ca­jąc do­wo­dy po­zna­nia zmy­sło­we­go, aż na za­krę­cie dro­gi usły­sze­li­śmy trza­ski i po­czu­li rze­czy­wi­ście żar ognia bu­cha­ją­ce­go znad ścia­ny, a wów­czas zda­li­śmy so­bie spra­wę, że nie­ste­ty, przy­by­li­śmy na miej­sce. Bli­skość po­ża­ru tyl­ko ostu­dzi­ła nasz za­pał. Zra­zu chcie­li­śmy prze­lać na pa­lą­cy się bu­dy­nek za­war­tość sa­dzaw­ki, lecz w koń­cu po­zo­sta­wi­li­śmy go na pa­stwę pło­mie­ni, al­bo­wiem stał cały w ogniu i był już stra­co­ny. To­też usta­wie­ni do­oko­ła wozu, wy­ry­wa­li­śmy się do przo­du je­den przez dru­gie­go wy­da­jąc po­le­ce­nia przez tubę, roz­pra­wia­jąc po ci­chu o po­żo­gach, ja­kie zda­rzy­ły się na tym świe­cie, rów­nież o po­ża­rze skle­pu Ba­sco­ma, kie­dy to – mię­dzy nami mó­wiąc – gdy­by­śmy zna­leź­li się w porę z na­szą „be­czuł­ką”[372] oraz mie­li w po­bli­żu peł­ną sa­dzaw­kę, mo­gli­by­śmy ob­ró­cić ten po­żar za­gra­ża­ją­cy nam osta­tecz­ną ogól­no­świa­to­wą po­żo­gą w dru­gi po­top. W koń­cu za­wró­ci­li­śmy nie wy­rzą­dza­jąc żad­nej szko­dy – za­wró­ci­li­śmy do łó­żek i do Gon­di­ber­ta. Co się ty­czy Gon­di­ber­ta, to jed­nak wy­łą­czył­bym z przed­mo­wy ustęp mó­wią­cy o tym, że ro­zum jest pro­chem wy­my­ślo­nym przez du­szę – „lecz więk­szo­ści ro­dza­ju ludz­kie­go obcy jest ro­zum, po­dob­nie jak In­dia­nom obcy jest proch”[373].

Na­za­jutrz wie­czo­rem sze­dłem przy­pad­kiem tą samą dro­gą przez pola, mniej wię­cej o tej sa­mej po­rze, gdy na­gle usły­sza­łem ci­che jęki do­la­tu­ją­ce z po­go­rze­li­ska. Pod­sze­dłem po ciem­ku bli­żej i na­tkną­łem się na je­dy­ne­go człon­ka zna­jo­mej mi ro­dzi­ny, któ­ry się ura­to­wał, spad­ko­bier­cę za­rów­no jej cnót, jak i wad, je­dy­ne­go za­in­te­re­so­wa­ne­go po­go­rze­li­skiem. Le­żał na brzu­chu i znad ścia­ny piw­ni­cy przy­glą­dał się roz­ża­rzo­nym na­dal wę­glom w dole, mam­ro­cząc coś do sie­bie, jak to było jego zwy­cza­jem. Jak dzień dłu­gi pra­co­wał na od­le­głych łą­kach nad rze­ką, a po­tem sko­rzy­stał z pierw­szej wol­nej chwi­li, aby od­wie­dzić dom oj­ców, dom swo­jej mło­do­ści. Przez cały czas le­żąc na brzu­chu, za­glą­dał do piw­ni­cy ze wszyst­kich moż­li­wych stron i punk­tów wi­dze­nia po ko­lei, jak gdy­by ukry­ty był tam przy­wa­lo­ny ka­mie­nia­mi skarb, o któ­rym nie za­po­mniał. Ali­ści nie zna­lazł ni­cze­go prócz ster­ty ce­gieł i po­pio­łu. Dom padł pa­stwą pło­mie­ni, męż­czy­zna za­tem oglą­dał, co po­zo­sta­ło. Współ­czu­cie, na któ­re wska­zy­wa­ła sama moja obec­ność, przy­nio­sło mu ulgę. Po­ka­zał mi – na ile po­zwo­li­ły ciem­no­ści – miej­sce, gdzie była za­kry­ta stud­nia, al­bo­wiem jej nic ni­g­dy nie zdo­ła – dzię­ki Bogu – za­sy­pać. Dłu­go ma­cał koło ścia­ny w po­szu­ki­wa­niu żu­ra­wia, wy­cio­sa­ne­go z pnia i osa­dzo­ne­go przez ojca, chcąc zna­leźć po omac­ku że­la­zny hak czy pę­tlę z dru­tu, któ­rą przy­mo­co­wa­no cię­żar do koń­ca bel­ki – oto było wszyst­ko, cze­go mógł się te­raz chwy­cić – aby prze­ko­nać mnie, że to nie jest zwy­czaj­ny „cię­ża­rek”. Do­tkną­łem go ręką, a te­raz przy­po­mi­na mi się pod­czas co­dzien­nych spa­ce­rów, na nim bo­wiem za­wie­szo­na jest hi­sto­ria ro­dzi­ny.

Tro­chę da­lej, po le­wej stro­nie, tam, gdzie wi­dać stud­nię i krze­wy bzu przy ścia­nie na otwar­tym te­raz polu, miesz­ka­li Nut­ting i Le Gros­se.[374] Lecz po­wróć­my na dro­gę pro­wa­dzą­cą w stro­nę Lin­coln.

Da­le­ko w głę­bi lasu, o wie­le da­lej ani­że­li miej­sca, o któ­rych była do­pie­ro mowa, tam, gdzie dro­ga bie­gnie naj­bli­żej sta­wu, osie­dlił się na grun­cie nie bę­dą­cym jego wła­sno­ścią garn­carz Wy­man; za­opa­try­wał on miesz­kań­ców mia­stecz­ka w wy­ro­by z gli­ny i po­zo­sta­wił po­tom­ków trud­nią­cych się tym sa­mym rze­mio­słem. Oni też nie opły­wa­li w do­bra tego świa­ta, miesz­ka­li na grun­cie, na któ­re­go zaj­mo­wa­nie mie­li tyl­ko nie­pi­sa­ne ze­zwo­le­nie, a sze­ryf czę­sto na dar­mo przy­cho­dził zbie­rać po­dat­ki i aby for­mal­no­ściom sta­ło się za­dość, „przy­cze­piał kwit za­staw­ny „Jak czy­ta­łem w jego spra­woz­da­niach, al­bo­wiem nie było w cha­cie ni­cze­go, co mógł­by za­re­kwi­ro­wać pod za­staw. Pew­ne­go dnia w środ­ku lata, kie­dy oko­py­wa­łem grzę­dy, przy­sta­nął na ko­niu przy moim po­let­ku czło­wiek, któ­ry wiózł garn­ki na ry­nek, i za­py­tał mnie o młod­sze­go Wy­ma­na. Daw­no temu ku­pił bo­wiem od nie­go koło garn­car­skie i był cie­kaw, co u Wy­ma­na sły­chać. Czy­ta­łem w Pi­śmie Świę­tym o gli­nie garn­car­skiej i kole, lecz ni­g­dy nie przy­szło mi do gło­wy, że uży­wa­ne przez nas garn­ki nie są ta­ki­mi, ja­kie za­cho­wa­ły się nie po­tłu­czo­ne z tam­tych cza­sów czy też ro­sły gdzieś na drze­wach niby ty­kwy, z za­do­wo­le­niem prze­to słu­cha­łem, że taka garn­car­ska sztu­ka w ogó­le roz­wi­ja się w mo­jej oko­li­cy.

Ostat­nim przede mną miesz­kań­cem tych la­sów był Ir­land­czyk, Hugh Qu­oil (mam na­dzie­ję, że na­pi­sa­łem jego na­zwi­sko w do­sta­tecz­nie skom­pli­ko­wa­ny spo­sób[375]), któ­ry zaj­mo­wał cha­tę Wy­ma­na. Na­zy­wa­no go Puł­kow­ni­kiem Qu­oil. Krą­ży­ła po­gło­ska, ja­ko­by wal­czył pod Wa­ter­loo. Gdy­by żył, skło­nił­bym go, aby od nowa pro­wa­dził swe bi­twy. Tu­taj był dróż­ni­kiem. Na­po­le­on udał się na Wy­spę Świę­tej He­le­ny, Qu­oil przy­był w Wal­deń­skie Lasy. Wszyst­ko, co o nim wiem, brzmi tra­gicz­nie. Był czło­wie­kiem z ogła­dą, ta­kim, co to ob­ra­cał się po świe­cie, i po­tra­fił le­piej się wy­sła­wiać, ani­że­li inni umie­li go słu­chać. Twarz miał ko­lo­ru kar­mi­no­we­go i cier­piał na drżącz­kę, prze­to w środ­ku lata no­sił ob­szer­ny płaszcz. Zmarł przy dro­dze u stóp Wzgó­rza Bri­ste­ra wkrót­ce po tym, jak za­miesz­ka­łem w le­sie, to­też nie pa­mię­tam go jako są­sia­da. By­łem w jego cha­cie, za­nim zo­sta­ła zbu­rzo­na przez kam­ra­tów, któ­rzy omi­ja­li ją po­tem z da­le­ka jak „pe­cho­we za­mczy­sko”. Wi­dzia­łem tam sfa­ty­go­wa­ne ubra­nie Qu­oila, zwi­nię­te na wy­so­kiej pry­czy, jak gdy­by to on sam tam le­żał. Na pa­le­ni­sku po­rzu­co­no zła­ma­ną faj­kę, za­miast przy zdro­ju po­tłu­czo­ny dzban[376]. Ten ostat­ni nie mógł być sym­bo­lem śmier­ci Qu­oila, al­bo­wiem ów przy­znał mi się kie­dyś, że sły­szał o Źró­dle Bri­ste­ra, lecz ni­g­dy go nie wi­dział. Na pod­ło­dze le­ża­ły roz­rzu­co­ne i po­wa­la­ne zie­mią kar­ty – król karo, pik i kier. Do na­stęp­ne­go po­miesz­cze­nia na­dal przy­cho­dzi­ło spać na grzę­dzie jed­no czar­ne kur­czę, któ­re­go rząd­ca nie zdo­łał zła­pać – czar­ne jak noc i jak ona ci­che, al­bo­wiem na­wet nie po­pi­ski­wa­ło cze­ka­jąc na Re­nar­ta[377]. Za cha­tą ma­ja­czy­ły za­ry­sy ogro­du, w któ­rym Qu­oil po­sa­dził róż­ne ro­śli­ny, lecz ni­g­dy ich nie oko­pał z po­wo­du ata­ków drżącz­ki, cho­ciaż na­de­szła wła­śnie pora zbio­rów. Ogród za­ro­śnię­ty był pio­łu­nem i rze­pa­mi, któ­re jako ostat­nie z wszyst­kich ma­ją­cych ob­ro­dzić owo­ców przy­cze­pi­ły mi się do ubra­nia. Na tyl­nej ścia­nie cha­ty wi­sia­ła od nie­daw­na roz­cią­gnię­ta skó­ra świ­sta­ka, łup Qu­oila spod ostat­nie­go Wa­ter­loo – lecz nie bę­dzie już po­trze­bo­wał cie­płej czap­ki ani rę­ka­wic.

Te­raz po tym do­mo­stwie po­zo­sta­ło je­dy­nie za­głę­bie­nie w zie­mi, kry­ją­ce ka­mie­nie piw­nicz­ne; sło­necz­ną mu­ra­wę po­ra­sta­ją krze­wy po­zio­mek, ma­lin, je­żyn, lesz­czy­ny i su­ma­ka; na miej­scu daw­ne­go ko­mi­na ro­śnie te­raz ja­kaś so­sna smo­ło­wa czy po­chy­lo­ny dąb, a tam, gdzie le­żał ka­mień przy pro­gu, może ko­ły­sze się brzo­za cu­kro­wa o słod­kim za­pa­chu. Nie­kie­dy wi­dać wy­lot stud­ni, z któ­rej nie­gdyś try­ska­ło źró­dło, a któ­rą te­raz za­ro­sła su­cha, nie ro­szo­na tra­wa. Bywa rów­nież i tak, że po odej­ściu ostat­nie­go człon­ka rodu przez dłu­gi czas stud­nia jest nie do od­kry­cia, al­bo­wiem za­wa­la ją się pła­skim ka­mie­niem i za­sy­pu­je dar­nią. Ja­każ to musi być smut­na czyn­ność owo za­sy­py­wa­nie stud­ni! – zbie­ga­ją­ce się z wy­ko­py­wa­niem stud­ni łez. Te wy­ko­py piw­nicz­ne, po­dob­ne do opusz­czo­nych li­sich nor czy sta­rych dziur, to wszyst­ko, co po­zo­sta­ło z miej­sca, w któ­rym ongi pa­no­wa­ła krzą­ta­ni­na i pul­so­wa­ło ludz­kie ży­cie i w któ­rym roz­pra­wia­no w ta­kiej czy in­nej for­mie po ko­lei o „prze­zna­cze­niu, wol­nej woli, prze­czu­wa­niu ab­so­lu­tu”[378]. Lecz wszyst­ko, cze­go mogę się do­wie­dzieć o ich wnio­skach, spro­wa­dza się do jed­ne­go: „Cato i Bri­ster sy­pa­li pia­skiem w oczy”, co jest nie­mal tak bu­du­ją­ce jak hi­sto­ria słyn­niej­szych szkół fi­lo­zo­ficz­nych.

Wpraw­dzie od cza­su gdy znik­nę­ły drzwi, nad­pro­że i próg, wyro’sło nowe po­ko­le­nie, ato­li na­dal ko­ły­sze się tu ży­wot­ny bez roz­kwi­ta­ją­cy co wio­snę słod­ko won­nym kwie­ciem zry­wa­nym przez za­du­ma­nych wę­drow­ców – za­sa­dzi­ły go kie­dyś na po­dwó­rzu przed do­mem i pie­lę­gno­wa­ły ręce dzie­ci, te­raz zaś stoi pod roz­sy­pu­ją­cym się mu­rem na le­żą­cym odło­giem pa­stwi­sku, któ­re ustę­pu­je miej­sca nowo wy­ra­sta­ją­cym la­som – ostat­ni z rodu, je­dy­ny po­zo­sta­ły przy ży­ciu czło­nek tej ro­dzi­ny. Sma­głe dzie­ci ra­czej nie za­sta­na­wia­ły się nad tym, że sła­bo­wi­ty szcze­pek z le­d­wie dwo­ma oczka­mi, któ­ry za­sa­dzi­ły w zie­mi w cie­niu domu i co­dzien­nie go pod­le­wa­ły, tak się uko­rze­ni, prze­ży­je je i sam dom rzu­ca­ją­cy na nie­go z tyłu cień, prze­ży­je rów­nież ogród i sad do­ro­słych, a w pół wie­ku po tym, jak same doj­rza­ły i po­mar­ły, opo­wia­dać bę­dzie nie­śmia­ło ich hi­sto­rię sa­mot­ne­mu wę­drow­co­wi – roz­kwi­ta­jąc tak ślicz­nie i pach­nąc tak słod­ko jak pierw­szej wio­sny. Mam w pa­mię­ci jego jak za­wsze de­li­kat­ne, nie­ja­skra­we, we­so­łe od­cie­nie lila.

Lecz dla­cze­go ta mała wio­ska, za­ro­dek cze­goś więk­sze­go, prze­sta­ła ist­nieć, pod­czas gdy Con­cord na­dal po­zo­sta­je na swo­im miej­scu? Czyż wa­run­ki na­tu­ral­ne nie były tu dość sprzy­ja­ją­ce – czy do­praw­dy bra­ko­wa­ło wody? Prze­ciw­nie – głę­bo­ki staw Wal­den i chłod­ne Źró­dło Bri­ste­ra za­pew­nia­ły przy­wi­lej po­cią­ga­nia dłu­gich, zdro­wych ły­ków bez żad­nych urzą­dzeń – dość tu­tej­szym lu­dziom roz­cień­czyć płyn w szklan­ce. Po­wszech­nie ucho­dzi­li za lud nę­ka­ny pra­gnie­niem. Czyż nie mo­gły się tu roz­wi­jać ta­kie fa­chy, jak wy­pla­ta­nie ko­szy i wy­cie­ra­czek, wy­ra­bia­nie mio­teł, pra­że­nie ku­ku­ry­dzy, tka­nie lnu i garn­car­stwo, dzię­ki któ­rym to pust­ko­wie roz­kwi­ta­ło­by jak róża, a licz­ni po­tom­ko­wie dzie­dzi­czy­li­by zie­mię oj­ców?[379] Ja­ło­wa gle­ba by­ła­by przy­naj­mniej od­por­na na de­ge­ne­ra­cję cha­rak­te­ry­stycz­ną dla nie­któ­rych te­re­nów ni­zin­nych. Nie­ste­ty! Jak­że mi­zer­nie pa­mięć o tych miesz­ka­ją­cych tu lu­dziach pod­no­si pięk­no kra­jo­bra­zu! Pew­nie znów Na­tu­ra – wraz ze mną jako pierw­szym osad­ni­kiem oraz moim do­mem po­sta­wio­nym ze­szłej wio­sny – po­sta­ra się być naj­star­sza w tej wio­sce.

Nic mi nie wia­do­mo, aby na miej­scu, któ­re zaj­mu­ję, bu­do­wał już kie­dyś ktoś inny. Niech mnie Opatrz­ność chro­ni przed mia­stem zbu­do­wa­nym na miej­scu star­sze­go, przed mia­stem, któ­re­go bu­du­lec po­cho­dzi z ruin, a ogro­dy to cmen­ta­rze.[380] Gle­ba jest tam ja­ło­wa i prze­klę­ta i za­nim bu­do­wa sta­nie się nie­od­zow­na, sama Zie­mia ule­gnie znisz­cze­niu. Ma­jąc ta­kie re­mi­ni­scen­cje za­lud­ni­łem lasy i uko­ły­sa­łem się do snu.

O tej po­rze roku rzad­ko za­glą­da­li do mnie go­ście. By­wa­ło, że w naj­więk­sze śnie­gi ani je­den wę­dro­wiec nie za­pu­ścił się aż do mo­je­go domu przez ty­dzień czy dwa, i ży­łem wte­dy w za­ci­szu ni­czym mysz po­lna lub by­dło i drób, któ­re po­dob­no prze­trwa­ły dłu­gi czas na­wet bez po­ży­wie­nia, za­grze­ba­ne pod za­spa­mi; albo jak ro­dzi­na wcze­snych osad­ni­ków w mie­ście Sut­ton w na­szym sta­nie – jej cha­tę pod nie­obec­ność ojca zu­peł­nie za­sy­pa­ła Wiel­ka Śnie­ży­ca w 1717 roku[381], a ura­to­wał In­dia­nin na­tra­fia­jąc na dziu­rę po­wsta­łą w za­spie dzię­ki tchnie­niu z ko­mi­na. O mnie jed­nak nie kło­po­tał się ża­den przy­ja­zny In­dia­nin, ale też nie mu­siał, go­spo­darz bo­wiem prze­by­wał w domu. Wiel­ka Śnie­ży­ca! Jak­że we­so­ło o niej się słu­cha! Wów­czas to far­me­rzy nie mo­gli do­trzeć za­przę­ga­mi do lasu ani na mo­kra­dła, byli zmu­sze­ni ści­nać drze­wa prze­zna­czo­ne do ocie­nia­nia do­mów, a na mo­kra­dłach, gdy sko­ru­pa stward­nia­ła, ści­na­li drze­wa dzie­sięć stóp nad zie­mią, jak się póź­niej oka­za­ło wio­sną.

W naj­więk­sze śnie­gi dróż­ka, któ­rą uto­ro­wa­łem od go­ściń­ca do mo­je­go domu, ma­ją­ca oko­ło pół mili dłu­go­ści, mo­gła­by się na ry­sun­ku przed­sta­wiać jako krę­ta krop­ko­wa­na li­nia o du­żych prze­rwach mię­dzy krop­ka­mi. Przez ty­dzień jed­na­kiej po­go­dy wę­dru­jąc tam i z po­wro­tem, ro­bi­łem do­kład­nie tyle samo kro­ków ta­kiej sa­mej dłu­go­ści, stą­pa­jąc roz­myśl­nie po wła­snych głę­bo­kich śla­dach z pre­cy­zją nó­żek cyr­kla – oto do ja­kiej ru­ty­ny spro­wa­dza nas zima; lecz śla­dy owe czę­sto wy­peł­niał błę­kit nie­ba. Ali­ści nie było ta­kiej po­go­dy, któ­ra by prze­szko­dzi­ła mi zde­cy­do­wa­nie w mo­ich spa­ce­rach czy ra­czej da­le­kich wę­drów­kach, czę­sto bo­wiem prze­by­wa­łem osiem, dzie­sięć mil brnąc przez naj­głęb­szy śnieg, aby tyl­ko do­trzeć na spo­tka­nie z bu­kiem czy brzo­zą żół­tą, czy też ze sta­rą zna­jo­mą so­sną. Wów­czas ich ga­łę­zie, ob­cią­żo­ne lo­dem i śnie­giem, tak ob­wi­sa­ły, a wierz­choł­ki ro­bi­ły się tak spi­cza­ste, że so­sny prze­mie­nia­ły się w jo­dły. Brną­łem na szczy­ty naj­wyż­szych pa­gór­ków przez śnieg nie­mal na dwie sto­py głę­bo­ki w pła­skim te­re­nie, za każ­dym kro­kiem roz­pę­tu­jąc so­bie nad gło­wą nową śnież­ną na­wał­ni­cę; cza­sa­mi, gdy my­śli­wi wy­nie­śli się na zi­mo­we kwa­te­ry, peł­za­łem i wlo­kłem się na czwo­ra­kach. Pew­ne­go po­po­łu­dnia za­ba­wia­łem się ob­ser­wo­wa­niem sowy mszar­nej (Strix ne­bu­lo­sa), któ­ra w peł­nym świe­tle dnia sie­dzia­ła na jed­nej z niż­szych su­chych ga­łę­zi so­sny wej­mut­ki przy sa­mym pniu, a ja sta­łem w od­le­gło­ści prę­ta. Mo­gła mnie sły­szeć, gdy się po­ru­sza­łem chrzęsz­cząc sto­pa­mi po śnie­gu, acz­kol­wiek na pew­no nie mo­gła mnie do­brze wi­dzieć. Sko­ro wsz­czą­łem naj­więk­szy ha­łas, wy­cią­ga­ła szy­ję, na któ­rej stro­szy­ły jej się pió­ra, i sze­ro­ko otwie­ra­ła oczy, lecz znów po­wie­ki jej opa­da­ły i chwy­ta­ła ją drzem­ka. Po pół­go­dzi­nie pa­trze­nia na sowę, gdy tak sie­dzia­ła z pół­otwar­ty­mi ocza­mi niby kot, skrzy­dla­ty brat kota, rów­nież ogar­nę­ła mnie sen­ność. Mię­dzy jej po­wie­ka­mi była tyl­ko wą­ska szpa­ra, przez któ­rą utrzy­my­wa­ła ze mną pół­wy­spo­wy kon­takt; a za­tem spo­glą­da­ła na mnie z kra­iny snu pół­za­mknię­ty­mi ocza­mi i usi­ło­wa­ła uświa­do­mić so­bie, kim je­stem ja – nie­wy­raź­ny przed­miot czy py­łek, któ­ry prze­ry­wał jej ma­rze­nia. Wresz­cie, gdy za­czy­na­łem gło­śniej ha­ła­so­wać czy bar­dziej się zbli­ży­łem, nie­po­ko­iła się i krę­ci­ła ospa­le na ga­łę­zi, jak gdy­by znie­cier­pli­wio­na, że prze­ry­wa­ją jej sny. Sko­ro zaś po­de­rwa­ła się i po­ru­szy­ła wśród so­sen skrzy­dła­mi, roz­kła­da­jąc je nad­spo­dzie­wa­nie sze­ro­ko, nie do­le­ciał mnie na­wet szmer. Prze­to wie­dzio­na mię­dzy ga­łę­zia­mi so­sen ra­czej de­li­kat­nym zmy­słem wy­czu­wa­ją­cym ich bli­skość ani­że­li wzro­kiem, jak gdy­by po omac­ku wy­naj­du­jąc swą dro­gę przez świ­ta­nie wraż­li­wy­mi lot­ka­mi skrzy­deł, zna­la­zła so­bie nową ga­łąź, na któ­rej mo­gła w spo­ko­ju cze­kać brza­sku swo­je­go dnia.

Kro­cząc dłu­gim na­sy­pem ko­le­jo­wym prze­ci­na­ją­cym łąki, od­by­wa­łem licz­ne spo­tka­nia z za­wa­diac­kim, szczy­pią­cym wia­trem, ni­g­dzie bo­wiem nie miał on szer­sze­go pola do po­pi­su; a gdy mróz po­ra­ził mi je­den po­li­czek, tak jak i ja po­gań­ski, nad­sta­wi­łem mu rów­nież dru­gi.[382] Na dro­dze dla wo­zów, pro­wa­dzą­cej ze Wzgó­rza Bri­ste­ra, było nie­wie­le le­piej. Al­bo­wiem na­dal cho­dzi­łem do mia­sta niby przy­ja­zny In­dia­nin, mimo że po­mię­dzy skra­ja­mi wal­deń­skiej dro­gi spię­trzy­ły się całe za­so­by sze­ro­kich otwar­tych pól i wy­star­czy­ło pół go­dzi­ny, aby za­tar­ły się śla­dy ostat­nie­go z po­dróż­nych. A gdy wra­ca­łem, brną­łem już przez nowe za­spy, po­wsta­łe tam, gdzie pra­co­wi­ty pół­noc­no-za­chod­ni wiatr na­wiał syp­kie­go śnie­gu na ostrym za­krę­cie dro­gi i gdzie nie było wi­dać ani śla­du kró­li­ka, ani na­wet drob­ne­go niby druk ma­łej czcion­ki śla­du my­szy. Rzad­ko jed­nak się zda­rza­ło, na­wet w środ­ku zimy, abym nie zdo­łał zna­leźć ja­kie­goś cie­płe­go sprę­ży­ste­go ba­gna, na któ­rym tra­wa i ku­rzy­ślad wy­tę­ża­ły swą zie­leń by­lin i ja­kiś bar­dziej od­por­ny ptak cze­kał na po­wrót wio­sny.

By­wa­ło, że po­mi­mo głę­bo­kie­go śnie­gu, gdy wra­ca­łem wie­czo­rem ze spa­ce­ru, prze­ci­na­łem śla­dy drwa­la pro­wa­dzą­ce do mo­ich drzwi i na pa­le­ni­sku znaj­do­wa­łem kup­kę jego ostru­żyn, w ca­łej zaś izbie czu­łem za­pach jego faj­ki. Czy też w nie­dziel­ne po­po­łu­dnie, je­śli zda­rzy­ło mi się być w domu, sły­sza­łem chrzęsz­czą­ce po śnie­gu kro­ki dłu­go­gło­we­go far­me­ra, któ­ry przy­by­wał z da­le­ka prze­dzie­ra­jąc się przez las, aby „uciąć” so­bie ze mną to­wa­rzy­ską po­ga­węd­kę, jed­ne­go z nie­wie­lu ma­ją­cych jego po­wo­ła­nie „pa­nów na go­spo­dar­stwie”, któ­ry przy­wdział far­tuch za­miast pro­fe­sor­skiej togi i któ­ry tak samo jest go­tów wy­cią­gnąć mo­rał z nauk Ko­ścio­ła czy pań­stwa, co wy­wlec furę na­wo­zu z po­dwó­rza za sto­do­łę. Roz­ma­wia­li­śmy o su­ro­wych i pro­stych cza­sach, gdy pod­czas rześ­kich chło­dów lu­dzie za­sia­da­li wo­kół wiel­kich ognisk za­cho­wu­jąc ja­sne umy­sły; je­śli zaś inny de­ser nie speł­nił na­szych ocze­ki­wań, pró­bo­wa­li­śmy zę­bów na orze­chach, z któ­rych mą­dre wie­wiór­ki daw­no temu zre­zy­gno­wa­ły, al­bo­wiem orze­chy o naj­grub­szych sko­ru­pach są na ogół pu­ste.

Tym, któ­ry przy­był z naj­dal­szych oko­lic do mo­je­go do­mo­stwa, brnąc przez naj­głęb­sze śnie­gi wśród naj­bar­dziej po­nu­rych na­wał­nic, był po­eta.[383] Znie­chę­cić może się far­mer, my­śli­wy, żoł­nierz, re­por­ter, a na­wet fi­lo­zof, lecz nic nie po­wstrzy­ma po­ety, al­bo­wiem kie­ru­je nim czy­ste uczu­cie mi­ło­ści. Któż prze­wi­dzi, kie­dy się po­ja­wi i kie­dy odej­dzie? Głos obo­wiąz­ku wzy­wa go o każ­dej po­rze, na­wet wów­czas gdy le­ka­rze po­grą­że­ni są we śnie. Mój mały dom dźwię­czał w ta­kie chwi­le wy­bu­cha­mi we­so­ło­ści i roz­brzmie­wał po­mru­kiem roz­mów o wie­le spo­koj­niej­szych, a wszyst­ko to wy­na­gra­dza­ło do­li­nie Wal­de­nu dłu­gie okre­sy ci­szy. W po­rów­na­niu z tym na Bro­ad­wayu pa­no­wał spo­kój i pust­ka. Chwi­la­mi roz­mo­wę prze­ry­wa­ły praw­dzi­we sal­wy śmie­chu, któ­re mo­gły być za­rów­no re­ak­cją na wła­śnie usły­sza­ny żart, jak i an­ty­cy­pa­cją no­we­go dow­ci­pu. Nad ta­le­rzem kle­iku uku­li­śmy wie­le no­wych , jak spod igły” teo­rii ży­cio­wych, co łą­czy­ło w so­bie przy­jem­ność bie­sia­do­wa­nia z moż­li­wo­ścią za­cho­wa­nia ja­sne­go umy­słu, nie­zbęd­ną przy fi­lo­zo­fo­wa­niu.

Nie po­wi­nie­nem po­mi­nąć jesz­cze jed­ne­go mile wi­dzia­ne­go go­ścia, któ­ry w moją ostat­nią zimę nad sta­wem przy­brnął z mia­stecz­ka przez śnieg, deszcz i ciem­no­ści, aż do­strzegł wśród drzew świa­tło lam­py i spę­dził ze mną kil­ka dłu­gich zi­mo­wych wie­czo­rów. To je­den z ostat­nich fi­lo­zo­fów – dało go świa­tu Con­nec­ti­cut – któ­ry naj­pierw han­dlo­wał jako do­mo­krąż­ca to­wa­ra­mi tego sta­nu, a po­tem, jak sam twier­dzi, swo­im umy­słem.[384] Han­dlu­je nim na­dal, pod­po­wia­da­jąc Bogu i uchy­bia­jąc czło­wie­ko­wi, ro­dząc je­dy­nie owo­ce wła­sne­go umy­słu, po­dob­nie jak orzech ro­dzi swo­je ją­dro. My­ślę, że to wła­śnie musi być czło­wiek naj­więk­szej wia­ry ze wszyst­kich ży­ją­cych. Jego sło­wa i sto­su­nek do spraw za­wsze za­kła­da­ją lep­szy stan rze­czy, ani­że­li­by to wy­ni­ka­ło ze sta­no­wi­ska in­nych lu­dzi, i bę­dzie on ostat­nim czło­wie­kiem, któ­re­go roz­cza­ru­je ob­rót spraw w cy­klu stu­le­ci. Te­raź­niej­szość nie jest dla nie­go pró­bą sił. I mimo że te­raz lu­dzie go ra­czej lek­ce­wa­żą, to gdy na­dej­dzie jego czas i za­pa­nu­ją pra­wa, któ­rych ist­nie­nia więk­szość nie po­dej­rze­wa, do nie­go zwró­cą się po radę gło­wy ro­dzi­ny i rzą­dy.

Cóż za ślep­cy, że nie wi­dzą spo­ko­ju![385]

To praw­dzi­wy przy­ja­ciel czło­wie­ka, nie­mal je­dy­ny sprzy­mie­rze­niec po­stę­pu ludz­ko­ści. Sta­ra Śmier­tel­ność[386], czy ra­czej Nie­śmier­tel­ność, któ­rej nie­wy­czer­pa­na cier­pli­wość i wia­ra roz­ja­śnia ob­raz wy­ry­ty w cie­le czło­wie­ka, Bóg, któ­re­go są lu­dzie tyl­ko gor­szy­mi i słab­szy­mi wi­ze­run­ka­mi. Swo­im go­ścin­nym umy­słem obej­mu­je on dzie­ci, że­bra­ków, obłą­ka­nych i uczo­nych i życz­li­wie się usto­sun­ko­wu­je do my­śli ich wszyst­kich, na­da­jąc jej zwy­kle roz­mach i ele­gan­cję. Są­dzę, że po­wi­nien pro­wa­dzić ka­ra­wan­se­raj przy go­ściń­cu świa­ta, w któ­rym mo­gli­by się za­trzy­my­wać fi­lo­zo­fo­wie wszyst­kich na­ro­dów, a na jego szyl­dzie po­wi­nien wid­nieć na­pis: „Noc­le­gi i wikt dla lu­dzi, zwie­rząt nie przyj­mu­je­my.[387] Wejdź­cie ci, któ­rzy cie­szy­cie się wol­nym cza­sem i spo­ko­jem du­cha, ci, któ­rzy gor­li­wie szu­ka­cie wła­ści­wej dro­gi.” Jest on chy­ba naj­roz­sąd­niej­szym i ma­ją­cym naj­mniej dzi­wactw czło­wie­kiem ze zna­nych mi lu­dzi; taki sam jak wczo­raj bę­dzie ju­tro. Spa­ce­ro­wa­li­śmy ongi po­grą­że­ni w roz­mo­wie i sku­tecz­nie za­po­mnie­li­śmy o Bo­żym świe­cie, gdyż on, wol­no uro­dzo­ny, in­ge­nu­us, nie miał zo­bo­wią­zań wo­bec świa­to­wych in­sty­tu­cji. Obec­ność jego tak uwy­dat­nia­ła pięk­no kra­jo­bra­zu, że w któ­rą­kol­wiek stro­nę się ob­ró­ci­li­śmy, nie­bio­sa i zie­mia jak gdy­by się zle­wa­ły. Czło­wiek w nie­bie­skiej sza­cie, dla któ­re­go naj­od­po­wied­niej­szym da­chem jest skle­pie­nie nie­bios, od­zwier­cie­dla­ją­ce po­go­dę jego du­cha. Nie poj­mu­ję, jak on może kie­dyś umrzeć; wszak Na­tu­ra nie jest zdol­na bez nie­go się obejść.

Gdy w każ­dym z nas pew­ne my­śli już wy­schły niby drew­no, sia­da­li­śmy, aby je ostru­gać wy­pró­bo­wu­jąc noże i po­dzi­wia­jąc wy­raź­ne żół­ta­we sło­je so­sny wej­mut­ki. Po­su­wa­li­śmy się na­przód tak bar­dzo uważ­nie i z ta­kim usza­no­wa­niem, jak rów­nież po­wścią­ga­li­śmy się ra­zem tak gład­ko ha­mu­jąc, że nie pło­szy­li­śmy ze stru­mie­nia na­ryb­ku my­śli ani nie na­pę­dzał mu stra­chu ża­den ry­bak na brze­gu, to­też my­śli przy­pły­wa­ły i od­pły­wa­ły do­stoj­nie niby chmu­ry prze­cią­ga­ją­ce po za­chod­nim nie­bie czy per­ło­we sta­da pta­ków, któ­re nie­kie­dy zbie­ra­ją się na nim i roz­pierz­cha­ją. Oto pra­co­wa­li­śmy ro­biąc po­wtór­kę z mi­to­lo­gii, wy­my­śla­jąc gdzie­nie­gdzie ja­kąś baśń, bu­du­jąc zam­ki na lo­dzie, dla któ­rych zie­mia nie była sto­sow­nym grun­tem. Wiel­ki Widz! Wiel­ki Prze­wi­du­ją­cy! Roz­mo­wa z nim sta­no­wi­ła Ucztę No­wo­an­giel­skiej Nocy[388]. Ach! Ja­kąż dys­ku­sję pro­wa­dzi­li­śmy: pu­stel­nik i fi­lo­zof oraz sta­ry osad­nik, o któ­rym wspo­mi­na­łem – we trzech; roz­sa­dza­ła ona mój dom i za­da­wa­ła mu tor­tu­ry. Nie śmiem się przy­znać, ile fun­tów wagi po­nad ci­śnie­nie at­mos­fe­rycz­ne przy­pa­da­ło na każ­dy cal sze­ścien­ny; dom pę­kał w szwach, prze­to trze­ba po­tem było go uszczel­niać dłu­gim i głu­chym mil­cze­niem, aby za­bez­pie­czyć przed prze­cie­ka­niem. Mia­łem już ato­li zgro­ma­dzo­ną dużą ilość pa­kuł tego ro­dza­ju.

Był jesz­cze je­den czło­wiek, z któ­rym spę­dzi­łem na dłu­go za­pa­mię­ta­ne „nie­prze­rwa­ne go­dzi­ny” w jego domu w mia­stecz­ku i któ­ry też mnie od cza­su do cza­su od­wie­dzał[389]; poza tym nie mia­łem in­ne­go to­wa­rzy­stwa.

Nie­kie­dy ocze­ki­wa­łem tam – po­dob­nie jak wszę­dzie – Go­ścia, któ­ry ni­g­dy się nie zja­wia. Wisz­nu­pu­ra­na rze­cze: „Wła­ści­ciel domu wi­nien po­zo­stać wie­czo­ro­wą porą na swo­im po­dwó­rzu tak dłu­go, jak trwa do­je­nie kro­wy, albo i dłu­żej, je­śli ma chęć, i ocze­ki­wać przy­by­cia go­ścia.”[390] Czę­sto wy­peł­nia­łem ów obo­wią­zek go­ścin­no­ści cze­ka­jąc tak dłu­go, że moż­na by w tym cza­sie wy­do­ić sta­do krów, lecz nie wy­pa­trzy­łem ni­ko­go, kto by się zbli­żał od stro­ny mia­sta.[391]

[360] Dun­can In­gra­ham – pod ko­niec XVIII wie­ku naj­bo­gat­szy oby­wa­tel mia­stecz­ka Con­cord.

[361] Ka­to­ni Młod­szy Utyc­ki był wnu­kiem czę­sto cy­to­wa­ne­go przez Tho­re­au Mar­ka Por­cju­sza Ka­to­na Cen­zo­ra.

[362] Mowa o woj­nie z An­glią (1812-14), zwa­nej „dru­gą woj­ną o nie­pod­le­głość”. Prze­bieg jej był na ogół dla Sta­nów nie­po­myśl­ny, nie tyl­ko na mo­rzu, gdzie gó­ro­wa­li Bry­tyj­czy­cy, lecz tak­że na lą­dzie ame­ry­kań­skim. Jed­nak po­kój w Gan­da­wie za­war­ty zo­stał na wa­run­kach sta­nu sprzed woj­ny.

[363] F. B. San­born (Wal­den, Bo­ston 1909) po­da­je, że rze­czo­ny Cum­mings był con­cordz­kim le­ka­rzem, zmar­łym w 1788 r.

[364] Sci­pio Afri­ca­nus – sław­ny wódz rzym­ski, w 209 r. zdo­był Nową Kar­ta­gi­nę.

[365] Na­pis na na­grob­ku, któ­ry na­dal stoi, do­kład­nie brzmi: „Pa­mię­ci Sip­pio Bri­ste­ra, ko­lo­ro­we­go, zmar­łe­go 1 li­sto­pa­da 1820 r.”

[366] We­dług no­tat­ki w dzien­ni­ku Tho­re­au (Jo­ur­nal, II, 20, 1850 r.) John C. Bre­ed był con­cordz­kim go­la­rzem. By­ron Rees po­da­je o nim na­stę­pu­ją­cą in­for­ma­cję (w: Wal­den, Nowy Jork 1910): „John C. Bre­ed, go­larz i pi­jak; w koń­cu zna­le­zio­no go mar­twe­go na dro­dze w 1824 r. […] skraj­ny przy­pa­dek nie­po­skro­mio­nych cią­got do rumu […] stał się w peł­ni jego nie­wol­ni­kiem. Był od nie­go cał­ko­wi­cie uza­leż­nio­ny, nie miał in­nych po­trzeb ani sła­bo­ści. Gdy­by tra­fi­ła mu się oka­zja za­ro­bie­nia za go­le­nie sze­ściu cen­tów, wy­dał­by jed­ne­go cen­ta na su­cha­ry, a pięć cen­tów na rum.”


 


 

[367] Mu­sia­ło to być wów­czas, gdy Tho­re­au miesz­kał w domu Emer­so­na.

[368] Mowa o utwo­rze Wil­lia­ma Da­ve­nan­ta Gon­di­bert: An He­ro­ic Poem, Lon­dyn 1672.

[369] Mowa o dwu­dzie­sto­jed­no­to­mo­wym dzie­le Ale­xan­dra Chal­mer­sa The Works of the En­glish Po­ets from Chau­cer to Cow­per, Lon­dyn 1810. Po­dob­no Tho­re­au prze­czy­tał wszyst­kie tomy „w wol­nym cza­sie” pod­czas stu­diów na Uni­wer­sy­te­cie Ha­rvar­da.

[370] Ner­wio­wie – ple­mię cel­tyc­ko-ger­mań­skie pod­bi­te we Flan­drii przez Ce­za­ra. Tho­re­au sto­su­je tu grę słów: Ner­wio­wie/ner­wy.

[371] Ja­mes Ba­ker miesz­kał w Lin­coln, oko­ło mili na po­łu­dnie od sta­wu Wal­den. To wła­śnie jego go­spo­dar­stwo Tho­re­au na­zy­wa Far­mą Ba­ke­ra. Dom Cod­ma­na, naj­za­moż­niej­sze­go oby­wa­te­la Lin­coln, był pięk­nym trzy­pię­tro­wym do­mem zbu­do­wa­nym na za­chód od dwor­ca w Lin­coln.

[372] W cza­sach Tho­re­au do ga­sze­nia po­ża­ru uży­wa­no ma­łych ręcz­nych wóz­ków na­zy­wa­nych „be­czuł­ka­mi”.

[373] Cy­tat z przed­mo­wy Wil­lia­ma Da­ve­nan­ta do Gon­di­ber­ta.

[374] Mowa praw­do­po­dob­nie o Sa­mie Nut­tin­gu wspo­mnia­nym w roz­dzia­le Zwie­rzę­ta zimą. John Le Gros­se to naj­praw­do­po­dob­niej far­mer, któ­ry miesz­kał przy dro­dze do West­ford.

[375] Mowa o tym, że pi­sow­nia ir­landz­kich na­zwisk w ję­zy­ku cel­tyc­kim jest bar­dziej skom­pli­ko­wa­na niż po an­giel­sku.

[376] „Za­nim ze­rwie się srebr­ny sznur i stłu­cze zło­ta cza­sza, i zbi­je się dzban nad zdro­jem, a pęk­nię­te koło wpad­nie do stud­ni.” Sta­ry Te­sta­ment, Księ­ga Ka­zno­dziei Sa­lo­mo­na 12, 6.

[377] Głów­ny bo­ha­ter fran­cu­skie­go po­ema­tu he­ro­iko­micz­ne­go z XII-XIII w. Po­wieść o Li­sie. Imię Re­nart sta­ło się z cza­sem fran­cu­ską na­zwą ga­tun­ko­wą lisa.

[378] John Mil­ton, Raj utra­co­ny, II, 650.

[379] „Niech się roz­we­se­li pu­sty­nia i spie­czo­na zie­mia; niech się roz­ra­du­je i za­kwit­nie step!” Sta­ry Te­sta­ment, Księ­ga Iza­ja­sza 35,1.

[380] Za cza­sów Tho­re­au do­ko­na­no kil­ku naj­waż­niej­szych od­kryć ar­che­olo­gicz­nych: od­kry­cia Ba­bi­lo­nu, od­ko­pa­nia za­byt­ków Asy­rii oraz po­now­ne­go od­kry­cia Pe­try.

[381] Mowa o niej w po­przed­nim roz­dzia­le, przyp. 18.

[382] „…a je­śli cię kto ude­rzy w pra­wy po­li­czek, nad­staw mu i dru­gi.” Nowy Te­sta­ment, Ewan­ge­lia św. Ma­te­usza 5,39.

[383] Mowa o Wil­lia­mie El­le­rym Chan­nin­gu młod­szym, któ­ry miesz­kał z prze­ciw­nej stro­ny Con­cord.

[384] Mowa o trans­cen­den­ta­li­ście Amo­sie Bron­so­nie Al­cot­cie, któ­ry w mło­do­ści był do­mo­krąż­cą na Po­łu­dniu. Tho­re­au jako je­den z pierw­szych za­in­te­re­so­wał się jego nie­zwy­kłą umy­sło­wo­ścią.

[385] Tho­mas Sto­rer, The Life and De­ath of Tho­mas Wo­sley Car­di­nal, Lon­dyn 1599.

 

[386] Sta­ra Śmier­tel­ność – ty­tu­ło­wy bo­ha­ter po­wie­ści Wal­te­ra Scot­ta, pod pol­skim ty­tu­łem Pu­ry­ta­nie szkoc­cy.

 

[387] Na szyl­dach wid­nia­ły na ogół w tam­tych cza­sach na­pi­sy: „Noc­le­gi i wikt dla lu­dzi i zwie­rząt.”

[388] Od­nie­sie­nie do ty­tu­łu Ba­śnie z ty­sią­ca i jed­nej nocy.

[389] Mowa o Emer­so­nie.

[390] Na pod­sta­wie an­giel­skie­go prze­kła­du Wisz­nu­pu­ra­na.

[391] Od­nie­sie­nie do wer­su ze sta­rej an­giel­skiej bal­la­dy The Chil­dren in the Wood.

ZWIERZĘTA ZIMĄ

Gdy sta­wy po­zo­sta­wa­ły sku­te lo­dem, nie tyl­ko moż­na było po­pro­wa­dzić przez nie nowe krót­sze dro­gi do wie­lu miejsc, lecz tak­że pa­trząc z ich ta­fli oglą­dać nowe wi­do­ki zna­jo­me­go kra­jo­bra­zu. Staw Flin­ta, po któ­rym czę­sto wio­sło­wa­łem i jeź­dzi­łem na łyż­wach, po­kry­ty śnie­giem wy­dał mi się nie­spo­dzia­nie tak wiel­ki i obcy, gdy przez nie­go prze­cho­dzi­łem, że przy­wo­dził na myśl je­dy­nie Mo­rze Baf­fi­na. Do­oko­ła wzno­si­ły się pa­gór­ki Lin­coln ura­sta­ją­ce do skraj­nie po­tęż­ne­go śnież­ne­go pła­sko­wy­żu, na któ­rym – mia­łem wra­że­nie – ni­g­dy nie sta­nę­ła moja sto­pa, a ry­ba­cy hen da­le­ko na skra­ju lodu, po­ru­sza­ją­cy się po­wo­li ze swo­imi przy­po­mi­na­ją­cy­mi wil­ki psa­mi, wy­glą­da­li jak łow­cy fok czy Eski­mo­si, we mgle zaś ma­ja­czy­li niby po­sta­cie z baj­ki i nie wie­dzia­łem już, czy to ol­brzy­my, czy li­li­pu­ty. Sze­dłem tędy śpie­sząc na od­czyt, któ­ry mia­łem wy­gło­sić wie­czo­rem w Lin­coln; brną­łem przez śnieg nie na­po­ty­ka­jąc mię­dzy moją cha­tą[392] a salą od­czy­to­wą ani jed­ne­go do­mo­stwa. Ma sta­wie Go­ose, mi­ja­nym po dro­dze, mia­ły swo­ją ko­lo­nię piż­mosz­czu­ry, któ­rych sie­dzi­by wzno­si­ły się wy­so­ko po­nad po­wierzch­nię lodu, cho­ciaż gdy prze­cho­dzi­łem przez staw, z da­le­ka nie było ich wi­dać. Wal­den – po­dob­nie jak inne sta­wy na ogół nie przy­sy­pa­ny śnie­giem, chy­ba że tu czy tam le­ża­ła płyt­ka, nie­rów­no na­wia­na za­spa – był moim po­dwó­rzem, po któ­rym mo­głem swo­bod­nie cho­dzić, gdy tym­cza­sem gdzie in­dziej, na pła­skim te­re­nie, śnieg miał pra­wie dwie sto­py głę­bo­ko­ści i miesz­kań­cy mia­stecz­ka mo­gli się po­ru­szać je­dy­nie po uli­cach. Tam, da­le­ko od miej­skiej uli­cy i od dźwię­cze­nia dzwon­ków przy san­kach, któ­re tyl­ko z rzad­ka mnie do­la­ty­wa­ło, śli­zga­łem się i jeź­dzi­łem na łyż­wach jak gdy­by po ogrom­nym udep­ta­nym wy­bie­gu dla łosi, a do­oko­ła sta­ły dę­bo­we lasy i chy­li­ły się pod śnie­giem czy je­ży­ły so­pla­mi uro­czy­ste so­sny.

Co się ty­czy dźwię­ków, ja­kie sły­sza­łem w zi­mo­we noce, a czę­sto i w zi­mo­we dni, to do­la­ty­wa­ło mnie gdzieś z od­da­li smut­ne, lecz me­lo­dyj­ne po­hu­ki­wa­nie sowy; przy­po­mi­na­ło dźwięk wy­da­wa­ny przez zmar­z­nię­tą zie­mię, gdy ude­rza się w nią od­po­wied­nim plek­tro­nem, był to sam lin­gua ver­na­cu­la Wal­deń­skich La­sów, z któ­rym do­brze się w koń­cu za­zna­jo­mi­łem, cho­ciaż ni­g­dy nie wi­dzia­łem pta­ka wy­da­ją­ce­go owe dźwię­ki. Rzad­ko kie­dy się zda­rza­ło, abym otwo­rzył drzwi w zi­mo­wy wie­czór i ich nie sły­szał – „Hu, hu, hu, hu­rer, hu” roz­le­ga­ło się do­no­śnie, a po­cząt­ko­we trzy sy­la­by jak gdy­by brzmia­ły: „hau der du”[393], czy nie­kie­dy po pro­stu sły­chać było tyl­ko „hu, hu”. Pew­ne­go wie­czo­ru na po­cząt­ku zimy, za­nim staw za­marzł, oko­ło go­dzi­ny dzie­wią­tej po­de­rwał mnie gło­śny krzyk gęsi, a gdy pod­sze­dłem do drzwi, usły­sza­łem szum skrzy­deł sta­da prze­la­tu­ją­ce­go nad do­mem, niby bu­rza prze­ta­cza­ją­ca się nad la­sem. Prze­le­cia­ły nad Wal­de­nem kie­ru­jąc się ku sta­wo­wi Fair Ha­ven – nie usia­dły w po­bli­żu, naj­praw­do­po­dob­niej od­stra­szo­ne pa­lą­cym się u mnie świa­tłem, nie­ustan­nie wzy­wa­ne przez swo­je­go prze­wod­ni­ka re­gu­lar­ny­mi sy­gna­ła­mi. Wtem gdzieś bar­dzo bli­sko mnie ode­zwał się nie­wąt­pli­wie pu­chacz naj­bar­dziej chro­po­wa­tym i po­tęż­nym gło­sem, jaki kie­dy­kol­wiek sły­sza­łem u miesz­kań­ca lasu, i za­czął w re­gu­lar­nych od­stę­pach od­po­wia­dać gą­sio­ro­wi, jak gdy­by sta­now­czo go­tów zde­ma­sko­wać i okryć hań­bą tego in­tru­za z Za­to­ki Hud­so­na, dys­po­nu­jąc jako tu­by­lec więk­szą ska­lą i siłą gło­su, któ­rym chciał go wy­gnać poza ho­ry­zont Con­cord. Co wy so­bie my­śli­cie wsz­czy­na­jąc alarm nad twier­dzą o tej noc­nej po­rze, któ­ra jest mnie po­świę­co­na?[394] Czy wam się wy­da­je, że o tej go­dzi­nie moż­na mnie przy­ła­pać na drzem­ce i że nie mam ta­kich jak wy płuc i krta­ni? „Bu-hu, bu-hu, bu-hu!” Była to jed­na z naj­bar­dziej po­ry­wa­ją­cych swy­mi dy­so­nan­sa­mi kłót­ni, ja­kie zda­rzy­ło mi się sły­szeć. A jed­nak ktoś ob­da­rzo­ny wraż­li­wym uchem mógł roz­róż­nić w niej tak zgod­ne aso­nan­se, ja­kich te rów­ni­ny ni­g­dy nie wi­dzia­ły ani nie sły­sza­ły.

Do­cho­dzi­ły mnie rów­nież stę­ka­nia lodu na sta­wie, wiel­kie­go dzie­lą­ce­go ze mną łoże to­wa­rzy­sza po tej stro­nie Con­cord, jak gdy­by zmę­czo­ny bez­sen­no­ścią pra­gnął się prze­wró­cić na dru­gi bok, jak gdy­by do­ku­cza­ło mu wzdę­cie i złe sny. Bu­dzi­ły mnie rów­nież trza­ski pę­ka­ją­cej od mro­zu zie­mi, jak­by ktoś pod­je­chał za­przę­giem i ude­rzył w moje drzwi, a rano się oka­zy­wa­ło, że w zie­mi zro­bi­ła się szcze­li­na o dłu­go­ści ćwierć mili i sze­ro­ko­ści jed­nej trze­ciej cala.

Nie­kie­dy w księ­ży­co­we noce sły­sza­łem, jak po za­sko­ru­pia­łym śnie­gu prze­bie­ga­ją lisy w po­szu­ki­wa­niu ku­ro­pa­twy czy in­ne­go żeru, szcze­ka­jąc jak opę­ta­ne chro­po­wa­tym gło­sem niby le­śne psy, jak gdy­by zma­ga­ły się z trwo­gą czy szu­ka­ły spo­so­bu wy­po­wie­dzi, wal­czy­ły o do­stęp do świa­tła, o to, aby stać się zwy­kły­mi psa­mi i bie­gać swo­bod­nie po uli­cach; al­bo­wiem je­śli weź­mie­my pod uwa­gę stu­le­cia hi­sto­rii, czyż nie mó­wią nam one, że po­dob­nie jak ist­nie­je cy­wi­li­za­cja lu­dzi, może ist­nieć cy­wi­li­za­cja zwie­rząt? Lisy przy­po­mi­na­ły mi pier­wot­nych lu­dzi wy­ją­cych w no­rach, na­dal po­zo­sta­ją­cych na po­zy­cjach obron­nych w ocze­ki­wa­niu na swo­je prze­obra­że­nie. Nie­kie­dy je­den lis pod­cho­dził pod okno zwa­bio­ny świa­tłem, klął mnie prze­bie­gle szcze­kli­wym gło­sem i za­wra­cał.

O świ­ta­niu bu­dzi­ła mnie za­zwy­czaj wie­wiór­ka (Sciu­rus Hud­so­nius), bie­ga­jąc po da­chu czy w górę i w dół po ścia­nach domu, jak gdy­by przy­sła­no ją z lasu wła­śnie w tym celu. W zi­mie wy­rzu­ci­łem na za­sko­ru­pia­ły śnieg przy drzwiach pół busz­la ka­cza­nów ku­ku­ry­dzy, któ­ra nie doj­rza­ła, i z roz­ba­wie­niem ob­ser­wo­wa­łem ru­chy prze­róż­nych zwa­bio­nych nią zwie­rząt. O zmro­ku i wie­czo­rem przy­cho­dzi­ły re­gu­lar­nie kró­li­ki i spo­ży­wa­ły ob­fi­ty po­si­łek. Przez cały dzień zja­wia­ły się i zni­ka­ły wie­wiór­ki, ich ma­new­ry zaś do­star­cza­ły mi wie­le roz­ryw­ki. Po­cząt­ko­wo jed­na zbli­ża­ła się ostroż­nie przez krze­wy dę­bi­ny, bie­gnąc zry­wa­mi po śnież­nej sko­ru­pie niby liść po­rwa­ny przez wiatr, a to kil­ka kro­ków w jed­ną stro­nę z nie­by­wa­łą pręd­ko­ścią i utra­tą ener­gii, nie­do­strze­gal­nie szyb­ko prze­bie­ra­jąc „no­ga­mi”, jak gdy­by po­szła z kimś o za­kład, a to znów tyle samo kro­ków w dru­gą stro­nę, lecz ni­g­dy nie prze­by­wa­jąc za jed­nym ra­zem dłuż­sze­go od­cin­ka niż pół prę­ta; na­gle sta­wa­ła ze śmiesz­nym wy­ra­zem pyszcz­ka i wy­wi­ja­ła wdzięcz­ne­go ko­zioł­ka, jak gdy­by wszyst­kie oczy wszech­świa­ta zwró­co­ne były na nią – al­bo­wiem każ­dy ruch wie­wiór­ki na­wet w naj­bar­dziej od­lud­nych le­śnych za­kąt­kach przy­po­mi­na ru­chy tan­cer­ki, któ­ra li­czy się z obec­no­ścią wi­dow­ni – tra­cąc przez tę zwło­kę spo­wo­do­wa­ną prze­zor­no­ścią wię­cej cza­su, ani­że­li­by wy­star­czy­ło na przej­ście ca­łej od­le­gło­ści – ni­g­dy ato­li nie wi­dzia­łem, aby któ­raś z nich po pro­stu szła – po­tem zaś na­gle, w mgnie­niu oka wdra­py­wa­ła się na czu­bek mło­dej so­sny smo­ło­wej i na­krę­ca­jąc sprę­ży­nę swo­je­go ze­ga­ra[395] besz­ta­ła wszyst­kich wy­ima­gi­no­wa­nych wi­dzów, mó­wiąc do sie­bie sa­mej i za­ra­zem roz­ma­wia­jąc z ca­łym wszech­świa­tem – z po­wo­dów, któ­rych ni­g­dy nie po­tra­fi­łem od­kryć ani też ona sama, jak po­dej­rze­wam, nie zna­ła. W koń­cu się­ga­ła po ku­ku­ry­dzę i wy­bie­ra­jąc od­po­wied­ni ka­czan, da­wa­ła po­dob­nie nie­zde­cy­do­wa­ne­go try­go­no­me­trycz­ne­go susa na nąj­wy­żej le­żą­ce bier­wio­no na mo­jej ster­cie drew­na przed oknem, a stam­tąd pa­trzy­ła mi w oczy prze­sia­du­jąc tak go­dzi­na­mi i od cza­su do cza­su za­opa­tru­jąc się w nowy ka­czan, któ­ry po­cząt­ko­wo osku­by­wa­ła żar­łocz­nie, po­tem zaś od­rzu­ca­ła na wpół ogry­zio­ny, aż wresz­cie ro­bi­ła się jesz­cze bar­dziej wy­bred­na i ba­wi­ła się ku­ku­ry­dzą sma­ku­jąc tyl­ko sam śro­dek – ka­czan opar­ty o bier­wio­no z jed­nej stro­ny i przy­trzy­my­wa­ny łap­ką z dru­giej, wy­su­wał się z tego nie­dba­łe­go chwy­tu i pa­dał na zie­mię, a wów­czas wie­wiór­ka przy­glą­da­ła mu się nie­pew­nie, ze śmiesz­nym wy­ra­zem pyszcz­ka, jak gdy­by peł­na po­dej­rzeń, że jest żywy, i nie mo­gąc się zde­cy­do­wać, czy ru­szyć po nie­go, czy po nowy, czy uciec do lasu; naj­pierw roz­my­śla­ła o ku­ku­ry­dzy, po­tem na­słu­chi­wa­ła, co nie­sie wiatr. W ten oto spo­sób mała zu­chwa­ła spry­ciar­ka mar­no­wa­ła w po­łu­dnie wie­le ka­cza­nów, aż w koń­cu uchwy­ciw­szy ja­kiś dłuż­szy i grub­szy, znacz­nie więk­szy od sie­bie sa­mej, zgrab­nie trzy­ma­jąc go w pyszcz­ku ru­sza­ła do lasu niby ty­grys z ba­wo­łem, tą samą zyg­za­ko­wa­tą dro­gą, z czę­sty­mi przy­stan­ka­mi, cią­gnąc ka­cza­nem po zie­mi, jak gdy­by był zbyt cięż­ki i przez cały czas jej się wy­my­kał two­rząc prze­kąt­ną mię­dzy pio­nem a po­zio­mem. Ona jed­nak bez­względ­nie się upar­ła do­cią­gnąć go do koń­ca – oso­bli­wie lek­ko­myśl­na i ka­pry­śna isto­ta – i uda­wa­ło jej się do­trzeć tam, gdzie miesz­ka­ła: chy­ba wdra­py­wa­ła się ze zdo­by­czą na czu­bek od­le­głej o czter­dzie­ści czy pięć­dzie­siąt prę­tów so­sny, bo póź­niej znaj­do­wa­łem ka­cza­ny po­roz­rzu­ca­ne we wszyst­kie stro­ny lasu.

Wresz­cie po­ja­wi­ły się sój­ki, któ­rych nie­sko­or­dy­no­wa­ne wrza­ski sły­chać było na dłu­go przed­tem, al­bo­wiem nad­la­ty­wa­ły ostroż­nie z od­le­gło­ści jed­nej ósmej mili prze­my­ka­jąc się ukrad­kiem, fru­nąc chył­kiem z drze­wa na drze­wo co­raz to bli­żej, i po­ry­wa­ły ob­je­dzo­ne ka­cza­ny po­rzu­co­ne przez wie­wiór­ki. Po­tem usa­dziw­szy się na ga­łę­zi so­sny smo­ło­wej, każ­da usi­łu­je spiesz­nie po­łknąć swą reszt­kę ka­cza­na, lecz nie mie­ści się ona w zbyt ma­łym gar­dle i sój­ka się dła­wi; do­pie­ro po dłu­gich zma­ga­niach wy­plu­wa ka­czan i przez go­dzi­nę usi­łu­je roz­łu­pać bi­jąc w nie­go dzio­bem. Za­cho­wy­wa­ły się jaw­nie jak zło­dziej­ki, to­też nie da­rzy­łem ich wiel­kim sza­cun­kiem; co in­ne­go wie­wiór­ki – acz­kol­wiek po­cząt­ko­wo nie­śmia­łe, do ro­bo­ty za­bie­ra­ły się tak Jak­by się­ga­ły po swo­ją wła­sność.

Tym­cza­sem nad­le­cia­ły rów­nież sta­da si­kor, któ­re po­rwa­ły ka­wał­ki po­rzu­co­ne przez wie­wiór­ki, po­fru­nę­ły na naj­bliż­szą ga­łąź i umie­ściw­szy je pod pa­zur­ka­mi tak dłu­go dzio­ba­ły, jak gdy­by wy­dłu­bu­jąc owa­dy z kory, do­pó­ki nie roz­łu­pa­ły ich na kru­szy­ny od­po­wia­da­ją­ce roz­mia­ra­mi nie­wiel­kim gar­dzioł­kom. Si­ko­ry te przy­la­ty­wa­ły co­dzien­nie ma­łym sta­dem, aby wy­dłu­bać so­bie obiad z mo­jej ster­ty drew­na czy po­rwać okru­chy sprzed drzwi, a prze­my­ka­jąc jak­by lek­ko sze­le­ści­ły niby so­ple po­brzę­ku­ją­ce wśród traw albo we­so­ło wo­ła­ły „dzień, dzień, dzień”, albo też rza­dziej, w dni po­dob­ne do wio­sen­nych, rzu­ca­ły od stro­ny lasu me­ta­licz­ne ka­ni­ku­ło­we „fi-bi”. Czu­ły się tak swo­bod­nie, że wresz­cie jed­na usia­dła mi na na­rę­czu chru­stu i nic się nie bo­jąc dzio­ba­ła ga­łę­zie. Pew­ne­go razu, gdy gra­co­wa­łem mo­ty­ką w ogro­dzie w mia­stecz­ku, przy­siadł na chwi­lę na moim ra­mie­niu wró­bel, któ­rym to fak­tem po­czu­łem się bar­dziej wy­róż­nio­ny, ani­że­li gdy­by zdo­bi­ły mnie szli­fy ofi­cer­skie. Wie­wiór­ki rów­nież w koń­cu się oswo­iły i nie­kie­dy prze­bie­ga­ły mi po bu­cie, je­śli tak było im wy­god­niej.

Gdy śnieg jesz­cze nie cał­kiem po­kry­wał zie­mię, jak rów­nież pod ko­niec zimy, sko­ro na po­łu­dnio­wym sto­ku mo­je­go wzgó­rza i wo­kół ster­ty drew­na śnieg stop­niał, przy­by­wa­ły z lasu ku­ro­pa­twy na po­ran­ny i wie­czor­ny po­si­łek. Któ­rą­kol­wiek stro­ną lasu po­dą­ża wę­dro


Date: 2016-01-14; view: 796


<== previous page | next page ==>
ZWIERZĘTA SĄSIADAMI | For those who need a visa, as well as other additional information please contact in advance
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.019 sec.)