A kiedy mówił, skrzydła mu się rozwijały, Jak gdyby chciał odfrunąć, to się znów składały,[246]
abyśmy podejrzewali, że rozmawialiśmy z aniołem. Chleb nie zawsze może nas nakarmić, lecz zawsze nam służy, nawet naszym stawom odbiera sztywność, a gdy nie wiemy, co nam dolega, daje nam giętkość i pogodę ducha, abyśmy dostrzegli każdy przejaw szczodrości w człowieku czy Naturze i mogli wspólnie znajdować powody do niezmąconej, bohaterskiej radości.
Starożytna poezja i mitologia co najmniej podsuwają myśl, że uprawa ziemi była kiedyś uświęconą sztuką, my natomiast traktujemy ją z lekceważącym pośpiechem i niedbalstwem, albowiem naszym celem jest jedynie posiadanie dużych gospodarstw i zbieranie obfitych plonów. Nie mamy ani takiego święta, ani nie urządzamy takiej procesji czy nie obchodzimy takiej uroczystości – nie wykluczając naszych pokazów bydła i tak zwanych Świąt Dziękczynienia – za sprawą których farmer wyraża sens swego świętego powołania, albo też jemu zostają przypomniane początki owej świętej tradycji. Kusi go jedynie nagroda i uczta. Nie składa ofiar Ceres ani Jowiszowi, lecz właściwie piekielnemu Plutosowi. Przez skąpstwo i samolubstwo oraz nawyk upadlania się, których to cech nikomu z nas nie brakuje, od traktowania ziemi jako własności czy głównie jako środka jej nabywania krajobraz się zdeformował, uprawa ziemi została przez nas zdegradowana, a farmer prowadzi życie najnędzniejsze z możliwych. Zna Naturę tylko jako rabuś. Katon twierdzi, że zyski z rolnictwa mają szczególnie zbożny i rzetelny charakter (maximeque pius quaestus),[247] a według Warrona starzy Rzymianie „nazywali tę samą ziemię Matką i Ceres i uważali, że ci, którzy ją uprawiają, prowadzą zbożne i pożyteczne życie i że tylko oni pozostali z plemienia króla Saturna”[248].
Mamy zwyczaj zapominać, że słońce spogląda na nasze pola uprawne, prerie i lasy nie robiąc między nimi różnicy.[249] Wszystkie one w podobny sposób odbijają i wchłaniają jego promienie, a te pierwsze składają się tylko na niewielką część przepięknego obrazu, który słońce ogląda podczas codziennej wędrówki. Dla niego cała ziemia jest tym samym uprawianym ogrodem. Dlatego dar światła i ciepła powinniśmy przyjmować z odpowiednią ufnością i wspaniałomyślnością. Co z tego, że cenię ziarna tej fasoli i zbieram je jesienią? To szerokie pole, na które patrzę od tak dawna, nie na mnie spogląda jako na głównego rolnika, obraca atoli spojrzenie ku wpływom bardziej ożywczym – to dzięki nim ma wodę i może się zielenić. Moja fasola rodzi płody, których ja nie zbieram. Czyż nie rośnie częściowo dla świstaków? Kłos pszenicy (po łacinie spica, dawniej speca, od spe nadzieja) nie powinien być jedyną nadzieją rolnika; nie rodzi tylko jądra czy ziarna (granum od gerendo rodzenie)[250]. Jakże zatem nasze żniwa mogłyby się nie udać? Czy nie mam się także cieszyć obfitością ziela, którego nasiona są spichlerzem dla ptaków? To, czy pola napełniają farmerom czeluść stodół, ma stosunkowo niewielkie znaczenie. Prawdziwy rolnik powodowany troską zaprzestanie wysiłków – podobnie do wiewiórek, które nie okazują zainteresowania tym, czy lasy w tym roku obrodzą w kasztany, czy nie – i skończy z codzienną harówką rezygnując z wszelkich żądań, aby jego pola wydawały płody, i w duchu poświęci nie tylko swe pierwsze, lecz także ostatnie owoce.
[222] Anteusz – syn Gai i Posejdona, niezwyciężony w zapasach, jak długo dotykał matki-Ziemi. Pokonał go Herakles podnosząc do góry i pozbawiając w ten sposób siły.
[223] Thoreau urodził się w Concord, w 1818 r. jego rodzina przeprowadziła się do pobliskiego Chelmsford, następnie w 1821 r. do Bostonu, a w 1823 r. powróciła na stałe do Concord.
[224] Flet był ulubionym instrumentem Thoreau. Jego własny flet przechowywany jest do dziś w Concord Antiquarian Society.
[225] Thoreau, który przez całe życie interesował się życiem Indian, zgromadził sporą kolekcję używanych przez nich przedmiotów. Znajduje się ona obecnie w Peabody Museum w Uniwersytecie Harvarda.
[226] „…i rzucali proch w górę na swoje głowy.” Stary Testament, Księga Joba2, 12.
[227] Droga biegnąca w pobliżu stawu Walden prowadzi z Concord do Lincoln, a następnie do Wayland.
[229] Był to wielebny Henry Coleman, o którym mowa także poniżej.
[230] Henry Coleman (1785-1849) opublikował cztery raporty o stanie rolnictwa w Massachusetts w latach 1838-41.
[231] Nasiona uprawianych w Nowej Anglii traw przeznaczonych na paszę sprowadzone były pierwotnie z Anglii.
[232] Pieśń śpiewana przez szwajcarskich pasterzy, gdy zwołują swe stada.
[233] Concord było siedzibą Concordzkiej Artylerii, oddziału milicji stanowej. Jego członków nazywano „celowniczymi”.
[234] Według konkordancji Wergiliusz nie używa tego słowa.
[235] Felicia Hemans, The Landing of the Pilgrims (Przybycie pielgrzymów).
[236] Kiedy Thoreau mieszkał nad Waldenem, rząd Stanów Zjednoczonych prowadził wojnę z Meksykiem. Oczywiście Thoreau ironizuje.
[237] Nieprzetłumaczalna gra słów. Popularne w Nowej Anglii powiedzenie brzmi dosłownie: „On nie zna fasoli”, co znaczy: „Nie ma o niczym pojęcia.”
[238] Odniesienie do porównania zawartego w Iliadzie, III, 1-5. Patrz też: Gdzie żyłem i po co, przyp. 15.
[239] Odniesienie do ustępu z Iliady, XXII, 323-327:
Włócznia jednak z jesionu o ciężkim ostrzu spiżowym
Nie przecięła tchawicy i głosu nie stracił bohater.
Padł w kurzawę, a boski Achilles jął chełpić się z pychą:
„Snadź ci się zdało, Hektorze, gdyś zbroję zdzierał z Patrokla,
Że ci to ujdzie bezkarnie, a o mnieś, głupcze, zapomniał”…
Przełożył Ignacy Wieniewski.
[240] Pitagoras zabraniał swoim uczniom spożywać fasolę, bo według jego teorii składała się na nią ta sama rozłożona materia, z której na początku świata powstał człowiek.
[241] W starożytności liczbę głosujących obliczano na podstawie wrzuconych przez nich ziarnek fasoli.
[242] John Evelyn, Terra: A Philosophical Discourse of Earth, Londyn 1729.
[243] Ibid
[244] „Pan powinien mieć zwyczaj sprzedawania, a nie kupowania.” Marek Porcjusz Katon, O gospodarstwie wiejskim.
[245] W czasach Thoreau kongresmeni rozdzielali między wyborców darmowe nasiona.
[246] Francis Quarles, The Shepard’s Oracks, Ec. V.
[247] Katon, op. cit.
[248] Marek Terencjusz Warron, Rerum Rusticarum (O rolnictwie). „Nec sine causa terram eandem appellabant matrem et Cererem.” Kiedy Jowisz zrzuci! z tronu Saturna, ten uciekł do Italii i nauczył mieszkańców sztuki uprawiania ziemi.
[249] ,… bo słońce jego wschodzi nad złymi i dobrymi i deszcz pada na sprawiedliwych i niesprawiedliwych.” Nowy Testament, Ewangelia św. Mateusza 5, 45.
Skoro skończyłem przed południem pracować, czytać albo pisać, zazwyczaj jeszcze raz kąpałem się w stawie. Pływałem jakiś czas w jednej z jego zatoczek, zmywając z siebie kurz i pył pracy bądź wygładzając ostatnie zmarszczki, które wyryła mi na czole lektura. Popołudnia miałem zupełnie wolne. Codziennie lub co drugi dzień wybierałem się na spacer do miasteczka, aby posłuchać plotek, które ciągle się tam rodziły i krążyły albo z ust do ust, albo z gazety do gazety. Połykane w dawkach homeopatycznych, odświeżały mnie niby szelest liści czy kumkanie żab. Do lasu chodziłem przyglądać się ptakom i wiewiórkom, do miasteczka natomiast zobaczyć się z mężczyznami i ich synami. Zamiast szumu wiatru wśród sosen dolatywał mnie turkot wozów. Patrząc z mojego domu w jedną stronę widziało się kolonię piżmoszczurów na nadrzecznych łąkach, spoglądając zaś w przeciwną – wśród wiązów i platanów zagajnika można było dostrzec na horyzoncie miasteczko zaganianych ludzi, którzy – w moim pojęciu – wyglądali niezwykle osobliwie, niby psy na prerii, warując przy swoich norach albo biegając do sąsiada na plotki. Często chodziłem tam, aby podglądać ich zwyczaje. Miasteczko wydawało mi się wielką czytelnią gazet, łasą na nowiny. Aby zapewnić jej utrzymanie, po jednej stronie – podobnie jak kiedyś w pomieszczeniach Spółki Redding przy ulicy State – składowano orzechy, rodzynki, sól, mąkę i inne artykuły spożywcze. Niektórzy mieszkańcy mają tak ogromny apetyt na ów pierwszy wymieniony przeze mnie towar, to jest, na nowiny, i tak zdrowe organy trawienia, że mogą nieustannie wysiadywać bez ruchu na uliczkach miasteczka, podczas gdy nowiny gotują się w nich i bulgocą owiewając ciekawskich parą, niby śródziemnomorskie pasaty albo eter, który wywołuje drętwotę i niewrażliwość na ból – inaczej słuchanie byłoby często bolesne – lecz nie wpływa na utratę świadomości. Skoro wędrowałem przez miasteczko, rzadko udawało mi się nie widzieć owych cnotliwych obywateli usadzonych szeregiem. Albo wygrzewali się w słońcu na drabinie, z ciałami podanymi do przodu, i lustrowali od czasu do czasu ulicę zerkając łakomymi oczyma to w jedną, to w drugą stronę, albo stali oparci o stodołę, z rękami w kieszeniach, niby podpierające ją atlanty. Przebywając głównie na powietrzu, słyszeli wszystkie nowiny, jakie niósł wiatr. Spełniali rolę najpospolitszych młynów, w których wszystkie plotki najpierw poddaje się surowej obróbce czy rozdrobnieniu, potem zaś wsypuje do koszy młyńskich, gdzie miele się je na miałko. Zauważyłem, że życie miasteczka koncentruje się w sklepie spożywczym, w szynku, na poczcie i w banku. Niezbędnymi częściami całej maszynerii były również rozmieszczone w odpowiednich miejscach dzwon, armata i sikawka do gaszenia pożaru. Domy stawiano w taki sposób, ażeby czerpać z ludzkości jak najwięcej korzyści. Ciągnęły się bowiem szeregami zbudowanymi naprzeciwko siebie po to, aby każdy wędrowiec musiał przejść między dwoma rzędami surowych i krytycznych par oczu mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy mogli używać sobie na nim do woli. Oczywiście ci zajmujący stanowiska w pierwszym szeregu, skąd najwięcej widzieli i najlepiej ich było widać, a nadto pierwsi mogli się rzucić na przechodnia, płacili za miejsce najwyższe ceny, podczas gdy nieliczni mieszkańcy domów ustawionych z dala od głównej ulicy, gdzie w linii budynków przeświecały nie zabudowane przestrzenie i wędrowiec mógł zniknąć za płotem albo skręcić w ścieżkę dla krów i w ten sposób uciec, płacili bardzo niskie podatki od gruntu, a właściwie w tym wypadku od okna.[251] Po obu stronach wisiały szyldy zachęcające wędrowca, aby wstąpił do środka. Niektóre miały przyciągać go działając na apetyt, jak na przykład tablica szynku czy składu żywności, niektóre działając na wyobraźnię, jak szyld sklepu z tekstyliami i jubilera, inne jeszcze miały na względzie dobro włosów, stóp czy garderoby wędrowca, jak szyld fryzjera, szewca i krawca. Ponadto – co było tym straszniejsze – przed każdym z owych domów stała stęskniona za towarzystwem postać zapraszająca do środka. W większości wypadków sprytnie uciekałem przed owymi niebezpieczeństwami: albo natychmiast zmierzając śmiało i bez namysłu do celu – tak jak radzi się nieszczęśnikom, którzy muszą przebiec między dwoma rzędami chłoszczących ich żołnierzy – albo rozmyślając o rzeczach wyższych, podobnie jak Orfeusz, który „swą grą na lirze i głośnym śpiewem zagłuszył pieśń syren i umknął przed niebezpieczeństwem”[252]. Niekiedy znikałem całkiem niespodzianie i nikt nie wiedział, gdzie się znajduję, albowiem prawie obce mi było poczucie przyzwoitości i nigdy się nie wahałem, czy skorzystać z dziury w płocie. Miałem nawet zwyczaj składać niespodziewane wizyty w kilku domach, w których miło mnie podejmowano,[253] a wysłuchawszy najświeższych nowin – co w trawie piszczy, co już ucichło, jakie są perspektywy wojny, a jakie pokoju, i czy świat ma szansę jeszcze przetrwać – wymykałem się bocznymi uliczkami i znów kryłem w lesie.
Bardzo przyjemnie było zostać w miasteczku do późna, a potem pogrążyć się w nocy, szczególnie jeśli była ciemna i zbierało się na burzę, jakże miło postawić żagle i ruszyć z oświetlonego miejskiego saloniku albo sali wykładowej, z torbą ryżu czy mąki kukurydzianej na ramieniu – ruszyć ku mojemu przytulnemu portowi w lesie. Tęgo zabezpieczywszy wszystko na pokładzie, schodziłem do kabiny z wesołą załogą myśli, przy sterze zaś pozostawiałem tylko swoją zewnętrzną powłokę albo w ogóle przywiązywałem ster, aby sam trzymał kurs, jeśli warunki żeglugi nie nastręczały trudności. Podczas rejsu towarzyszyło mi przy ogniu w kabinie wiele radosnych myśli. Nigdy mój statek się nie rozbił ani nie znalazł w niebezpieczeństwie nawet w najgorszą pogodę, choć przyznam, że przeżyłem kilka poważnych sztormów. Nawet w zwykłą noc w lesie jest ciemniej, aniżeli wielu ludzi przypuszcza. Musiałem często spoglądać w górę i wypatrywać prześwitu między drzewami nad ścieżką, aby się upewnić, którędy biegnie droga, zaś tam, gdzie nie jeździły wozy, mogłem wyczuć stopami nikły, wydeptany przeze mnie ślad. Potrafiłem też posuwać się według znanych mi drzew, obmacując je rękoma. Nawet w głębi lasu w najciemniejszą noc umiałem przejść między dwiema sosnami, które rosły osiemnaście cali od siebie. Czasami, gdy o tak późnej porze wracałem do domu w ciemną i parną noc, wyczuwając stopami ścieżkę niewidoczną dla oczu, całkowicie pogrążony w swych myślach i marzeniach, dopiero konieczność podniesienia ręki, aby chwycić za klamkę, przywoływała mnie do przytomności. Nie potrafiłem sobie przypomnieć ani jednego kroku po drodze. Myślałem, że może ciało moje znajdzie drogę do domu, skoro jego pan zawiedzie, podobnie jak ręka znajduje bez pomocy drogę do ust. Kilkakrotnie zdarzyło się, że gdy gość zasiedział się u mnie do późna, a noc była ciemna, musiałem odprowadzić go do biegnącej za domem drogi jezdnej i pokazać kierunek, w którym powinien się udać, cały czas polegając jednak bardziej na przewodnictwie nóg aniżeli oczu. Pewnej bardzo ciemnej nocy pokazałem drogę dwóm młodym ludziom, którzy łowili ryby i zasiedzieli się długo nad stawem. Mieszkali jakąś milę dalej, idąc przez las, i całkiem dobrze drogę znali. Dzień czy dwa później jeden z nich opowiadał mi, że większą część nocy krążyli po lesie w pobliżu swojego domu, aliści dotarli do niego dopiero nad ranem, przemoknięci do suchej nitki, gdyż w nocy kilkakrotnie zlewała ich ulewa i moczyło spływające deszczem listowie. Słyszałem o wielu wypadkach zabłądzenia ludzi nawet na ulicach miasteczka, gdy – jak to się mówi – ciemność zapadła tak gruba, że tylko nożem wycięłoby się drogę przez jej gęstwinę. Niekiedy mieszkańcy peryferii, którzy przybywają wozami na zakupy do miasteczka, zmuszeni są pozostać w nim na noc. Czasami panowie i panie idąc z wizytą, zbaczają pół mili z drogi, gdyż chodnik mogą wyczuć tylko stopami, tracą zatem orientację, gdzie należy skręcić. Zabłądzić w lesie to zdumiewające, pamiętne i wartościowe przeżycie. Często podczas śnieżnej zawieruchy zdarza się, że nawet w dzień wyszedłszy na znaną drogę absolutnie nie ma się pojęcia, w którą stronę należy iść do miasteczka. Wprawdzie przemierzało się ją tysiąc razy, lecz teraz robi wrażenie w ogóle nie znanej, niby obca droga na Syberii. Nocą daleko łatwiej stracić orientację. Podczas spacerów po znajomej okolicy nieustannie – choć może nieświadomie – sterujemy sobą niczym piloci, kierując się według znanych boi oraz latarni, i jeżeli zboczymy ze zwykłego kursu, zachowujemy w pamięci położenie najbliższego przylądka. Dopiero gdy zupełnie zabłądzimy bądź zakręci nam się w głowie – człowiekowi bowiem wystarczy raz się obrócić z zamkniętymi oczami, aby zupełnie stracić orientację na tym świecie – wówczas zaiste doceniamy bezmiar i obcość Natury. Każdy człowiek za każdym przebudzeniem ze snu albo wyrwaniem z pochłaniających go rozważań musi się od nowa uczyć odczytywać skalę busoli. Dopiero gdy zabłądzimy, czyli innymi słowy, zgubiwszy drogę, zgubimy się na tym świecie, zaczynamy naprawdę odnajdywać siebie i zdawać sobie sprawę z naszego położenia i z nieskończonej liczby naszych związków.
Pewnego popołudnia u schyłku mojego pierwszego lata nad stawem, gdy szedłem do miasteczka, aby odebrać but od szewca, złapano mnie i wsadzono do więzienia, albowiem – jak to opowiedziałem już gdzie indziej[254] – nie zapłaciłem podatku, czyli nie uznałem władzy państwa, które na progu budynku senatu handluje mężczyznami, kobietami i dziećmi niby bydłem. Nie po to wybrałem mieszkanie w lesie. Dokądkolwiek atoli człowiek się uda, ludzie będą ścigać go i obłapiać swoimi brudnymi instytucjami i jeśli zdołają, zmuszą go, aby stał się członkiem ich desperackiego towarzystwa totumfackich. Prawda, mogłem przecież stawiać bardziej zdecydowany opór z większym czy mniejszym skutkiem, mogłem wpaść w szał i przeciwstawić się społeczeństwu, lecz wolałem, aby to ono wpadło w szał z mojego powodu, jako że to jego sytuacja była beznadziejna. Jednakże następnego dnia uwolniono mnie, otrzymałem naprawiony but i powróciłem do lasu akurat w porze obiadu, na który spożyłem czarne jagody na wzgórzu Fair Haven. Nigdy nikt mi się nie naprzykrzał, prócz reprezentantów państwa. Nie miałem zamka ani rygla – chyba że w biurku, w którym trzymałem swoje papiery – nie używałem również gwoździ do zabijania drzwi i okien. Drzwi nie zamykałem ani w dzień, ani w nocy, nawet wówczas gdy opuszczałem dom na parę dni czy kiedy następnej jesieni wybrałem się na dwutygodniową wędrówkę po lasach Maine. Wszelako dom mój cieszył się większym szacunkiem, niż gdyby otaczał go kordon żołnierzy. Znużony wędrowiec mógł odpocząć i ogrzać się u mnie przy ogniu, literat zakosztować lektury kilku książek na moim stole, a ciekawski mógł uchylić drzwi spiżarni i zerknąć na resztki mojego obiadu albo na przygotowaną kolację. Wprawdzie nad staw przybywało wielu ludzi wszelkiego autoramentu, lecz nie sprawili mi najmniejszej subiekcji. Nigdy też nie spostrzegłem żadnego braku poza jedną rzeczą – małą książeczką, tomikiem Homera, który być może niepotrzebnie pozłocono. Ufam jednak, że znalazła się już w rękach jakiegoś żołnierza z naszego obozu.[255] Jestem przekonany, że gdyby wszyscy ludzie żyli w takiej prostocie jak ja nad stawem, nie znano by złodziejstwa ani rabunku. Istnieją one tylko w społeczeństwach, w których kilku posiada więcej, aniżeliby im wystarczyło, podczas gdy reszta ma mniej, niż należy. Homerów Pope’a[256] wkrótce rozpowszechniono by we właściwy sposób.
Nec bella fuerunt, Faginus astabat dum scyphus ante dapes.[257]
„Ty, który zarządzasz sprawami publicznymi, jaką potrzebę masz stosować kary? Kochaj cnotę, a naród będzie cnotliwy. Cnoty człowieka wyższej miary są jak wiatr; cnoty prostego człowieka przypominają trawę; trawa przewiana wiatrem chyli się ku ziemi.”[258]
[251] Podatek od okna wprowadzono w pierwszych latach po uzyskaniu niepodległości. W 1799 r. wybuchło w Pensylwanii zbrojne powstanie przeciwko systemowi podatkowemu.
[252] Appolonios z Rodos, Argonautika.
[253] Thoreau często odwiedzał dom rodzinny i przyjaciół, szczególnie blisko miał znad Waldenu do domu Emersona.
[254] Historię swojego osobistego buntu przeciwko niewolnictwu i rządowi autor opowiada w Resistance to Civil Government, opublikowanym w „Aesthetic Papers” w 1849 r., eseju słynnym na całym świecie pt. Civil Disobedience – Obywatelskie nieposłuszeństwo, w: Henry D. Thoreau, Życie bez zasad, Czytelnik 1983.
[255] Thoreau przygotował dla „Dial” III aforyzmy Konfucjusza, z których jeden brzmiał: „Jeden żołnierz zgubił swoją tarczę, ale znajdzie ją drugi z naszego obozu; i posłuży się nią.”
[256] Aleksander Pope (1688-1744) – angielski poeta i krytyk, jest autorem parafrazowanego przekładu Iliady i Odysei.
[257] Nikt ran nie zadawał,
Gdy przy uczcie na stole kubek z drzewa stawał.
Tibullus, Elegie, I, 10, 7-8, przełożyła Anna Świderkówna, Ossolineum 1955.
[258] Konfucjusz, Wiosny i jesienie albo Kronika państwa Lu.
STAWY
Czasami, gdy odczuwałem przesyt towarzystwem ludzi i plotkami oraz zmęczenie wszystkimi znajomymi w miasteczku, wędrowałem jeszcze dalej na zachód, aniżeli normalnie przebywam, w bardziej odludną okolicę, „ku świeżym lasom, nowym pastwiskom”[259], albo też o zachodzie szykowałem sobie kolację z czarnych jagód i borówek na wzgórzu Jasna Przystań robiąc zapasy na kilka dni. Owoce nie ofiarowują swojego prawdziwego smaku tym, którzy je kupują albo zbierają na sprzedaż. Istnieje tylko jeden sposób, aby go z nich wydobyć, lecz niewielu się na to decyduje. Gdybyś chciał się dowiedzieć, jaki smak mają czarne jagody, zapytaj o to pastucha krów czy przepiórkę. Ci, którzy przypuszczają, że poznali smak czarnych jagód, chociaż nigdy ich nie zbierali, popełniają najbardziej powszechną omyłkę. Czarne jagody nie docierają do Bostonu – odkąd wyrosły na trzech wzgórzach miasta,[260] przestały być tam znane. Ambrozyjska, zasadnicza część owocu ginie wraz z kwieciem, które niszczeje na wozie handlarza, i z jagód robi się obrok. Jak długo rządzi Wieczna Sprawiedliwość, nie można przetransportować tutaj z wiejskich wzgórz ani jednej niewinnej jagody.