Niekiedy po ukończeniu dziennej porcji gracowania podchodziłem do niecierpliwego towarzysza, który od rana łowił ryby w stawie – milczący i nieporuszony niby kaczka czy liść opadły na wodę – i który po wypraktykowaniu różnych rodzajów filozofii dochodził na ogół do wniosku – zanim do niego się zbliżyłem – że należy do starej sekty cenobitów[261]. Nad stawem bywał także jeden starszy człowiek, świetny rybak, jak również specjalista w różnych odmianach stolarki, który z przyjemnością patrzył na mój dom jak na budynek wzniesiony dla wygody rybaków, a ja z równym zadowoleniem patrzyłem na niego, gdy siadał na moim progu, aby porządkować swe linki. Zdarzało się, że razem przebywaliśmy na stawie – on z jednej strony łodzi, ja z drugiej, wymienialiśmy jednak niewiele słów, ostatnimi laty bowiem stracił słuch, aczkolwiek od czasu do czasu nucił jakiś psalm, który nie najgorzej harmonizował z moją filozofią. Przeto nasze stosunki układały się niezwykle harmonijnie, daleko bardziej zadowalająco, niż gdyby polegały na wymianie słów. Gdy nie miałem żadnego towarzystwa – a zazwyczaj tak właśnie bywało – wydobywałem echa bijąc wiosłem w burtę łodzi, co napełniało okoliczne lasy rozpływającym się koliście dźwiękiem i pobudzało je niby dozorca menażerii swoje dzikie zwierzęta, aż udało mi się wydobyć ryk z każdej leśnej dolinki i stoku wzgórza.
W ciepłe wieczory siadywałem często w łodzi, aby grać na flecie, i wówczas widywałem okonie, które jak gdyby przeze mnie zaczarowane, kręciły się wokoło, a nad żebrowanym dnem, usianym wrakami lasu, wędrował księżyc. Dawniej przychodziłem od czasu do czasu nad ten staw z towarzyszem, szukając przygód w ciemne letnie noce; rozpalaliśmy ognisko na skraju wody sądząc, że to przynęca ryby, i łapaliśmy miętusy na robaki nanizane na linkę, a gdy już głęboko w noc zbieraliśmy się do odejścia, ciskaliśmy płonące żagwie wysoko w powietrze niby rakiety, które spadając do stawu gasły z sykiem, podczas gdy my, nagle złapani przez kompletne ciemności, szukaliśmy po omacku drogi. W ten sposób, pogwizdując jakąś melodię, zmierzaliśmy znów ku legowiskom ludzi. Aliści teraz założyłem już sobie dom nad stawem.
Niekiedy pozostawałem w miejskim saloniku, dopóki rodzina nie udała się na spoczynek, i powracałem do lasu, gdzie – po części ze względu na obiad następnego dnia – spędzałem północne godziny na łowieniu z łodzi w świetle księżyca i przy serenadach sów oraz lisów, przerywanych niekiedy zgrzytliwą nutą jakiegoś nieznanego ptaka w pobliżu. Przeżycia owe były niezwykle pamiętne i cenne – zakotwiczałem na czterdziestu stopach głębokości, dwadzieścia czy trzydzieści prętów od brzegu, czasem otoczony tysiącami drobnych okoni i połyskliwych siei marszczących ogonkami taflę w świetle księżyca, połączonych długą, płową linią z tajemniczymi rybami nocy, które zamieszkiwały czterdzieści stóp głębiej; albo niekiedy dryfując w łagodnym nocnym powiewie przeciągałem po stawie sześćdziesiąt stóp linki, co jakiś czas odczuwając w palcach lekkie drżenie, które wskazywało na to, że u końca linki poluje na zdobycz coś żywego, coś, co dąży do celu ospale i niezdarnie, podejmując powoli decyzję. Ostatecznie kończyło to się wyłowieniem – powolnym ruchem ręki za ręką – jakiegoś miętusa, który wijąc się łapał nad wodą powietrze, jakby wydawał pisk. Zwłaszcza w ciemne noce, kiedy myśli wędrowały ku odległym kosmogonicznym tematom w innych sferach, osobliwie było czuć to lekkie szarpnięcie, które przerywało mi marzenia i przywoływało z powrotem na łono Natury. Omalże mogłem następnie zarzucić linkę wysoko w powietrze, a potem ściągnąć w dół, aby znów zanurzyć w tym żywiole chyba nie gęściejszym. A zatem jakbym złapał dwie ryby na jeden haczyk. Krajobraz wokół Waldenu jest skromny i aczkolwiek naprawdę piękny, daleko mu do majestatycznego; nie bardzo też może zainteresować kogoś, kto od lat nie bywa nad stawem ani nie mieszka nad jego brzegiem; a jednak staw ten jest tak szczególny, jeśli idzie o jego głębokość i czystość, że zasługuje na drobiazgowy opis. Jest to przejrzysta, głęboka zielona studnia o długości pół mili, obwodzie jednej i trzech czwartych mili, a powierzchni sześćdziesięciu jeden i pół akra – nie wysychające źródło pośród sosnowo-dębowego lasu, bez widocznego dopływu czy odpływu wody, chyba że są nimi chmury i parowanie. Stoki pagórków otaczających staw wspinają się stromo od samej wody na wysokość czterdziestu do osiemdziesięciu stóp, lecz na południowym wschodzie i wschodzie dochodzą do około stu oraz stu pięćdziesięciu stóp na odcinku ćwierć mili oraz jednej trzeciej mili. Porośnięte są całkowicie lasem. Wszystkie nasze concordzkie wody mają co najmniej dwa kolory – jeden dostrzega się z oddali, drugi, ten właściwszy, z bliska. Pierwszy jest bardziej uzależniony od światła i naśladuje niebo. Latem w czystym powietrzu, z niewielkiej odległości wody wydają się niebieskie, szczególnie gdy nie są gładką taflą, i podobnie wyglądają z daleka. W burzową pogodę przybierają czasem barwę ciemnoszarej dachówki. Tymczasem morze jednego dnia ma podobno kolor niebieski, a innego zielony, bez żadnej dostrzegalnej zmiany w atmosferze. Gdy okolicę pokrywał śnieg, widziałem, że nasza rzeka – zarówno woda, jak i lód – była niemal tak zielona jak trawa. Niektórzy uważają, że niebieski „to kolor czystej wody, czy to w stanie płynnym, czy stałym”.
Natomiast gdy nasze wody ogląda się z łódki patrząc w ich głąb, mają bardzo różne kolory. Walden raz jest niebieski, raz zielony, nawet gdy patrzy się na niego pod tym samym kątem. Znajdując się między ziemią a niebiosami ma w sobie coś z koloru obydwu. Oglądany ze szczytu pagórka, odbija kolor nieba, natomiast z bliska ma zabarwienie żółtawe tuż przy brzegu, gdzie widać piasek, dalej zaś kolor jasnozielony, który stopniowo ciemnieje aż do jednolitej ciemnej zieleni bliżej środka. W innym świetle natomiast, nawet gdy przyglądać mu się ze szczytu pagórka, jest tuż przy brzegu koloru jaskrawozielonego. Niektórzy łączą to z faktem, że odbija się w nim zielona roślinność, lecz staw ma taką samą zieloną barwę po stronie piaszczystego nasypu kolejowego również wiosną, zanim rozwiną się liście, może zatem przyczyny należy po prostu upatrywać w tym, że zieleń jest mieszanką przeważającego dookoła błękitu z żółtością piasku. Oto kolor jego tęczówki. Na wiosnę właśnie w tej jego części lód – ogrzewany ciepłem słońca odbitego od dna, a także przekazanego przez ziemię – topnieje pierwszy i tworzy wąski kanał dokoła nadal zlodowaciałego środka. Podobnie jak inne nasze wody, gdy mimo ładnej pogody ich powierzchnie są lekko wzburzone, tak że fale mogą odbijać niebo pod właściwym kątem, albo też dlatego że z wodą miesza się więcej światła, z niewielkiej odległości staw ma kolor bardziej niebieski aniżeli samo niebo. Gdy w taki czas przebywałem na jego powierzchni i patrzyłem tak, aby jednocześnie widzieć odbicie, dostrzegłem niezrównaną i nieopisaną barwę jasnoniebieską, podobną do koloru połyskliwego czy mieniącego się jedwabiu lub ostrza miecza, bardziej modrą aniżeli samo niebo, a po drugiej stronie fal zamieniającą się w pierwotną ciemnozieloną, która w żadnym razie nie wyglądała muliście w porównaniu z tamtą. Pamiętam ją jako szkliście zielononiebieską niby owe pasma zimowego nieba widziane na zachodzie w przerwach między chmurami przed udaniem się słońca na spoczynek. Wszelako szklanka wody ze stawu, oglądanej pod światło, jest równie bezbarwna jak podobna ilość powietrza. Powszechnie wiadomo, że duża tafla szkła będzie miała, jak twierdzą szklarze, z racji swojej „masy” zielone zabarwienie, podczas gdy mała będzie bezbarwna. Nigdy nie ustaliłem, jakiej potrzeba masy wody z Waldenu, aby zabarwiła się na zielono. Dla kogoś, kto patrzy w głąb wody w naszej rzece, jest ona czarna albo intensywnie ciemnobrązowa i podobnie jak woda w większości stawów, nadaje ciałom kąpiących się żółtawy odcień; natomiast woda Waldenu jest tak krystalicznie czysta, że ciało kąpiącego się nabiera koloru białego alabastru, co robi tym bardziej nienaturalne wrażenie, że przy powiększonych i na dodatek zniekształconych kończynach cała sylwetka wygląda monstrualnie i świetnie by się nadawała na model dla jakiegoś Michała Anioła.
Woda jest tak przejrzysta, że przy głębokości dwudziestu czy trzydziestu stóp łatwo można dostrzec dno. A gdy wiosłuje się przez staw, można oglądać na wiele stóp pod powierzchnią ławice okoni i siei, mających może tylko cal długości, lecz mimo to pierwsze z nich łatwo rozpoznać po poprzecznych wąsach, i przychodzi człowiekowi do głowy, że są to chyba ryby-ascetki, skoro znajdują tam pożywienie. Kiedyś zimą, wiele lat temu, gdy rąbałem w lodzie przeręble, aby łowić młode szczupaki, w pewnej chwili wróciłem na brzeg rzucając siekierę z powrotem na lód, a ona – jak gdyby kierowana przez złego ducha – przesunęła się cztery czy pięć prętów po lodzie i wpadła wprost do jednego z przerębli, pod którym woda miała dwadzieścia pięć stóp głębokości. Wiedziony ciekawością, położyłem się na lodzie i wpatrywałem w ów przerębel, dopóki nie ujrzałem trochę przesuniętej w bok siekiery, która stała na ostrzu, ze styliskiem sterczącym w górę, lekko kołyszącym się tam i z powrotem zgodnie z pulsowaniem stawu; gdybym jej nie przeszkodził, pewnie by tak sterczała tam rozkołysana, dopóki stylisko by nie zgniło. Zrobiłem jednak drugi przerębel wprost nad siekierą za pomocą dłuta do lodu, ściąłem nożem najwyższą brzozę w okolicy, zawiązałem pętlę zaciskową i przymocowałem ją do wierzchołka brzozy, którą wsunąłem ostrożnie w przerębel, zatrzymałem nad zgrubieniem styliska, zaciągnąłem pętlę linką biegnącą wzdłuż brzozy i w ten sposób wydobyłem siekierę na powierzchnię. Wzdłuż brzegu ciągnie się pas gładkich, zaokrąglonych białych kamieni przypominających bruk, tylko w kilku miejscach zastępują go małe piaszczyste plaże; brzeg jest taki stromy, że w wielu jego punktach jeden skok do wody może oznaczać zanurzenie wraz z głową, a gdyby woda nie była aż tak przejrzysta, dno ponownie by się pokazało dopiero na płyciźnie pod przeciwległym brzegiem. Niektórzy są zdania, że staw nie ma dna.[262] Nigdzie nie widać w nim mułu, jak również niezbyt uważny obserwator stwierdzi nawet, że nie rosną w nim wodorosty; wśród roślin, które daje się zauważyć – prócz tych rosnących na małych, od niedawna dopiero zalanych łączkach, a zatem nie stanowiących właściwej flory stawu – nawet uporczywe wypatrywanie nie doprowadzi do wykrycia tataraku ani sitowia, ani lilii żółtej, ani białej, lecz ledwie pozwoli dostrzec żabieniec, rdestnicę i może kilka strzałek; aczkolwiek kąpiący się w stawie może nie zauważyć żadnej z tych roślin, są one bowiem tak czyste i świetlane jak żywioł, w którym rosną. Kamienie sięgają pręt czy dwa pod wodę, a dalej dno wysłane jest czystym piaskiem, z wyjątkiem najgłębszych partii, gdzie na ogół leży trochę osadu, prawdopodobnie ze zgniłych liści, które wiatr przez wiele jesieni nawiewał na staw; jasnozielone zielsko wyciąga się na kotwicy nawet w środku zimy.
Mamy drugi taki sam staw – White w Nine Acre Corner, około dwóch i pół mili na zachód. Chociaż znam większość stawów w promieniu dwunastu mil, to jeśli idzie o ten czysty, przypominający studnię zbiornik, nie znany mi jest taki trzeci. Kolejne ludy piły z niego, podziwiały go i sondowały, po czym schodziły z tego świata, a jego woda nadal pozostaje jednakowo zielona i przejrzysta. Nieprzerwana wiosna! Być może staw Walden istniał już w ów wiosenny poranek, gdy Adam i Ewa zostali wypędzeni z raju, może nawet puszczał wówczas na nim lód w lekkim wiosennym deszczu, któremu towarzyszyła mgła i południowy wiatr, może usłany był miriadami kaczek i gęsi nic nie wiedzących, co to upadek, skoro wciąż im wystarczały takie czyste jeziora. Nawet wówczas zaczął się już wznosić i opadać, oczyszczać swe wody i zabarwiać je na taki kolor, jaki mają obecnie, a także otrzymał od niebios patent na to, aby pozostać jedynym na świecie stawem Walden i destylatorem niebiańskiej rosy. Kto wie, w ilu zapomnianych literaturach narodowych był Kastalskim Źródłem?[263] lub jakie nimfy strzegły go w Złotym Wieku? To klejnot czystej wody i Concord nosi go w swoim herbie.
Być może jednak pierwsi, którzy przybyli do tej studni, pozostawili jakieś ślady stóp. Okrążając staw, ze zdziwieniem wykryłem na stromym stoku – nawet tam, gdzie przy brzegu akurat wycięto gęsty las – wąską ścieżkę przypominającą półkę, która a to wznosiła się, a to opadała, a to zbliżała się do skraju wody, a to oddalała od niego, pewnie tak starą jak ludzki ród zamieszkujący te strony, wydeptaną stopami rdzennych myśliwych i nadal od czasu do czasu deptaną nieświadomie przez obcych mieszkańców krainy. Szczególnie wyraźnie widać ją ze środka stawu w zimie, tuż po lekkim opadzie śniegu – wygląda wówczas jak wyraźna falista biała linia, nie zatarta przez chwasty i gałązki, bardzo ostro zarysowana w wielu miejscach ćwierć mili dalej, gdzie w lecie trudno ją dostrzec z bliska. Śnieg jak gdyby odbijają na nowo wyraźnym białym drukiem alto-relievo[264]. Jakiś jego ślad może się zachować na zdobionych posadzkach willi, które zbuduje tu się pewnego dnia.
Woda w stawie podnosi się i opada, lecz na ile regularnie i na jak długi czas, nikt nie wie, aczkolwiek, jak to zwykle bywa, wielu udaje, że wie. Przeważnie wyższa jest w zimie, a niższa w lecie, niezależnie jednak od ogólnej wilgotności czy suszy. Pamiętam, że była o stopę czy dwie niższa, a innym razem o pięć stóp wyższa aniżeli podczas mojego pobytu nad stawem. Wcina się w nią wąska łacha piachu i po jednej jej stronie woda jest bardzo głęboka. Na tej łasze, w odległości jakichś sześciu prętów od brzegu stawu około 1824 roku pomagałem gotować potrawę z ryby, co było nie do pomyślenia przez dwadzieścia pięć lat; z drugiej strony atoli, jak opowiadałem znajomym słuchającym mnie z niedowierzaniem, kilka lat później przyzwyczaiłem się do łowienia z łódki w zacisznej zatoczce wśród lasu, piętnaście prętów od jedynej znanej im linii brzegu, w którym to miejscu już dawno temu wyrosła łąka. Lecz przez dwa ostatnie lata woda w stawie systematycznie się podnosiła i teraz, w lecie 1852 roku, jest akurat o pięć stóp wyższa, aniżeli wówczas gdy tam mieszkałem, czy też równie wysoka jak trzydzieści lat temu, przeto znów łowi się na łące.[265] Daje to przesunięcie linii brzegowej o sześć czy siedem stóp, przy czym nieistotna jest ilość wody dostarczanej przez otaczające wzgórza; jedynej przyczyny podnoszenia się poziomu wody w stawie należy upatrywać w tym, że źródła głębinowe również podlegają wpływom. Lecz tego lata woda w stawie znów zaczęła opadać. Godny uwagi jest fakt, że owa fluktuacja – czy to okresowa, czy nie – wymaga chyba wieloletniej fazy przygotowawczej. Sam zaobserwowałem jeden przypadek podniesienia się poziomu wody i częściowo dwa obniżenia, uważam zatem, że potrzeba następnych dwunastu, piętnastu lat, aby woda osiągnęła tak niski poziom, jaki w ogóle zdarzyło mi się widzieć. Staw Flinta[266], położony o milę na wschód – aczkolwiek występują w nim zakłócenia powodowane przez dopływy i odpływy – jak również mniejsze stawy między nim a Waldenem solidaryzują się z tym ostatnim i niedawno osiągnęły najwyższy poziom wody w tym samym czasie co on. Jak zaobserwowałem, podobnie sprawy mają się ze stawem White.
Owe długie okresy podnoszenia się i opadania wody w Waldenie spełniają między innymi następującą rolę: woda utrzymując się przez rok czy dwa na wysokim poziomie wprawdzie utrudnia chodzenie wokół stawu, lecz zarazem zabija krzewy i drzewa, które wyrosły na jej skraju od czasu uprzedniego wysokiego stanu, to znaczy zabija sosny smołowe, olchy, osiki i inne drzewa i ponownie opadając pozostawia brzeg ogołocony. Stąd – w przeciwieństwie do innych stawów i wszelkich wód, które podlegają codziennemu zjawisku pływów – Walden ma najczystszy brzeg wówczas, gdy woda jest najniższa. Po tej samej stronie stawu, gdzie stoi mój dom, tylko kawałek dalej, został w ten sposób zabity i przewalony niczym lewarem rząd sosen smołowych, co położyło kres ich wdzieraniu się w staw; po ich długości można było ocenić, ile lat minęło od ostatniego podniesienia się wody do tego poziomu. Owa fluktuacja zapewnia stawowi prawo do posiadania brzegu, a zatem brzeg jest obrzeżony i drzewa nie mogą go sobie przywłaszczyć. To wargi jeziora, których nie porasta broda. Od czasu do czasu staw je oblizuje. Gdy woda osiąga najwyższy poziom, olchy, wierzby i klony podejmują obronne wysiłki, aby przetrwać, i wypuszczają ze wszystkich stron pnia zanurzonego w wodzie mnóstwo włóknistych czerwonych korzeni długości kilku stóp oraz na wysokości trzech, czterech stóp od ziemi; widziałem przy brzegu także krzewy wysokiej borówki, która normalnie nie wydaje owoców, lecz w tych warunkach rodziła je obficie.
Niektórzy ze zdumieniem słuchali opowieści, jak doszło do tego, że brzeg stawu został tak regularnie wyłożony kamieniami. Owo podanie znają wszyscy mieszkańcy miasteczka, najstarsi twierdzą, że słyszeli je w młodości. Otóż dawno temu zebrali się Indianie na pobliskim wzgórzu, które wznosiło się w niebiosa tak wysoko, jak głęboko teraz staw zapada się w ziemię. Podanie głosi, że choć to dla Indian występek, jakiego nigdy się nie dopuszczali, teraz rzucali przekleństwami na wszystkie strony. Nagle wzgórze zadrżało i zapadło się. Uciekła tylko jedna stara squaw, imieniem Walden, którym też nazwano staw. Ludzie snują domysły, że gdy wzgórze zadrżało, kamienie stoczyły się po zboczu i utworzyły obecny brzeg.[267] W każdym razie jedno jest pewne – niegdyś nie było tu stawu, a teraz istnieje. To podanie o Indianach pod żadnym względem nie kłóci się z opowieścią owego wspomnianego przeze mnie starego osadnika[268], który tak dobrze pamięta, jak to za pierwszym swoim tu pobytem z różdżką ujrzał nad murawą lekkie opary i jego leszczynowa różdżka zwracała się uparcie do dołu, toteż zaczął kopać tu studnię. Jeśli idzie o kamienie, to wielu nadal uważa, że ich istnienia nie bardzo można tłumaczyć oddziaływaniem lodowca na pobliskie wzgórza; natomiast ja widzę, że te wzgórza wprost usiane są kamieniami tego samego rodzaju, co zmusiło budowniczych traktu kolejowego do ustawiania murków z tych kamieni po obu jego stronach na odcinku, na którym biegnie on najbliżej stawu; ponadto najwięcej ich leży tam, gdzie brzeg jest najbardziej stromy. Toteż sprawa kamieni nie stanowi już dla mnie tajemnicy. Wykryłem brukarza. Gdyby nazwa stawu nie pochodziła od jakiejś angielskiej miejscowości – na przykład od Saffron Walden[269] – można by przypuszczać, że pierwotnie nazwano go Walled-in[270].
Staw był dla mnie już wykopaną, gotową studnią. Przez cztery miesiące w roku woda w nim jest taka zimna, jak pozostaje czysta w każdą porę; uważam również, że smakiem nie ustępuje żadnej innej w miasteczku – jeśli nie jest w ogóle najlepsza. W zimie we wszystkich otwartych zbiornikach woda robi się zimniejsza aniżeli źródlana czy studzienna, nie wystawiona na wpływy atmosferyczne. Temperatura wody ze stawu, postawionej w mojej izbie, gdzie przebywałem od piątej po południu do południa następnego dnia, szóstego marca 1846 roku, kiedy termometr wskazywał przez pewien czas 65-70 stopni[271], co było częściowo wynikiem nasłonecznienia dachu, wynosiła 42 stopnie[272], czyli była o jeden stopień niższa aniżeli wody akurat naciągniętej z jednej z najzimniejszych studni w miasteczku.[273] W tym samym dniu temperatura Wrzącego Źródła wynosiła 45 stopni[274], czyli była najwyższą temperaturą wszystkich wód poddanych owego dnia badaniu, chociaż w lecie to najzimniejsza spośród tych, jakie znam, albowiem płytka i stojąca obok woda, która wypłynęła na powierzchnię, już się nie miesza z buchającą wprost ze źródła. Ponadto w lecie Walden – z racji swojej głębokości – nigdy tak się nie nagrzewa jak większość wód wystawionych na działanie słońca. W najcieplejszą pogodę umieszczałem w piwnicy wiadro napełnione wodą, która pozostawała chłodna zarówno w nocy, jak i następnego dnia; odwiedzałem atoli również pobliskie źródło. Woda w wiadrze była tak samo dobra po tygodniu jak w dniu, kiedy jej zaczerpnąłem, i nie miała posmaku wody z pompy. Każdy, kto w lecie rozbije na tydzień obóz nad brzegiem jakiegokolwiek stawu, aby zapewnić sobie luksus dysponowania lodem, musi tylko zakopać wiadro wody na głębokości kilku stóp, w cieniu swojego obozu.