Niekiedy przy łowieniu ryb miałem towarzysza[318], który przychodził do mojego domu z przeciwnej strony miasta drogą przez miasteczko. Wówczas łowienie obiadu było takim samym wydarzeniem towarzyskim jak jego spożywanie.
PUSTELNIK Ciekaw jestem, co teraz porabia świat. Przez ostatnie trzy godziny nie słyszałem nawet konika polnego nad tym krzakiem. Wszystkie gołębie śpią tam, gdzie przycupnęły – żaden nawet nie drgnie. Czy przed chwilą grał za lasem róg wołając farmera na południowy posiłek? Robotnicy schodzą się na soloną gotowaną wołowinę, jabłecznik i indiańskie podpłomyki. Dlaczegoż ludzie tak się zamęczają? Ten, kto nie je, nie musi pracować. Ciekawe, ile zebrali plonów? Kto by mieszkał w miejscu, w którym ciało nie może myśleć, ponieważ Burek nieustannie szczeka? Ach, te zajęcia domowe! Czyścić do połysku diabelskie gałki u drzwi i szorować cebry farmera w taki jasny dzień! Lepiej już nie mieć domu. Lepiej mieszkać, powiedzmy, w dziupli, przyjmować w niej porannych gości i urządzać przyjęcia wieczorem! Słychać by było tylko pukanie dzięcioła. Och, aż się roi od ludzi, słońce za mocno tam świeci; jak dla mnie, zbyt głęboko wrośli w życie. Ja mam wodę w strumieniu, na półce zaś bochenek chleba. – Ciii! Słyszę szelest liści. Czy to jakiś głodny pies z miasteczka, wiedziony instynktem myśliwskim? Czy może zabłąkana świnia, która podobno krąży po lesie i której ślady widziałem po deszczu? Nadchodzi żwawo, drżą moje sumaki i krzaki dzikich róż. Ach to ty, panie poeto? Jakże ci się dzisiaj podoba świat?
POETA Spójrz na chmury, zawisły wysoko! To najwspanialsza rzecz, jaką dziś widziałem. Niczego podobnego nie znajdzie się na starych malowidłach ani w obcych krajach – chyba że przy wybrzeżu Hiszpanii.[319] To prawdziwie śródziemnomorskie niebo. Pomyślałem, że skoro muszę zdobyć coś do jedzenia, a dziś jeszcze nic nie jadłem, mógłbym pójść na ryby. To doskonała praca dla poetów. Jedyny fach, jaki posiadłem. No, chodźmy.
PUSTELNIK Nie mogę odmówić. Niedługo nie zostanie mi ani okruszyna czarnego chleba. Zaraz z przyjemnością z tobą pójdę, lecz właśnie podsumowuję poważne rozmyślania. Chyba zbliżam się do końca. Pozostaw mnie zatem na chwilę samego. A żeby jeszcze bardziej tego nie opóźniać, zajmij się tymczasem kopaniem robaków. Rzadko można je znaleźć w tych rejonach, albowiem tutejszej gleby nie wzbogacono nawozem, toteż robaki prawie wyginęły. Kiedy głód jeszcze nie bardzo daje się we znaki, kopanie przynęty jest niemal taką samą rozrywką jak łowienie ryb, a dzisiaj możesz się tym upajać zupełnie sam. Radziłbym ci wbić łopatę tam dalej, między orzeszkami ziemnymi, tam gdzie faluje dziurawiec. Mogę ci chyba zagwarantować jednego robaka na trzy odwrócone skiby, lecz musisz uważnie szukać między korzonkami trawy, podobnie jak przy pieleniu. A jeśli wolisz iść dalej, też postąpisz mądrze, albowiem zauważyłem, że ilość dobrej przynęty zwiększa się w postępie geometrycznym.
PUSTELNIK (znów sam) Chwileczkę, w którym to miejscu przerwałem? Zdaje się, że byłem mniej więcej tak właśnie usposobiony, widziałem świat pod takim kątem. Czy mam iść do nieba, czy na ryby? Jeżeli zaraz zakończę te rozmyślania, czy może mi się nadarzyć podobnie rozkoszna okazja? Byłem tak bliski przeniknięcia istoty rzeczy, jak jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło. Boję się, że zgubiłem myśl bezpowrotnie. Gdyby to mogło pomóc, zagwizdałbym na nią.[320] Czy gdy składają nam propozycję, mądrze jest odrzec: „Zastanowimy się”? Po moich myślach nie zostało śladu, nie mogę odnaleźć do nich drogi. O czymże to myślałem? Był to bardzo mglisty dzień. Po prostu zrobię próbę z trzema zdaniami Konfucjusza – może one przywołają z powrotem ów stan. Nie wiem, czy szło o przygnębienie, czy o rodzącą się ekstazę. Memorandum. Ta sama okazja nigdy się nie powtarza.
POETA No i cóż, Pustelniku, czy nie za wcześnie? Mam trzynaście całych i kilka uszkodzonych albo zbyt małych, lecz będą się akurat nadawały na mniejsze ryby. Nie zakrywają całkiem haczyka. Robaki w miasteczku są zgoła za duże – sieja mogłaby się najeść kawałkiem jednego na obiad, nawet nie dotykając haczyka.
PUSTELNIK A zatem ruszajmy. Czy pójdziemy nad rzekę Concord? Dobrze tam się łowi, jeśli woda nie jest zbyt wysoka.
Dlaczego na świat składają się ściśle te przedmioty, które postrzegamy? Dlaczego człowiek ma za sąsiadów właśnie ten gatunek zwierząt? Jak gdyby tylko mysz mogła się wcisnąć w tę szparę. Podejrzewam, że Pilpay[321] i Ska wymyślili najlepszy sposób wykorzystania zwierząt, albowiem wszystkie ich zwierzęta są w pewnym sensie pociągowe, stworzone po to, aby dźwigać jakąś dozę naszych myśli.
Myszy nawiedzające mój dom nie były zwykłymi myszami, które podobno sprowadzono tu do kraju, lecz odmianą dzikich miejscowych (Mus leucopus), nie występujących w miasteczku. Posłałem jedną wybitnemu przyrodnikowi[322], którego wielce zainteresowała. Podczas budowy jedna z nich miała gniazdo pod domem i zanim położyłem drugą podłogę oraz zamiotłem strużyny, pojawiała się codziennie w porze południowego posiłku i zbierała okruchy u moich stóp. Prawdopodobnie nigdy przedtem nie widziała człowieka, lecz szybko do mnie się przyzwyczaiła i biegała mi po butach i ubraniu. Potrafiła ochoczo wspinać się na ściany pomieszczenia krótkimi zrywami, podobnie jak wiewiórka, którą przypominała w ruchach. Wreszcie, gdy pewnego dnia oparłem się łokciem o ławkę, wbiegła po moim ubraniu, potem przeleciała po rękawie i zaczęła krążyć wokół papieru, w który miałem owinięty obiad. Trzymałem jedzenie przy sobie, a ona podskakiwała bawiąc się w chowanego. Gdy zaś w końcu chwyciłem kawałek sera między kciuk i palec wskazujący i trzymałem je nieruchomo, wskoczyła na moją dłoń, usiadła i skubała ser, a potem wytarła pyszczek i łapki podobnie jak mucha i uciekła.
Wkrótce w mojej szopie zbudowała gniazdo czajka, a drozd – dla osłony – w sośnie rosnącej naprzeciw domu. W czerwcu prowadzała swoją dziatwę przed moimi oknami kuropatwa (Tetrao umbellus), która jest bardzo płochliwym ptakiem – wynurzała się z lasu za domem i przydreptywała przed drzwi kwocząc i nawołując małe jak kura, lecz całym swym zachowaniem udowadniając, że jest leśną kurą. Małe, gdy usłyszały człowieka, nagle się rozpierzchały na sygnał dany przez matkę, jak gdyby rozwiała je trąba powietrzna. Tak bardzo przypominają one zeschłe liście i gałązki, że wielu wędrowców nie podejrzewając, iż mogą być w pobliżu, stawiało nogę pośród stadka, a wówczas rozlegał się furkot skrzydeł odlatującej starej, jej niespokojne nawoływania i kwilenie lub też widać było, jak ciągnie skrzydłami po ziemi, aby skupić na sobie uwagę wędrowca. Niekiedy matka będzie kołysać się i kręcić przed człowiekiem tak roznegliżowana, że trudno przez kilka chwil rozpoznać, co to za stworzenie. Młode potrafią przycupnąć bez ruchu i całkiem się rozpłaszczyć, często aż wsuwając głowy pod liście, i zważać tylko na to, jakie wskazówki da im z oddali matka, tak że nie poderwie ich i nie zmusi do zdradzenia się i ucieczki nawet człowiek, który podszedł bardzo blisko. Można wprost nastąpić na nie czy patrzeć przez dobrą chwilę i w ogóle ich nie zauważyć. Trzymałem je w podobnej sytuacji na dłoni, a one, posłuszne matce i instynktowi, przejęte były tylko tym, aby przycupnąć i nie drżeć ze strachu. Taki doskonały mają ten instynkt, że pewnego razu, gdy położyłem je z powrotem na liściach i jedna przypadkiem upadła na bok, po dziesięciu minutach wszystkie zastałem w takiej samej pozycji, jak zostawiłem. Nie są nieopierzone jak większość piskląt, lecz lepiej rozwinięte i na swój wiek dojrzalsze aniżeli kurczęta. Trudno zapomnieć nadzwyczaj dorosły, a mimo to niewinny wyraz ich otwartych, pogodnych oczek. Znajduje w nich odbicie cała inteligencja. Przywodzą na myśl nie tylko niewinność dzieciństwa, lecz także mądrość skrystalizowaną dzięki doświadczeniu. Takie oko nie narodziło się wraz z ptakiem, ono równe jest wiekiem niebu, które w nim się odbija. To jedyny taki klejnot wydany przez lasy. Wędrowiec rzadko zagląda w taką kryształową studnię. Ciemny czy nierozważny myśliwy często zabija w taką porę matkę, a jej niewiniątka padają ofiarą jakiegoś poszukującego zdobyczy zwierzęcia czy ptaka lub stopniowo mieszają się z gnijącymi liśćmi, które tak bardzo przypominają. Podobno gdy jaja wysiedzi kura, pisklęta kuropatwy, jeśli coś je spłoszy, natychmiast się rozpierzchają i giną, albowiem nie słyszą wołania matki, którym by zgromadziła je wokół siebie. Oto moje kury i kurczaki.
To nadzwyczajne, ile stworzeń żyje w tych lasach dziko, na wolności, aczkolwiek w ukryciu, utrzymując się nadal w pobliżu miast, czego domyślają się tylko myśliwi. Jakże na uboczu udaje się tu żyć wydrze! Osiąga cztery stopy długości, czyli tyle, ile wzrostu ma mały chłopiec, a bywa, że nigdy nie widziało jej ludzkie oko. Dawniej natykałem się na szopa w lesie za domem, a teraz pewnie w nocy nadal słyszę skamlenie jego towarzyszy. Zazwyczaj po sadzeniu roślin odpoczywałem w południe godzinę czy dwie w cieniu, jadłem posiłek i trochę czytałem przy źródle, które zasilało bagno i potok, a wypływało spod Wzgórza Bristera, o pół mili od mojego pola. Droga do niego prowadziła przez kolejne coraz niżej schodzące dolinki porosłe trawą, pełne młodych sosen smołowych, aż do większego lasu w pobliżu bagna. Tam, w bardzo ustronnym i zacienionym miejscu, pod rozłożystą sosną wejmutką można było usiąść na czystej i jędrnej murawie. Dokopałem się tam kiedyś do źródła i zrobiłem studnię pełną czystej szarej wody, w której mogłem bez zmącenia jej zanurzyć wiadro. W środku lata, gdy woda w stawie była najcieplejsza, chodziłem tam prawie codziennie. Tam też słonka prowadziła swoje małe, aby wydłubywać z błota robaki. Frunęła wzdłuż brzegu nad nimi, a one biegły zbite w gromadkę. W końcu, gdy mnie wyśledziła, zostawiała jednak małe i krążąc wokół mnie coraz to się przybliżała, aż na cztery czy pięć stóp, i aby zwrócić na siebie moją uwagę, a odwrócić ją od małych, udawała, że ma połamane skrzydła i nogi, małe zaś z delikatnym metalicznym piskiem już podjęły, zgodnie z jej wskazówkami, marsz gęsiego przez bagno. Bywało też tak, że słyszałem pisk młodych, aliści nie widziałem matki. Nad źródełkiem siadywały też turkawki albo fruwały nad moją głową z jednej gałęzi sosny wejmutki na drugą, czerwona wiewiórka zaś zbiegając po najbliższej gałęzi okazywała mi szczególne zainteresowanie i względy. Wystarczy, że w interesującym miejscu w lesie posiedzi się jakiś czas bez ruchu, a wszyscy jego mieszkańcy dokonają przed nami swojej prezentacji.
Byłem także świadkiem mniej spokojnych wydarzeń.[323] Pewnego dnia, gdy podszedłem do swojej sterty drewna, a właściwie sterty pniaków, zauważyłem dwie duże mrówki, które prowadziły zaciętą walkę – jedna była czerwona, a druga, większa od niej, czarna, o długości około pół cala. Gdy raz doszło do zwarcia, ani na chwilę się nie rozczepiły, tylko walczyły nieprzerwanie, mocowały się i turlały po drzazgach. Spoglądając dalej, ze zdziwieniem zobaczyłem takie liczby wojowników, że trudno było mówić o duellum – była to helium, wojna między dwoma gatunkami mrówek, w której rolę zaczepną odgrywały zawsze czerwone, a często dwie stawały przeciwko jednej czarnej. Legiony tych Myrmidonów[324] roiły się na wszystkich wzniesieniach i w dolinkach przed moją drewutnią i ziemia była już usłana konającymi i trupami, zarówno czerwonymi, jak i czarnymi. Była to jedyna bitwa, jaką widziałem na własne oczy, jedyne pole bitewne, po którym stąpałem w ogniu rozgorzałej walki, wojna na śmierć i życie między czerwonymi republikanami a czarnymi imperialistami. Dookoła toczył się śmiertelny bój, a mimo to nie słyszałem wrzawy; wojownicy-ludzie nigdy nie walczą z taką zaciętością. Wśród drzazg słonecznej dolinki obserwowałem parę zwartą w mocnym uścisku, zdecydowaną teraz w południe walczyć, dopokąd słońce nie uda się na spoczynek albo dopokąd z niej samej nie ujdzie życie. Mniejsza czerwona wojowniczka przypięła się z przodu do swojej przeciwniczki niby imadło i gdy już wypchnęła przeciwniczkę za burtę, miotając się z nią po polu, nawet na sekundę nie przestała odgryzać jej czułków u nasady; tymczasem silniejsza czarna wojowniczka ciskała nią to w jedną, to w drugą stronę i, jak spostrzegłem przyglądając się bliżej, już ją pozbawiła kilku członków. Walczyły z większą zawziętością aniżeli buldogi. Żadna z nich nie przejawiała najmniejszej ochoty do odwrotu. To oczywiste, że ich okrzykiem wojennym było: „Zwyciężaj albo giń.”[325] Tymczasem na jednym ze stoków okalających tę dolinkę pojawiła się jedyna czerwona mrówka, oczywiście bojowo nastawiona, która albo już wyprawiła na tamten świat swoją przeciwniczkę, albo jeszcze nie włączyła się do bitwy; przypuszczalnie prawdą było to ostatnie, albowiem nie została jeszcze okaleczona; jej matka poleciła jej wrócić z tarczą lub na tarczy. A może był to jakiś Achilles, który rozgniewany, trzymał się na uboczu i teraz ruszył pomścić lub ratować Patroklosa.[326] Oceniła z daleka, że walka jest nierówna – wszak czarne były niemal dwukrotnie większe od czerwonych – po czym gwałtownie przybliżyła się do walczących i stanęła pół cala od nich bacznie obserwując. Upatrzywszy sposobną chwilę, skoczyła na czarną wojowniczkę i zaczęła działania w okolicy nasady jej prawego przedniego odnóża, po czym pozostawiła wroga, aby ten wybierał wśród własnych kończyn, i tak trzy sczepiły się do końca życia, jak gdyby doszło do wynalezienia nowych więzi, które narobiły wstydu wszystkim innym sworzniom i spoiwom. Wcale bym się teraz nie zdziwił, gdybym stwierdził, że każda ze stron wystawiła na jakiejś znaczniejszej drzazdze orkiestrę, która przez cały czas grała melodie narodowe, aby zagrzewać do walki opieszałe wojowniczki i dodawać otuchy konającym. Sam odczuwałem nawet pewne podniecenie, jak gdyby była to bitwa prowadzona przez ludzi. Im dłużej się o tym myśli, tym mniejszą dostrzega się różnicę. Z pewnością przynajmniej historia Concord, jeśli nie historia Ameryki, nie odnotowała takiej bitwy, która by choć przez chwilę wytrzymała porównanie z tą, czy to z racji liczby walczących, czy też z racji zademonstrowanego przez strony patriotyzmu i bohaterstwa. Biorąc pod uwagę liczebność wojska oraz rzeź, do jakiej doszło, przypominała bitwę pod Austerlitz lub Dreznem. Bitwa pod Concord![327] Po stronie patriotów dwóch zabitych, a Luther Blanchard ranny! Dlaczegoż tutaj każda mrówka była Butfrickiem? „Ognia! Na miłość boską, ognia!” – i tysiące podzieliły los Davisa i Hosmera. W bitwie mrówek nie brał udziału ani jeden najemnik. Nie mam wątpliwości, że podobnie jak nasi przodkowie walczyły one o zasadę, a nie o to, aby nie płacić trzech pensów podatku za herbatę,[328] i że skutki tej bitwy będą co najmniej tak istotne i pamiętne dla tych, których dotyczy, jak konsekwencje bitwy pod Bunker Hill.[329]
Podniosłem drzazgę z trzema walczącymi mrówkami, którym poświęciłem najwięcej uwagi, zaniosłem ją do domu i umieściłem pod szklanką na parapecie, aby zobaczyć, jak się sprawa zakończy. Trzymając lupę nastawioną na pierwszą wspomnianą przeze mnie czerwoną mrówkę, zobaczyłem, że choć uporczywie odgryza przeciwniczce lewą przednią nogę, oderwawszy jej uprzednio ostatni czułek, własną pierś ma rozszarpaną i wystawia wnętrzności na pastwę szczęk czarnej wojowniczki, której napierśnik jest najwyraźniej za gruby, aby czerwona mogła go rozpruć. Z ciemnych rubinów oczu cierpiącej ziało takie okrucieństwo, do jakiego tylko walka potrafi pobudzić. Walczyły pod szklanką jeszcze pół godziny, a gdy ponownie na nie spojrzałem, u obu boków czarnej wojowniczki wisiały głowy przeciwniczek, oderwane przez nią od odwłoków, lecz nadal dające oznaki życia, wczepione w swoją pogromczynię najwyraźniej wciąż tak samo mocno, przypominające upiorne trofea u łęku siodła. Zwyciężczyni usiłowała się od nich uwolnić, z trudem podejmując walkę, pozbawiona atoli czułków, z zachowanym tylko kikutem jednej nogi i nie wiem iloma jeszcze zadanymi jej ranami, zdołała tego w końcu dokonać dopiero po następnej półgodzinie. Gdy podniosłem szklankę, odeszła, okaleczona, po parapecie. Nie wiem, czy ostatecznie pozostała po tej walce przy życiu i resztę swych dni spędziła w jakimś Hôtel des Invalides[330], pomyślałem atoli, że w przyszłości nie na wiele się zda jej gorliwość. Nigdy się nie dowiedziałem, która strona zwyciężyła ani też jaki był powód wybuchu wojny, lecz przez pozostałą część dnia czułem się tak poruszony i udręczony, jak gdybym oglądał przed swoimi drzwiami bitwę prowadzoną przez ludzi, okrutną i krwawą.
Kirby i Spence[331] utrzymują, że od dawna wysławia się bitwy mrówek, jak również odnotowuje daty, kiedy się odbyły, aliści ich zdaniem Huber[332] jest chyba jedynym współczesnym autorem, który je oglądał. „Eneasz Sylwiusz[333] – piszą – po zamieszczeniu bardzo szczegółowego opisu jednej z bitew stoczonych z wielką zaciętością między gatunkiem dużych mrówek i małych na pniu gruszy, dodaje, że: «Do starcia tego doszło za pontyfikatu Eugeniusza Czwartego[334] w obecności Nicolasa Pistoriensisa, sławnego prawnika, który opowiedział cały przebieg bitwy z największą wiernością.» Podobne zajście między gatunkiem dużych mrówek i małych odnotował Olaus Magnus.[335] Po zakończeniu bitwy małe mrówki, które zwyciężyły, podobno pochowały trupy swoich wojowniczek, a olbrzymie ciała wrogów pozostawiły na pastwę ptaków. Zdarzenie owo miało miejsce przed wygnaniem ze Szwecji tyrana Christierna Drugiego[336].” Bitwa mrówek, której ja byłem świadkiem, odbyła się za prezydentury Polka[337], pięć lat przed wprowadzeniem Ustawy o Zbiegłych Niewolnikach Webstera[338].
Niejeden wiejski Burek, nadający się tylko do wypędzania żółwia błotnego z piwnicy pełnej wiktuałów, bez wiedzy pana gonił po lesie ciężkimi łapami za zdobyczą, bezskutecznie obwąchując stare lisie nory i jamy świstaków; może prowadził go jakiś mały kundel, który żwawo przemierzał las i naturalnie mógł budzić przerażenie wśród jego mieszkańców. Burek niespodzianie pozostawał daleko za swoim przewodnikiem, przystawał, aby obszczekać – niby wielki byk – małą wiewiórkę, ona uciekała na drzewo chcąc mu się lepiej przyjrzeć, on zaś pędził dalej przyginając swoim ciężarem krzaki do ziemi, gnany wyobrażeniem, że jest na tropie zabłąkanego gryzonia z rodziny Gerbillus. Pewnego razu ze zdziwieniem ujrzałem kota, który kroczył kamienistym brzegiem stawu, albowiem koty rzadko tak się oddalają od domu. Zaskoczenie było wzajemne. Niemniej jednak okazuje się, że najbardziej domowy z kotów, wylegujący się całe dnie na dywaniku, czuje się w lesie jak u siebie, a jego przebiegłość i umiejętność skradania się dowodzi, że jest w większym stopniu dostosowany do warunków aniżeli stali mieszkańcy. Kiedyś będąc na jagodach spotkałem w lesie kotkę z młodymi, żyjącymi dziko stworzeniami, które podobnie jak ich matka wygięły w pałąk grzbiety i zawzięcie na mnie prychały. Kilka lat przed moim zamieszkaniem w lesie na jednej z farm w Lincoln, najbliżej położonej stawu, należącej do pana Giliana Bakera trzymano tak zwanego „skrzydlatego kota”. Gdy zaszedłem tam, aby go zobaczyć w czerwcu 1842 roku, wybrał się właśnie swoim zwyczajem na polowanie (nie jestem pewien, czy to był samiec, czy samica, używam zatem bardziej pospolitego zaimka). Jego pani powiedziała mi, że pojawił się w okolicy ponad rok wcześniej, w kwietniu, i w końcu wzięli go do siebie do domu. Był ciemnobrązowoszarej maści, z białą plamką na szyi, z białymi łapkami i miał duży puszysty ogon podobny do lisiego; w zimie sierść mu gęstniała i układając się płasko wzdłuż boków, tworzyła pasma o dziesięciu, dwunastu calach długości i dwóch i pół szerokości, a na podgardlu robiła mu się mufka luźna w górnej części, w dolnej zaś zbita w kłaki niczym wojłok – wiosną owe dodatki liniały. Gospodarze dali mi parę jego „skrzydeł”, które trzymam do dziś dnia. Nie ma w nich śladu błony. Niektórzy uważali, że była to po części fruwająca wiewiórka lub inne dzikie zwierzę, co nie jest niemożliwe, albowiem według przyrodników, w wyniku skrzyżowania kuny z kotem domowym rodzą się płodne hybrydy. Gdybym chciał mieć kota, ten byłby dla mnie najwłaściwszy, wszak dlaczego kot poety nie miałby mieć skrzydeł, podobnie jak jego koń[339]?
Jesienią pojawił się jak zawsze nur (Colymbus glacialis), aby tracić pióra i kąpać się w stawie, napełniając las swoim dzikim śmiechem, zanim wstałem z łóżka. Gdy rozchodzi się wiadomość o jego przylocie, wszyscy myśliwi z Mill-dam[340] postawieni są w stan gotowości i ruszają dwukółkami, pieszo, dwójkami i trójkami, wyposażeni w popularne strzelby, stożkowate kule i lunety. Przemierzają las szeleszcząc jak jesienne liście, co najmniej dziesięciu ludzi na jednego nura. Jedni ustawiają się po tej stronie stawu, inni po drugiej, albowiem biedny ptak nie może być wszechobecny – jeśli zanurkuje po tej stronie, wypłynie po tamtej. Lecz nagle podnosi się przyjazny październikowy wiatr, szeleści liśćmi i marszczy powierzchnię wody, tak że nie słychać ani nie widać żadnego nura, chociaż jego przeciwnicy przeczesują staw lunetami, a po lesie niosą się odgłosy ich strzałów. Fale podnoszą się wspaniałomyślnie i pędzą zagniewane, biorąc stronę wszystkich ptaków wodnych, przeto nasi myśliwi muszą wykonać odwrót do miasta, warsztatu i nie skończonej pracy. Jakże często jednak ich wyprawy uwieńczone były powodzeniem. Gdy wcześnie rano wychodziłem zaczerpnąć wiadro wody, często widywałem tego wspaniałego ptaka kilka prętów dalej, jak wypływał z mojej zatoczki. Jeśli podejmowałem próbę prześcignięcia go łódką, aby zobaczyć, jaki wykona manewr, nurkował i zupełnie znikał, tak że nie mogłem go znów wypatrzyć niekiedy przez resztę dnia. Wszelako gdyby trzymał się powierzchni, zapędziłbym go w kozi róg. Przeważnie odlatywał w deszczu.
Pewnego razu w bardzo spokojne październikowe popołudnie wiosłowałem wzdłuż północnego brzegu, albowiem zwłaszcza w takie dni nury trzymają się jezior, podobnie jak puch mleczy, rozglądałem się daremnie szukając tego dostojnego ptaka, aż tu nagle ukazał mi się kilka prętów przede mną, płynąc od strony brzegu ku środkowi – zaniósł się swym dzikiem śmiechem, który go zdradził. Zacząłem wiosłować w pościgu, lecz on zanurkował, a gdy wypłynął, znajdowałem się bliżej niego aniżeli przedtem. Znów zanurkował, nie przewidziałem jednak właściwie kierunku, w jakim się uda, i gdy wypłynął na powierzchnię, tym razem dzieliło nas około pięćdziesięciu prętów, albowiem pomogłem mu się oddalić. I znów śmiał się długo i głośno, mając ku temu więcej powodów aniżeli uprzednio. Wykonywał tak sprytne manewry, że nie mogłem się do niego zbliżyć na sześć prętów. Za każdym razem gdy wypływał na powierzchnię, obracając głową to w jedną stronę, to w drugą, z opanowaniem przyglądał się wodzie i ziemi i w sposób oczywisty wybierał taki kierunek, dzięki któremu mógł potem wypłynąć na szerokiej wodzie i w największej odległości od łódki. Zadziwiające, jak szybko podejmował decyzje i wykonywał swe postanowienia. Pewnego razu wywiódł mnie na najszersze wody i nie potrafiłem go stamtąd wywabić. Powstałą w jego mózgu myśl usiłowałem wnet odgadnąć swoim mózgiem. Była to przyjemna gra prowadzona na gładkiej powierzchni stawu – człowiek przeciw nurowi. Nagle pionek twojego adwersarza znika pod szachownicą, ty zaś musisz ustawić swój najbliżej miejsca, w którym tamten znów się pojawi. Niekiedy wypływał niespodzianie z mojej drugiej strony, najwyraźniej przepłynąwszy wprost pod łódką. Miał takie zdrowe płuca i był tak niezmordowany, że po najdłuższym kursie znów mimo wszystko natychmiast się zanurzał, a wówczas żaden umysł nie potrafił przewidzieć, gdzie – ukryty na głębokiej wodzie pod gładką powierzchnią – może mknąć jak ryba, albowiem miał czas i możliwości, aby dotrzeć do dna stawu w najgłębszym miejscu. Podobno w jeziorach Nowego Jorku łapano nury na głębokości osiemdziesięciu stóp, na haczyki używane do łowienia pstrągów. Lecz Walden jest głębszy. Z jakimże zdziwieniem muszą patrzeć ryby na tego niezgrabnego gościa z innej sfery, mknącego wśród ich ławic! A jednak odnosiło się wrażenie, że pod wodą nur czuje się tak pewnie jak na powierzchni, pływa zaś o wiele szybciej. Raz czy dwa, gdy podpłynął pod lustro wody, dostrzegłem na niej zmarszczkę – on zaś tylko wystawił głowę, aby zorientować się w sytuacji, i znów natychmiast dał nurka. Stwierdziłem, że równie dobrze mogę wesprzeć się na wiosłach i odpoczywać w oczekiwaniu, że znów się pojawi, jak usiłować obliczyć, gdzie wypłynie, albowiem kiedy wysilałem wzrok lustrując powierzchnię w jednym kierunku, wciąż od nowa zaskakiwał mnie od tyłu, wybuchając swym nieziemskim śmiechem. Lecz dlaczego wykazując taką przebiegłość, niezmiennie zdradzał tym głośnym śmiechem swą obecność w chwili wynurzenia? Czyż jego biała pierś niedostatecznie go zdradzała? Moim zdaniem był w istocie głupim nurem. Przeważnie gdy wypływał, słyszałem plusk wody, czyli dzięki temu również mogłem go wykryć. Po godzinie wydawał się tak samo nie zmęczony jak na początku, miał ochotę nurkować i pływać jeszcze dalej. Zadziwiające, z jakim spokojem i godnie wypiętą piersią odpływał po ukazaniu się na powierzchni, usilnie pracując wyłącznie płetwowatymi nogami pod wodą. Jego znakiem rozpoznawczym był ów demoniczny śmiech, przypominający jednak inne głosy ptactwa wodnego, lecz od czasu do czasu, gdy z największym powodzeniem udawało mu się mnie unikać przez wynurzanie się w dużej odległości, zaczynał przeciągle wyć niesamowitym głosem, co chyba bardziej przypominało wycie wilka aniżeli głos ptaka – zupełnie jakby to jakieś zwierzę przyłożyło pysk do ziemi i rozmyślnie wyło. Tak brzmiało jego nurowanie – chyba najdzikszy dźwięk, jaki może się tu rozlegać napełniając lasy swym echem wzdłuż i wszerz. Doszedłem do wniosku, że śmiał się, aby szydzić z moich wysiłków, absolutnie pewien własnych możliwości. Wprawdzie do tej pory niebo zdążyło się zachmurzyć, atoli staw był tak gładki, że nie słysząc nura widziałem, gdzie wychylał się na powierzchnię. Jego biała pierś, bezruch powietrza i gładź wody działały przeciwko niemu. W końcu odpłynąwszy pięćdziesiąt prętów dalej, zawył po swojemu przeciągłym głosem, jak gdyby wołając o pomoc do boga nurów – nagle nadleciał od wschodu wiatr, zmarszczył lustro wody i wypełnił powietrze mglistym deszczem. Odniosłem takie wrażenie, jak gdyby modlitwa nura została wysłuchana i jego bóg rozgniewał się na mnie, toteż pozostawiłem ptaka, który znikał hen w oddali na wzburzonym stawie.
W jesienne dni godzinami obserwowałem kaczki, jak sprytnie lawirują i zmieniają kierunek pływania trzymając się środka stawu, daleko od myśliwych – mniej będą potrzebowały stosować te sztuczki na rozlewiskach Luizjany. Zmuszone wzbić się w górę, niekiedy długo krążyły nad stawem na dużej wysokości, skąd bez trudu widziały inne stawy i rzekę. Wyglądały jak czarne punkciki na niebie. A gdy myślałem, że dawno już stąd odleciały, opadały skośnym lotem ćwierć mili dalej na odległy teren, który pozostawał wolny. Lecz nie wiem, co poza poczuciem bezpieczeństwa zyskiwały pływając na środku Waldenu, chyba że kochają jego wody z tych samych względów, z jakich ja je kocham.
[318] Był nim William Ellery Channing młodszy. W dialogu, który następuje, Thoreau to pustelnik, a Channing to poeta. J. Lyndon Shanley w The Making of Walden (Chicago 1957) sugeruje, że Thoreau wprowadził ten dialog jako zabawne interludium między poprzednim rozdziałem a bieżącym ze względu na różnicę we „wzniosłości” ich tematyki.
[319] Channing płynął wzdłuż wybrzeża Hiszpanii w drodze do Włoch w 1846 roku.
[320] Nieprzetłumaczalna gra słów. W oryginale I would whistle for (zagwizdałbym na) ma również przenośne idiomatyczne znaczenie „czekałbym daremnie”.
[321] Pilpay, znany również jako Bidpai, rzekomy autor Pańczatantry. Thoreau poznał sanskryckie bajki w angielskim przekładzie. Emerson także wykorzystał kilka z nich w piśmie „Dial”.
[322] Był nim Louis Agassiz. Pod koniec lat 1840-ych Thoreau zbierał dla niego różne odmiany ryb, gadów i ssaków. Agassiz pracował nad klasyfikacją gatunków na Uniwersytecie Harvarda.
[323] Następujący poniżej opis bitwy mrówek należy do najsłynniejszych fragmentów książki.
[324] Na ich czele Achilles ruszył pod Troję. Patrz też: Gdzie żyłem… przyp. 14.
[325] Dewiza regimentów księcia Kentu.
[326] W dziesiątym roku oblężenia Troi Achilles, obrażony za odebranie mu przez Agamemnona branki Bryzeidy, wycofał się z walki. Dopiero zrozpaczony śmiercią przyjaciela Patroklosa podjął walkę na nowo.
[327] Bitwa pod Concord, stoczona z Brytyjczykami 19 kwietnia 1775 r., jest jedną z najsłynniejszych bitew w historii Ameryki. Wymienione nazwiska należą do sławnych uczestników tej bitwy.
[328] Mowa o wydarzeniu, które przeszło do historii pod nazwą „Boston Tea Party”, a nastąpiło 16 grudnia 1773 r. Patrioci, czyli zwolennicy oderwania się kolonii amerykańskich od Korony Brytyjskiej, zatopili w porcie bostońskim 342 skrzynie z herbatą, należące do Kompanii Wschodnioindyjskiej, aby zaprotestować przeciwko nakładanym na herbatę podatkom. Wydarzenie to dało początek walkom mającym na celu zdobycie niepodległości.
[329] Bitwa pod Bunker Hill, niedaleko Bostonu – stoczona z Brytyjczykami 17 czerwca 1775. Zakończona militarną klęską Amerykanów, okazała się zarazem ich moralnym zwycięstwem prowadzącym do zbytniej ufności we własne siły.
[330] Hôtel des Invalides – szpital dla weteranów wojennych w Paryżu. Obecnie na jego miejscu znajduje się grobowiec Napoleona.
[331] William Kirby i William Spence – dziewiętnastowieczni entomologowie amerykańscy. Następujący dalej cytat pochodzi z ich pracy An Introduction to Entomology, Filadelfia 1846.
[336] Christiern II – szesnastowieczny władca Danii i Norwegii.
[337] James Knox Polk był amerykańskim prezydentem w latach 1845-49.
[338] Daniel Webster nie był autorem Ustawy o Zbiegłych Niewolnikach, ale abolicjoniści z Północy otwarcie go potępiali za wkład w jej wprowadzenie.
[339] Mowa, oczywiście, o Pegazie.
[340] Mill-dam – ulica handlowa w Concord.
OGRZEWANIE DOMU
W październiku wybrałem się na winobranie na położone nad rzeką łąki. Obładowany byłem kiściami drogocenniejszymi ze względu na ich piękno i woń aniżeli wartości odżywcze. Podziwiałem tam również żurawiny, małe woskowe klejnoty, koraliki wśród łąkowej trawy, perłowoczerwone, które farmer zrywa szpetnymi „widelcami” pozostawiając gładką łąkę zmierzwioną, a żurawiny niedbale odmierza na buszle i przelicza tylko na dolary, po czym sprzedaje owe trofea łąk do Bostonu i Nowego Jorku, gdzie przeznaczone są na dżemową masę, która ma dogodzić podniebieniom tamtejszych miłośników Natury. Podobnie rzeźnicy wygrabiają z traw prerii bizonie jęzory, nie bacząc na ciernie i zwiędłą roślinność. Lśniące owoce berberysu również stanowiły pożywienie, lecz jedynie dla moich oczu; zdecydowałem się atoli zebrać mały zapas dzikich jabłek na kompot, przeoczonych przez właściciela i wędrowców. Gdy dojrzały kasztany, uzbierałem ich na zimę pół buszla. Jakże pasjonująca o tej porze roku była włóczęga po niezmierzonych wówczas lasach kasztanowców w pobliżu Lincoln – teraz śpią one głębokim snem pod torami kolei[341] – z torbą na ramieniu i kijem do rozbijania łupin w ręce, albowiem nie zawsze czekałem na mróz, pośród szelestu liści i głośnych wymówek wiewiórek i sójek, którym niekiedy kradłem na wpół ogryzione kasztany, gdyż one były nieomylne w wyborze przednich okazów. Niekiedy wspinałem się na drzewa i potrząsałem gałęziami. Kasztanowce rosły również za moim domem, a jeden rozłożysty, który go niemal całkiem ocieniał, stojąc w kwiatach tworzył bukiet pachnący na całą okolicę, lecz wiewiórki i sójki wchodziły w posiadanie większości jego owoców; sójki przybywały stadami wczesnym rankiem i wydziobywały kasztany z łupin, zanim zdążyły one spaść na ziemię. Zrzekałem się tych drzew na ich rzecz i odwiedzałem bardziej oddalone lasy samych kasztanowców. Jeśli idzie o kasztany, to świetnie zastępowały chleb. Jakkolwiek można by pewnie znaleźć wiele innych jego namiastek. Pewnego dnia, gdy kopałem w ziemi szukając robaków na ryby, natrafiłem na orzech ziemny (Apios tuberosa) przytwierdzony do podłoża kłączem – ziemniak tubylczych ludów, rodzaj bajecznego owocu; zacząłem wątpić, czy kiedykolwiek w dzieciństwie rzeczywiście wykopałem go i zjadłem, zgodnie z moją opowieścią, czy tylko o tym śniłem. Od tego czasu często widywałem jego czerwone pomarszczone i aksamitne kwiaty podpierane przez łodygi innych roślin, nie wiedząc, że to właśnie on. Uprawa ziemi niemal go wypleniła. Ma on słodkawy smak podobny do zmarzłego ziemniaka i lepiej smakował mi gotowany aniżeli pieczony. Bulwa ta była jak gdyby nieśmiałą obietnicą Natury, że kiedyś w przyszłości będzie ona tutaj wychowywała swoje dzieci i zapewniała im proste pożywienie. W tej dobie tuczonego bydła i falujących pól zboża ów skromny korzeń, który był ongi totemem plemienia indiańskiego, jest całkiem zapomniany lub znany tylko ze swoich kwitnących pędów. Lecz jeśli tylko znów zapanuje tutaj dzika Natura, delikatne i zbytkowne angielskie zboże pewnie zniknie wygnane przez miriady wrogów, może ostatnie jego ziarno – zaniechane przez człowieka – kruk zaniesie z powrotem na wielkie pole indiańskiego boga na południowym zachodzie, skąd podobno je przyniósł; natomiast orzech ziemny, który teraz niemal wyginął, może odrodzi się i bujnie rozrośnie mimo mrozów i dzikich warunków jako zakorzeniona tu roślina, i odzyska swoje dawne znaczenie oraz godność pożywienia plemion myśliwskich. Wynalazła go i użyczyła nam jakaś indiańska Ceres czy Minerwa, toteż gdy rozpocznie się tu era rządów poezji, liście i kłącza orzecha znajdą odzwierciedlenie w naszych dziełach sztuki.
Już przed pierwszym września stwierdziłem, że na przeciwległym brzegu stawu kilka małych klonów oblało się szkarłatem; stały pod rozwidleniem białych pni trzech osik, na cyplu, tuż przy wodzie. Ach, ileż bajecznych opowieści kryło się w ich kolorze! Stopniowo z tygodnia na tydzień objawiał się charakter każdego z drzew podziwiających swe odbicie w gładkim lustrze jeziora. Co rano kustosz tej galerii zamieniał na jej ścianach jakiś stary obraz na nowy, wyróżniający się bardziej olśniewającymi i harmonijnymi barwami.
W październiku domostwo moje odwiedzały tysiącami osy, jak gdyby ściągając na zimowe kwatery, sadowiąc się od środka na oknach i na ścianach nad głową, co niekiedy odstraszało gości od wejścia. Co rano wyrzucałem ich kilka, zdrętwiałych z zimna, na dwór, lecz nie zadawałem sobie zbyt wiele trudu, aby się ich w ogóle pozbyć, nawet uważałem, że spotkało mnie z ich strony wyróżnienie, jeśli wybrały mój dom na miłe schronienie. Nigdy poważnie mi się nie naprzykrzały, chociaż spędzały u mnie noce. Potem stopniowo zniknęły w niewiadomych mi szparach, chowając się przed zimą i niewypowiedzianym chłodem.
Ja sam, podobnie jak osy, przed ostatecznym udaniem się w listopadzie na zimową kwaterę odwiedzałem północno-wschodnią stronę Waldenu, którą słońce – odbijające się od sosnowego lasu i kamienistego brzegu – zamieniło w kominek stawu. O ile przyjemniej i zdrowiej jest grzać się w słońcu, jeśli można, aniżeli przy sztucznie rozpalonym ogniu. Toteż ogrzewałem się przy nadal rozżarzonych węglach, które pozostawiło lato niby ruszający w dalszą drogę myśliwy. Gdy zabrałem się do budowy komina, uczyłem się murarki. Ponieważ cegły miałem używane, należało je oczyścić kielnią, przeto dowiedziałem się więcej aniżeli w innych warunkach o właściwościach cegieł i kielni. Zaprawa na nich miała pięćdziesiąt lat i podobno nadal się utwardzała, lecz to jedno z owych twierdzeń, które ludzie uwielbiają powtarzać, niezależnie od tego, czy są prawdziwe, czy nie. Takie twierdzenia same coraz bardziej się utwardzają i w miarę upływu lat coraz bardziej przywierają, aż trzeba wielu uderzeń kielni, aby oczyścić je ze starej i wątpliwej mądrości. Wiele wiosek w Mezopotamii zbudowano ze starych cegieł bardzo dobrej jakości, pochodzących z ruin Babilonu, a spoiwo na nich jest starsze i prawdopodobnie jeszcze twardsze. Jakkolwiek sprawa się przedstawia, uderzyła mnie szczególna odporność stali, której nie zdołały zniszczyć liczne silne ciosy.Jako że z moich cegieł już uprzednio był zbudowany komin, chociaż nie mogłem odczytać na nich imienia Nabuchodonozor, aby oszczędzić sobie pracy i strat, nazbierałem tyle kominkowych cegieł, ile tylko udało mi się znaleźć, a przestrzenie między nimi przy palenisku wypełniałem nadbrzeżnymi kamieniami, łącząc zaprawą z białego piachu, również pochodzącego znad stawu. Najwięcej czasu zeszło mi na budowie paleniska jako najistotniejszego miejsca w domu. Istotnie, pracowałem tak niespiesznie, że choć rano rozpoczynałem robotę tuż przy ziemi, warstwa cegieł wzniesiona kilka cali nad podłogę służyła mi wieczorem za poduszkę; a jednak, o ile pamiętam, to nie z tego powodu zesztywniał mi kark, miałem bowiem z nim kłopoty już o wiele wcześniej. W tym mniej więcej okresie przyjąłem na mieszkanie poetę na dwa tygodnie, co sprawiło, że chcąc go pomieścić zostałem wystawiony na próbę. Przyniósł swój własny nóż, chociaż ja miałem dwa. Oczyszczaliśmy je przez wbijanie w ziemię. Prace przy gotowaniu wykonywaliśmy wspólnie. Cieszyłem się patrząc, jak robota stopniowo się posuwa, wykonywana tak rzetelnie i solidnie, i dochodziłem do wniosku, że jej powolne tempo wróży trwałe efekty. Komin jest do pewnego stopnia niezależną budowlą, albowiem stojąc na ziemi, przechodzi przez dom i wznosi się ku niebu; niekiedy przetrwa nawet pożar domu. Ważkość jego roli oraz niezależność są oczywiste. Budowa odbywała się pod koniec lata. Teraz był listopad.
Północny wiatr zaczął już ochładzać wodę w stawie, chociaż aby doprowadzić swą pracę do końca, musiał stale dąć przez wiele tygodni, albowiem staw jest bardzo głęboki. Gdy zacząłem wieczorami rozpalać ogień, zanim otynkowałem dom, dym szczególnie dobrze przedostawał się przez komin dzięki licznym szczelinom między deskami. Jednakże w tej chłodnej i przewiewnej izbie spędziłem kilka wesołych wieczorów w otoczeniu szorstkich brązowych sękatych desek i obrosłych korą krokwi wysoko nad głową. Po otynkowaniu dom już tak mile nie wabił oka, chociaż musiałem przyznać, że zrobił się wygodniejszy. Czyż wszystkie zamieszkiwane przez człowieka pomieszczenia nie powinny być na tyle wysokie, aby nad głową pozostawał niejasny obszar, w którym wieczorem igrałyby migocące cienie między krokwiami? Owe formy milsze są fantazji i wyobraźni aniżeli freski czy inne najkosztowniejsze wyposażenie domu. Mogę powiedzieć, że dopiero od tej chwili zacząłem naprawdę zamieszkiwać w swoim domu, albowiem szukałem w nim zarówno ciepła, jak i schronienia. Miałem u kominka starą parę wilków, dzięki której bierwiona pozostawały poza paleniskiem; z upodobaniem obserwowałem, jak w głębi zbudowanego przeze mnie komina osiada sadza, jak również czułem, że mam większe aniżeli zwykle prawo do grzebania w ogniu, co dawało mi więcej zadowolenia. Pomieszczenie było małe, toteż z trudem budziłbym w nim echa, lecz zarazem wydawało się większe ze względu na to, że stanowiło osobne mieszkanie, oddalone ponadto od sąsiadów. W jednej izbie skupiały się wszystkie domowe atrakcje – była kuchnią, sypialnią, salonem i pokojem najchętniej używanym przez domowników; z zamieszkiwania w tym domu czerpałem przeto wszelkiego rodzaju zadowolenie, jakie może czerpać rodzic lub dziecko, pan czy służący. Katon twierdzi, że głowa rodziny (pater familias) musi w swej wiejskiej willi posiadać „cellam oleariam, vinariam, dolia multa, uti lubeat caritatem expectare: et rei et virtuti et gloriae erit”,[342] to znaczy „piwnicę z oliwą i winem, a w niej wiele beczek, aby z przyjemnością można było myśleć o ciężkich czasach; przyniesie mu to pożytek, zapewni o jego cnocie i przysporzy mu chwały”. Ja w mojej piwnicy trzymałem pół baryły ziemniaków, około dwóch kwart grochu z wołkiem zbożowym, a na półce odrobinę ryżu, słój melasy i po garncu żyta i mąki kukurydzianej.
Niekiedy marzę o większym domu rojącym się od mieszkańców, postawionym w złotym wieku, z trwałego budulca, bez ozdobnych ślimacznic[343], o domu, który jednak składałby się tylko z jednego pomieszczenia – ogromnej, surowej, solidnej, prymitywnej izby bez sufitu i nie otynkowanej, z nagimi krokwiami i płatwiami wspierającymi rodzaj niższego nieba nad głową, chroniącego przed deszczem i śniegiem. O domu, w którym filar króla i filar królowej[344] stałyby na eksponowanych miejscach, aby przyjmować hołd składany im po uprzednim oddaniu na progu czci powalonemu Saturnowi[345] z dawniej panującego rodu. O przepastnym domu, którego dach można dojrzeć tylko w świetle latarni na podniesionej wysoko żerdzi. O domu, w którym można mieszkać w kominku, w niszy okiennej, w skrzyniach służących za ławy, w jednym końcu izby czy w drugim albo też wysoko na krokwiach razem z pająkami, jeśli ma się na to ochotę. O domu, do którego aby wejść, wystarczy otworzyć drzwi, bez zbędnych ceregieli. O domu, w którym strudzony wędrowiec może się umyć, zjeść, porozmawiać i przespać się, i nie ruszać w dalszą drogę. O takim schronieniu, do którego chciałoby się trafić w burzliwą noc, mającym wszelkie niezbędne atrybuty domu, lecz żadnych cech gospodarstwa domowego. O schronieniu, którego wszystkie domowe skarby widać na pierwszy rzut oka i gdzie wszystko, co może się człowiekowi przydać, wisi na kołku. O schronieniu będącym zarazem kuchnią, spiżarnią, salonem, sypialnią, składzikiem i strychem; w którym można ujrzeć takie potrzebne sprzęty jak beczka czy drabina oraz takie wygodne jak szafa; w którym można usłyszeć pomrukujący czajnik i złożyć uszanowanie ogniowi gotującemu obiad oraz piecykowi wypiekającemu chleb; którego główną ozdobę stanowią niezbędne meble i przybory. O domu, w którym nie oddaje się bielizny do prania, nie wygasza ognia i nie sprawia kłopotu gospodyni, w którym może się zdarzyć, że poproszą cię, abyś się usunął z klapy w podłodze, albowiem kucharz chce zejść do piwnicy, i wtedy przekonasz się bez tupania, czy ziemia pod tobą tworzy zwartą masę, czy jest wydrążona. O domu, którego wnętrze jest takie otwarte i całe widoczne jak ptasie gniazdo, tak że nie można wejść frontowymi drzwiami i wyjść tylnymi nie dostrzegając jego mieszkańców;[346] w którym gość składający wizytę obdarowany jest wolnością poruszania się, a nie zostaje ostrożnie wyłączony z siedmiu ósmych domu, zamknięty w konkretnej celi przy jednoczesnych zachętach, aby się w niej rozgościł – w tym miejscu odosobnienia. W dzisiejszych czasach gospodarz nie dopuszcza nas do swojego ogniska, lecz najmuje murarza, aby ten zbudował dla nas osobne palenisko gdzieś na uboczu, albowiem gościnność stała się sztuką trzymania gości na największy dystans. Przyrządzanie posiłków otoczone jest taką tajemnicą, jak gdyby gospodarz miał zamiar nas otruć. Wiem, że byłem na terenie wielu domostw, z których zgodnie z prawem mogłem zostać wyproszony, nie czuję jednak, że byłem w wielu domach. Gdybym w swych wędrówkach natrafił na taki dom, jaki opisałem, mógłbym, odziany w stare ubranie, złożyć wizytę królowi i królowej, którzy prowadziliby w nim proste życie, lecz gdyby zwabiono m