Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






GDZIE ŻYŁEM I PO CO 21 page

Ło­wio­no w Wal­de­nie mło­de szczu­pa­ki – zda­rzy­ło się, że je­den wa­żył sie­dem fun­tów, nie mó­wiąc już o dru­gim, któ­re­mu po po­pi­sie bły­ska­wicz­ne­go roz­wi­ja­nia lin­ki z ko­ło­wrot­ka ry­bak przy­pi­sy­wał co naj­mniej osiem fun­tów wagi, jako że nie zdo­łał go zo­ba­czyć; ło­wio­no oko­nie i mię­tu­sy po­nad dwu­fun­to­we, sie­je, kle­nie lub pło­cie (Leu­ci­scus pul­chel­lus), bar­dzo nie­wie­le lesz­czy (Po­mo­tis obe­sus), a tak­że kil­ka wę­go­rzy, w tym jed­ne­go czte­ro­fun­to­we­go – po­da­ję te szcze­gó­ły, al­bo­wiem sła­wę ryba za­zwy­czaj za­wdzię­cza swo­jej wa­dze, a poza tym to je­dy­ne zła­pa­ne tu wę­go­rze, o któ­rych sły­sza­łem; przy­po­mi­nam so­bie tak­że jak przez mgłę małe ryb­ki dłu­go­ści ja­kichś pię­ciu cali, o srebr­nych bo­kach i zie­lon­ka­wym grzbie­cie, tro­chę po­dob­ne do kle­ni, wspo­mi­nam zaś o nich głów­nie dla­te­go, że to fak­ty, a nie le­gen­da. Nie­mniej jed­nak ten staw nie­zbyt ob­fi­tu­je w ryby. Jego chlu­bą są głów­nie mło­de szczu­pa­ki, nie wy­stę­pu­ją ato­li w wiel­kich ilo­ściach. Pew­ne­go razu wi­dzia­łem, jak le­ża­ły na lo­dzie mło­de szczu­pa­ki co naj­mniej trzech róż­nych od­mian: dłu­gie i pła­skie sta­lo­wej bar­wy, przy­po­mi­na­ją­ce te, któ­re łowi się w rze­ce, inne ja­sno­zło­te z zie­lon­ka­wy­mi re­flek­sa­mi, znacz­nie po­tęż­niej­sze i naj­po­spo­lit­sze tu­taj, oraz jesz­cze inne – o zło­ci­stej bar­wie i kształ­cie po­dob­nym do po­przed­nich, lecz upstrzo­ne na bo­kach drob­niut­ki­mi ciem­no­brą­zo­wy­mi lub czar­ny­mi cęt­ka­mi zmie­sza­ny­mi z kil­ko­ma bla­do­kr­wi­sty­mi, bar­dzo przy­po­mi­na­ją­ce pstrą­ga. Nie pa­su­je do nich okre­śle­nie re­ti­cu­la­tus, ra­czej po­win­no je się na­zy­wać gut­ta­tus[275]. Wszyst­kie te ryby są bar­dzo jędr­ne i ważą wię­cej, ani­że­li moż­na by ocze­ki­wać po ich roz­mia­rach. Sie­je, mię­tu­sy i oko­nie, a tak­że wszyst­kie wła­ści­wie ryby ży­ją­ce w tym sta­wie są o wie­le czyst­sze, ład­niej­sze i jędr­niej­sze ani­że­li ży­ją­ce w rze­ce i w więk­szo­ści in­nych sta­wów, al­bo­wiem woda tu jest czyst­sza; dla­te­go ła­two je od­róż­nić od in­nych ryb. Praw­do­po­dob­nie wie­lu ich­tio­lo­gów po­dzie­li­ło­by nie­któ­re z nich na jesz­cze inne od­mia­ny. Żyje tak­że w sta­wie czy­ste ple­mię żab i żół­wi oraz kil­ka mał­ży, wszę­dzie wo­kół po­zo­sta­wia­ją swe śla­dy piż­mosz­czu­ry i nor­ki, a nie­kie­dy skła­da sta­wo­wi wi­zy­tę wę­dru­ją­cy żółw błot­ny. Gdy ran­kiem od­bi­ja­łem łód­ką od brze­gu, zda­rza­ło mi się wy­pło­szyć ta­kie­go wiel­kie­go żół­wia, któ­ry skrył się pod nią w nocy. Wio­sną i je­sie­nią od­wie­dza­ją staw kacz­ki i gęsi, bia­ło­brzu­che ja­skół­ki (Hi­run­do bi­co­lor) mu­ska­ją jego po­wierzch­nie, w za­tocz­kach zry­wa­ją się do lotu zi­mo­rod­ki, a brodź­ce (To­ta­nus ma­cu­la­rius) ha­ła­su­ją na jego ka­mie­ni­stym brze­gu przez całe lato. Cza­sa­mi spło­szy­łem ry­bo­ło­wa sie­dzą­ce­go na so­śnie wej­mut­ce nad wodą, lecz wąt­pię, aby kie­dyś Wal­den spro­fa­no­wa­ło skrzy­dło mewy, jak to się zda­rza sta­wo­wi Fair Ha­ven. W naj­lep­szym ra­zie to­le­ru­je on jed­ne­go nura na rok. Oto i cała istot­na fau­na by­wa­ją­ca nad sta­wem.



W bez­wietrz­ną po­go­dę pod piasz­czy­stym wschod­nim brze­giem – gdzie woda ma osiem czy dzie­sięć stóp głę­bo­ko­ści – a tak­że w in­nych par­tiach sta­wu moż­na z łód­ki do­strzec okrą­głe kop­czy­ki o ob­wo­dzie sze­ściu stóp i o sto­pie wy­so­ko­ści, usy­pa­ne z ka­my­ków mniej­szych ani­że­li ku­rze jaj­ko, pod­czas gdy wszę­dzie do­oko­ła wi­dać tyl­ko sam piach. Naj­pierw czło­wiek się za­sta­na­wia, czy to In­dia­nie usy­pa­li je w ja­kimś celu na lo­dzie, a gdy ten stop­niał, kop­czy­ki za­pa­dły się i osia­dły na dnie. Są jed­nak zbyt re­gu­lar­ne i nie­któ­re z nich po pro­stu zbyt świe­że. Przy­po­mi­na­ją po­dob­ne kop­czy­ki w rze­kach, lecz sko­ro w sta­wie nie żyją ani ta­sze, ani mi­no­gi, nie wiem, ja­kie ryby mo­gły­by je utwo­rzyć. Być może to gniaz­da kle­ni. Dzię­ki nim dno tchnie po­cią­ga­ją­cą ta­jem­ni­czo­ścią.

Brzeg jest do­sta­tecz­nie nie­re­gu­lar­ny, aby nie wy­glą­dać mo­no­ton­nie. Wi­dzę ocza­mi wy­ob­raź­ni brzeg za­chod­ni po­wci­na­ny głę­bo­ki­mi za­tocz­ka­mi, bar­dziej od­waż­ny pół­noc­ny i pięk­ny fryz po­łu­dnio­we­go, gdzie ko­lej­ne na­kła­da­ją­ce się na sie­bie przy­ląd­ki jak gdy­by kry­ją ist­nie­ją­ce mię­dzy nimi za­tocz­ki. Las ni­g­dy nie ma ta­kiej do­brej opra­wy ani nie jest tak jed­no­znacz­nie pięk­ny, jak wów­czas gdy pa­trzy się na nie­go ze środ­ka ma­łe­go je­zio­ra po­śród pa­gór­ków wzno­szą­cych się od skra­ju wody, al­bo­wiem woda, w któ­rej las się od­bi­ja, nie tyl­ko two­rzy naj­lep­szy pierw­szy plan, lecz tak­że swo­im wi­ją­cym się brze­giem ota­cza go niby naj­bar­dziej na­tu­ral­ną, cie­szą­cą oko gra­ni­cą. Li­nia lasu po­zba­wio­na jest su­ro­wo­ści czy nie­do­sko­na­ło­ści, ta­kiej jak w miej­scach, w któ­rych wcię­ła się w nią sie­kie­ra czy sty­ka się z nią pole upraw­ne. Drze­wa mają aż nad­to miej­sca, aby roz­ra­stać się nad wodą, i każ­de wy­su­wa w jej stro­nę naj­ży­wot­niej­szą ga­łąź. Na­tu­ra uprzę­dła nad brze­giem na­tu­ral­ną kraj­kę, któ­rej pasy wzrok mie­rzy stop­nio­wo od ni­skich nad­brzeż­nych krze­wów do naj­wyż­szych drzew. Nie­wie­le wi­dać śla­dów ludz­kiej ręki. Woda ob­my­wa brzeg tak, jak ob­my­wa­ła go lata temu.

Je­zio­ro jest naj­pięk­niej­szym i naj­bar­dziej wy­ra­zi­stym ele­men­tem kra­jo­bra­zu. To oko zie­mi, w któ­re za­glą­da­jąc mie­rzy­my głę­bię wła­snej na­tu­ry. Nad­wod­ne drze­wa na brze­gu to wiot­kie, ob­ra­mo­wu­ją­ce je­zio­ro rzę­sy, a le­śne pa­gór­ki i ska­ły do­oko­ła to jego krza­cza­ste brwi.

Sto­jąc na gład­kiej piasz­czy­stej pla­ży po wschod­niej stro­nie sta­wu w po­god­ne wrze­śnio­we po­po­łu­dnie, gdy lek­ka mgieł­ka za­snu­wa li­nię prze­ciw­le­głe­go brze­gu, zro­zu­mia­łem, skąd bie­rze się okre­śle­nie „szkli­sta po­wierzch­nia je­zio­ra”. Pa­trząc na nią do góry no­ga­mi ma się wra­że­nie, że to roz­cią­gnię­ta przez ko­tli­nę naj­cień­sza nić ba­bie­go lata, któ­ra po­ły­sku­jąc na tle od­le­głych la­sów so­sno­wych od­dzie­la jed­ną war­stwę at­mos­fe­ry od dru­giej. Moż­na by po­my­śleć, że uda­ło­by się przejść pod nią su­chą sto­pą aż do pa­gór­ków na prze­ciw­le­głym brze­gu albo że mu­ska­ją­ce nić ja­skół­ki mo­gły­by przy­cup­nąć na niej rzę­dem. W isto­cie, cza­sem dają nura pod tę li­nię, jak gdy­by przez po­mył­kę, po czym wy­pro­wa­dza­ją się z błę­du. Pa­trząc na staw ku za­cho­do­wi, trze­ba obie­ma rę­ko­ma chro­nić oczy przed pro­mie­nia­mi słoń­ca za­rów­no od­bi­ty­mi Jak i rze­czy­wi­sty­mi, któ­re są jed­na­ko­wo ja­skra­we. A je­śli po­pa­trzeć ba­daw­czo na po­wierzch­nię sta­wu mię­dzy jed­ny­mi a dru­gi­mi, wy­da­je się ona do­słow­nie gład­ka jak szkło, prócz miejsc, w któ­rych roz­sia­ne po ca­łej ta­fli w rów­nych od­stę­pach nar­t­ni­ki drżą w słoń­cu i roz­iskrza­ją staw naj­pięk­niej, jak tyl­ko moż­na so­bie wy­obra­zić; nie­kie­dy też kacz­ka wy­gła­dza pió­ra dzio­bem czy – o czym już wspo­mnia­łem – ja­skół­ka fru­nie tak ni­sko, że mu­ska ta­flę. Zda­rza się rów­nież, że ryba w od­da­li za­kre­śla w po­wie­trzu łuk o wy­so­ko­ści trzech do czte­rech stóp, a wte­dy w miej­scu, w któ­rym się wy­nu­rza, po­ja­wia się je­den ośle­pia­ją­cy błysk, tam zaś, gdzie znów prze­szy­wa wodę – dru­gi; nie­kie­dy do­strzec moż­na cały sre­brzy­sty łuk. Tu i ów­dzie wi­dać na po­wierzch­ni puch ostu, a rzu­ca­ją­ce się na nie­go ryby znów marsz­czą ta­flę. Przy­po­mi­na ona płyn­ne szkło, osty­głe, lecz nie stę­ża­łe, a te nie­licz­ne pył­ki na niej są czy­ste i pięk­ne ni­czym ska­zy na szkle. Czę­sto moż­na wy­pa­trzyć jesz­cze gład­szą i ciem­niej­szą wodę, od­dzie­lo­ną od po­zo­sta­łej jak gdy­by spo­czy­wa­ją­cą na niej nie­wi­docz­ną pa­ję­czy­ną – ru­cho­mym ja­zem wod­nych nimf. Ze szczy­tu wzgó­rza wi­dać na ca­łym sta­wie ska­czą­ce ryby, al­bo­wiem ani mło­dy szczu­pak, ani sie­ja nie po­ry­wa owa­da z gład­kiej po­wierzch­ni, tyl­ko de­mon­stra­cyj­nie bu­rzy rów­no­wa­gę ca­łe­go je­zio­ra. To cu­dow­ne, z ja­kim kunsz­tem za­po­wia­da­ne jest owo nie­skom­pli­ko­wa­ne wy­da­rze­nie, owo ry­bie mor­der­stwo do­ko­na­ne[276] – z mo­jej od­le­głej grzę­dy do­strze­gam krę­gi fal, gdy mają sześć prę­tów śred­ni­cy. Z od­le­gło­ści ćwierć mili moż­na na­wet wy­pa­trzyć plu­skwia­ka wod­ne­go (Gy­ri­nus), któ­ry nie­prze­rwa­nie po­su­wa się po gład­kiej po­wierzch­ni, al­bo­wiem po­zo­sta­wia on za sobą na wo­dzie płyt­ką bruzd­kę, wi­docz­ną dzię­ki zmarszcz­ce ogra­ni­czo­nej dwie­ma roz­cho­dzą­cy­mi się li­nia­mi, pod­czas gdy nar­t­ni­ki szy­bu­ją nad wodą nie ro­biąc na niej wi­docz­nych zmarsz­czek. Gdy po­wierzch­nia jest wzbu­rzo­na, nie po­ja­wia­ją się na niej ani nar­t­ni­ki, ani plu­skwia­ki, któ­re do­pie­ro w spo­koj­ne dni naj­wy­raź­niej opusz­cza­ją swo­je przy­sta­nie i śmia­ło prą na­przód od stro­ny brze­gu krót­ki­mi zry­wa­mi, aż cał­ko­wi­cie po­kry­ją po­wierzch­nię. To ko­ją­ce za­ję­cie sie­dzieć so­bie na pniu tak wy­so­ko jak te­raz w je­den z owych ład­nych je­sien­nych dni, gdy do­ce­nia się w peł­ni cie­pło słoń­ca, i pa­trzeć na staw ob­ser­wu­jąc zmarszcz­ki krę­gów, któ­re ry­su­ją się nie­prze­rwa­nie na jego wi­docz­nej tyl­ko dzię­ki nim po­wierzch­ni po­śród od­bi­ja­ją­cych się nie­bios i drzew. Na tym wiel­kim ob­sza­rze nie zda­rza się, aby ja­kiś za­męt od razu nie po­czął się za­cie­rać i uspo­ka­jać po­dob­nie jak na wo­dzie w wa­zo­nie, któ­rym wstrzą­śnię­to, a drga­ją­ce krę­gi po­dą­ża­ją do brze­gu i znów za­pa­no­wu­je spo­kój. Ani skok ryby, ani opad­nię­cie owa­da na staw nie może nie zo­stać od­no­to­wa­ne zmarszcz­ka­mi krę­gów, li­nia­mi pięk­na, jak gdy­by staw cią­gle try­skał źró­dłem, de­li­kat­nie pul­so­wał ży­ciem, fa­lo­wał pier­sią. Nie do od­róż­nie­nia są dresz­cze ra­do­ści od dresz­czy bólu. Jak­że prze­po­jo­ne spo­ko­jem są zja­wi­ska na je­zio­rze! Znów dzie­ła rąk czło­wie­ka po­ły­sku­ją niby na wio­snę. Tak, każ­dy liść, ga­łąz­ka, ka­mień i pa­ję­czy­na iskrzą się te­raz w po­ło­wie po­po­łu­dnia tak, jak gdy­by mo­kre były od rosy w wio­sen­ny ra­nek. Każ­dy ruch wio­sła czy owa­da ro­dzi błysk świa­tła, a gdy wio­sło opa­da, jak­że słod­kie bu­dzi echo!

W taki wrze­śnio­wy czy paź­dzier­ni­ko­wy dzień Wal­den jest do­sko­na­łym lu­strem lasu, ob­ra­mo­wa­nym ka­mie­nia­mi tak dro­gi­mi mo­je­mu oku, jak gdy­by były mniej licz­ne czy bar­dziej nie­zwy­kłe. Nic po­dob­nie ja­sne­go i czy­ste­go, a za­ra­zem tak du­że­go jak je­zio­ro chy­ba nie ist­nie­je na po­wierzch­ni zie­mi. Nie­biań­ska woda. Nie­po­trzeb­ne jej ogro­dze­nie. Ludy przy­by­wa­ją i od­cho­dzą ni­czym jej nie ka­la­jąc. To zwier­cia­dło, któ­re­go nie stłu­cze ka­mień, na któ­rym sre­bro ni­g­dy się nie wy­trze, któ­re­go zło­ce­nia Na­tu­ra nie­prze­rwa­nie kon­ser­wu­je – jego po­wierzch­nia ni­g­dy nie zmęt­nie­je od burz ani od ku­rzu, na za­wsze po­zo­sta­nie nie znisz­czo­na; zwier­cia­dło, w któ­rym toną wszel­kie osia­da­ją­ce na nim nie­czy­sto­ści, zmie­cio­ne mgli­stą mio­tłą słoń­ca niby de­li­kat­ną ście­recz­ką do ku­rzu; zwier­cia­dło, któ­re nie po­chła­nia prze­zna­czo­nych dla nie­go po­wie­wów, lecz swo­im od­de­chem tchnie w górę, aby jako chmu­ry za­wie­szo­ne wy­so­ko od­bi­jał się jesz­cze w jego pier­si.

Ob­szar wody od­da­je na­strój pa­nu­ją­cy w po­wie­trzu. Nie­prze­rwa­nie prze­ka­zy­wa­ne są mu z góry nowe ży­cie i ruch. Jest z na­tu­ry czymś po­śred­nim mię­dzy lą­dem a nie­bem. Na lą­dzie fa­lu­ją tyl­ko drze­wa i tra­wa, wodę marsz­czy wiatr. Gdzie gna po niej bry­za, roz­po­zna­ję po smu­gach i bły­skach świa­tła. To nad­zwy­czaj­ne, że mo­że­my oglą­dać po­wierzch­nię wody z góry. Wresz­cie bę­dzie­my może zdol­ni oglą­dać z góry po­wierzch­nię po­wie­trza i do­strzec, gdzie prze­my­ka po niej jesz­cze bar­dziej lot­na ma­te­ria.

Nar­t­ni­ki i plu­skwia­ki wod­ne w koń­cu zni­ka­ją w dru­giej po­ło­wie paź­dzier­ni­ka, gdy nad­cho­dzą ostre mro­zy. Wów­czas, jak rów­nież w li­sto­pa­dzie, ab­so­lut­nie nic w spo­koj­ny dzień nie marsz­czy po­wierzch­ni wody. Pew­ne­go li­sto­pa­do­we­go po­po­łu­dnia, gdy po trwa­ją­cym kil­ka dni desz­czu i bu­rzy za­pa­no­wał spo­kój i nie­bo było na­dal cał­ko­wi­cie za­chmu­rzo­ne, a po­wie­trze prze­sy­co­ne mgłą, za­ob­ser­wo­wa­łem, że staw jest nad­zwy­czaj gład­ki i trud­no roz­po­znać, gdzie się koń­czy, a gdzie za­czy­na jego po­wierzch­nia; wsze­la­ko nie od­bi­ja­ły się już w niej ja­skra­we bar­wy paź­dzier­ni­ka, lecz po­nu­re li­sto­pa­do­we ko­lo­ry ota­cza­ją­cych go pa­gór­ków. Cho­ciaż pły­ną­łem jak naj­ostroż­niej, lek­kie fal­ki wy­cho­dzą­ce spod dzio­bu łód­ki za­ta­cza­ły nie­mal tak da­le­kie krę­gi, jak tyl­ko się­gał mój wzrok, a w nich fa­lo­wa­ło od­bi­cie pa­gór­ków. Przy­glą­da­jąc się jed­nak ta­fli wi­dzia­łem w od­da­li to tu, to tam lek­kie mi­go­ta­nie, jak gdy­by zgro­ma­dzi­ły się w tym miej­scu nar­t­ni­ki, któ­re umknę­ły przed mro­za­mi, albo może wła­śnie tu wy­try­ska­ło z dna źró­dło zdra­dza­ją­ce w ten spo­sób na gład­kiej po­wierzch­ni swe ist­nie­nie. Wio­słu­jąc ostroż­nie w stro­nę jed­ne­go z ta­kich miejsc, ze zdu­mie­niem stwier­dza­łem, że ota­cza­ją mnie mi­ria­dy ma­łych oko­ni oko­ło pię­ciu cali dłu­go­ści – ciem­no­brą­zo­we w zie­lo­nej wo­dzie, ha­sa­ły pod­pły­wa­jąc co chwi­la pod samą po­wierzch­nię, marsz­czy­ły ją i nie­kie­dy po­zo­sta­wia­ły na niej bań­ki po­wie­trza. Przez tę przej­rzy­stą i na po­zór bez­dusz­ną głę­bi­nę pły­ną­łem jak gdy­by ba­lo­nem w po­wie­trzu, a ha­sa­ją­ce ryby były ni­czym fru­wa­ją­ce czy za­wie­szo­ne w po­wie­trzu zbi­te sta­do pta­ków, któ­re mi­ja­ło mnie odro­bi­nę ni­żej od pra­wej lub le­wej, z płe­twa­mi ster­czą­cy­mi niby po­sta­wio­ne ża­gle. W sta­wie pły­wa­ło wie­le ta­kich ła­wic, naj­wy­raź­niej wy­ko­rzy­stu­jąc ową krót­ką porę przed zimą, któ­ra za­mknie lo­do­wą okien­ni­cę nad ich sze­ro­kim świe­tli­kiem; nie­kie­dy przez owe ła­wi­ce po­wierzch­nia wody wy­glą­da­ła jak gdy­by po­ru­szo­na lek­kim wie­trzy­kiem albo tak jak­by spa­dło na nią kil­ka kro­pel wody. Je­że­li pod­pły­ną­łem nie­uważ­nie i spło­szy­łem je, zry­wa­ły się na­gle z plu­skiem, marsz­cząc ogo­na­mi wodę, jak gdy­by ktoś ude­rzył w ta­flę ro­so­cha­tą ga­łę­zią, i na­tych­miast skry­wa­ły się w głę­bi­nie. W koń­cu pod­no­sił się wiatr, mgła gęst­nia­ła, fale się pod­ry­wa­ły, a oko­nie ska­ka­ły o wie­le wy­żej ani­że­li przed­tem, do po­ło­wy wy­nu­rza­jąc się z wody – sto czar­nych prze­cin­ków dłu­go­ści trzech cali w jed­nej chwi­li nad po­wierzch­nią. Pew­ne­go roku na­wet jesz­cze pią­te­go grud­nia wi­dzia­łem kil­ka kó­łe­czek na wo­dzie i my­śląc, że za­raz lu­nie deszcz – po­wie­trze było prze­sy­co­ne mgłą – po­śpiesz­nie za­ją­łem miej­sce przy wio­słach, aby do­pły­nąć do domu; wy­da­wa­ło się, że deszcz gwał­tow­nie się wzma­ga, choć nie czu­łem go na po­licz­ku, i ba­łem się prze­mok­nąć do su­chej nit­ki. Ali­ści kó­łecz­ka na­gle zni­kły, po­nie­waż ro­bi­ły je oko­nie, któ­re spło­szył plusk mo­ich wio­seł, i ryby skry­ły się w głę­bi­nie – wi­dzia­łem nie­wy­raź­nie, jak ucie­ka­ją całe ich ła­wi­ce. I tak w koń­cu po­po­łu­dnie mi­nę­ło bez desz­czu.

Sta­rzec, któ­ry przy­cho­dził nad Wal­den nie­mal przed sześć­dzie­się­ciu laty, gdy lasy ota­cza­ją­ce staw nada­wa­ły wo­dzie ciem­ną bar­wę, opo­wia­da mi, że w tam­tych cza­sach aż ro­iło się tu od ka­czek i in­ne­go ptac­twa wod­ne­go, jak rów­nież czę­sty­mi go­ść­mi były orły. Sta­rzec przy­cho­dził tu na ryby, na któ­re wy­pły­wał sta­rym ca­noe zna­le­zio­nym na brze­gu. Ca­noe zro­bio­ne było z dwóch pni so­sny wej­mut­ki, wy­drą­żo­nych i po­łą­czo­nych ra­zem, mia­ło ścię­ty dziób i rufę. Nie było zwrot­ne, lecz prze­trwa­ło wie­le lat, za­nim na­siąk­nę­ło wodą i pew­nie za­to­nę­ło osia­da­jąc na dnie. Sta­rzec nie wie­dział, czy­ją było wła­sno­ścią – na­le­ża­ło do sta­wu. Lin­kę do mo­co­wa­nia ko­twi­cy ro­bił z po­wią­za­nych pa­sków hi­ko­ro­wej kory. Inny sta­rzec, garn­carz, któ­ry miesz­kał nad sta­wem przed Re­wo­lu­cją[277], po­wie­dział mu kie­dyś, że na dnie sta­wu spo­czy­wa że­la­zna, skrzyn­ka i że sam ją wi­dział. Cza­sa­mi wy­pły­wa na brzeg, lecz kie­dy czło­wiek do niej się zbli­ży, od­pły­wa z po­wro­tem na głę­bi­nę i zni­ka. Cie­szy­ła mnie opo­wieść o sta­rym ca­noe, co za­ję­ło miej­sce ca­noe in­diań­skie­go z tego sa­me­go su­row­ca, lecz o kon­struk­cji o wie­le peł­niej­szej wdzię­ku – mo­gło to być drze­wo naj­pierw ro­sną­ce na brze­gu, po­tem zwa­lo­ne do wody i przez całe po­ko­le­nie uno­szą­ce się na po­wierzch­ni jako naj­bar­dziej od­po­wied­nia łódź do pły­wa­nia po je­zio­rze. Pa­mię­tam, że gdy po raz pierw­szy spoj­rza­łem w te głę­bi­ny, ma­ja­czy­ło mi na dnie wie­le du­żych pni, któ­re albo daw­no temu zwa­li­ły się do wody, albo po­zo­sta­wio­no je na lo­dzie przy ostat­niej wy­cin­ce, kie­dy jesz­cze drew­no było tań­sze; te­raz jed­nak więk­szość owych pni zni­kła.

Gdy po raz pierw­szy wio­sło­wa­łem po Wal­de­nie, był cał­ko­wi­cie oto­czo­ny gę­stym i wy­so­kim la­sem so­sno­wo-dę­bo­wym, a gdzie­nie­gdzie w za­tocz­kach z drzew ro­sną­cych przy sa­mej wo­dzie zwi­sa­ły wi­no­ro­śle two­rząc al­tan­ki, pod któ­ry­mi mo­gła prze­pły­nąć łódź. Nad­brzeż­ne pa­gór­ki są tak stro­me, a po­ra­sta­ją­ce je lasy tak wy­so­kie, że gdy pa­trzy­ło się na staw od stro­ny za­chod­niej, wy­glą­dał jak am­fi­te­atr, w któ­rym moż­na było wy­sta­wiać ja­kieś le­śne wi­do­wi­ska. W młod­szym wie­ku wio­sło­wa­łem na śro­dek sta­wu i spę­dza­łem tak w let­nie przed­po­łu­dnia wie­le go­dzin, le­żąc na ple­cach w po­przek ła­wek łód­ki, śniąc na ja­wie i da­jąc się uno­sić ze­fi­ro­wi w do­wol­nym kie­run­ku, do­pó­ki nie obu­dzi­ło mnie stuk­nię­cie ło­dzi o nad­brzeż­ny piach, a wów­czas pod­no­si­łem się, aby spraw­dzić, na ja­kim brze­gu los ka­zał mi wy­lą­do­wać; oto cza­sy, gdy bez­czyn­ność była naja­trak­cyj­niej­szym i naj­bar­dziej pro­duk­tyw­nym za­ję­ciem. Ukra­dłem wie­le przed­po­łu­dni wo­ląc wła­śnie w ten spo­sób spę­dzić naj­bar­dziej war­to­ścio­wą część dnia, al­bo­wiem bo­ga­ci­łem się – je­śli nie w pie­nią­dze, to w sło­necz­ne go­dzi­ny i let­nie dni, któ­re spę­dzi­łem roz­rzut­nie; nie ża­łu­ję też, że nie spę­dzi­łem ich wię­cej w warsz­ta­cie czy przy pul­pi­cie na­uczy­ciel­skim.[278] Lecz od­kąd opu­ści­łem te brze­gi, świ­sta­ki jesz­cze bar­dziej je ogo­ło­ci­ły i te­raz przez wie­le lat nie bę­dzie już wę­dró­wek po le­śnych alej­kach, pod­czas któ­rych tyl­ko od cza­su do cza­su lu­stro wody prze­zie­ra­ło­by przez prze­sie­kę. Je­śli od tego cza­su moja Muza mil­czy, ła­two ją uspra­wie­dli­wić. Jak­że moż­na ocze­ki­wać, że pta­ki będą śpie­wa­ły, gdy wy­cię­to ich gaje?

Te­raz nie ma już pni na dnie sta­wu ani sta­re­go ca­noe, ani ciem­nych nad­brzeż­nych la­sów[279], a miesz­kań­cy mia­stecz­ka, rzad­ko kie­dy zo­rien­to­wa­ni, gdzie po­ło­żo­ny jest Wal­den, za­miast przy­cho­dzić tu na ką­piel lub aby na­pić się wody, ob­my­śla­ją, jak tu po­cią­gnąć ją – wodę, któ­ra po­win­na ucho­dzić za co naj­mniej tak świę­tą jak Gan­ges – ru­ra­mi do mia­stecz­ka, aby moż­na było zmy­wać w niej na­czy­nia! jak tu zdo­być Wal­den przez od­krę­ce­nie kur­ka czy hy­dran­tu![280] Ten dia­bel­ski Że­la­zny Koń, któ­re­go prze­wier­ca­ją­ce uszy rże­nie sły­chać w ca­łym mie­ście, zmą­cił ko­py­tem Wrzą­ce Źró­dło i to wła­śnie on osku­bał wszyst­kie lasy nad brze­ga­mi Wal­de­nu – ten koń tro­jań­ski z ty­sią­cem mę­żów w brzu­chu, wy­my­ślo­ny przez chy­trych Gre­ków! Gdzież się po­dział bo­ha­ter­ski si­łacz, Mo­ore z Dwo­ru Mo­ore’ów,[281] któ­ry by sta­wił mu czo­ło nad Głę­bo­kim Ja­rem[282] i wra­ził włócz­nię ze­msty mię­dzy że­bra tej opa­słej za­ra­zy?

Nie­mniej jed­nak, ze wszyst­kich zna­nych mi istot Wal­den trzy­ma się chy­ba naj­le­piej i w naj­więk­szym stop­niu za­cho­wu­je czy­stość. Po­rów­ny­wa­no z nim wie­lu lu­dzi, tyl­ko nie­licz­nym ato­li na­le­ży się ten za­szczyt. Wpraw­dzie świ­sta­ki ogo­ło­ci­ły naj­pierw je­den brzeg, po­tem dru­gi, wpraw­dzie Ir­land­czy­cy zbu­do­wa­li nad sta­wem swo­je chle­wy, ko­lej na­ru­szy­ła jego gra­ni­ce, a cho­dzą­cy po lo­dzie lu­dzie prze­mie­rzy­li go od brze­gu do brze­gu, staw po­zo­stał nie zmie­nio­ny i woda w nim wciąż jest ta sama, na któ­rą pa­trzy­ły moje mło­dzień­cze oczy; cała zmia­na do­ko­na­ła się we mnie. Drob­ne fal­ki na jego ta­fli nie prze­ro­dzi­ły się w ani jed­ną sta­łą zmarszcz­kę. Jest wiecz­nie mło­dy, mogę jak nie­gdyś stać i pa­trzeć na ja­skół­kę ob­ni­ża­ją­cą lot, aby po­rwać z jego po­wierzch­ni owa­da. Dziś wie­czo­rem znów mnie to ude­rzy­ło, jak gdy­bym nie wi­dy­wał go pra­wie co­dzien­nie przez po­nad dwa­dzie­ścia lat. Jak­żeż, oto Wal­den, ten sam – po­ło­żo­ny wśród la­sów staw, któ­ry od­kry­łem tyle lat temu; tam gdzie ze­szłej zimy wy­cię­to las, nowy już wy­ra­sta na brze­gu z taką samą pa­sją jak przed­tem, ta sama co przed­tem myśl bije niby źró­dło i wy­pły­wa na po­wierzch­nię, jest on taką samą płyn­ną ra­do­ścią dla sie­bie, dla swo­je­go Stwór­cy i ow­szem! rów­nież może być dla mnie. To z pew­no­ścią dzie­ło dziel­ne­go czło­wie­ka, któ­ry nie miał w so­bie fał­szu![283] Za­okrą­glił go ręką, po­głę­bił i wy­kla­ro­wał my­ślą oraz za­pi­sał w te­sta­men­cie Con­cord. Z ob­li­cza sta­wu wnio­sku­ję, że na­wie­dzi­ła go ta sama re­flek­sja, i nie­mal mogę za­py­tać: Wal­de­nie, to ty?

Ani mi w gło­wie
Ukła­dać wier­sze ku ozdo­bie;
Nie mógł­bym bli­żej Boga i Nie­bios się zna­leźć,
Ni­żem jest nad Wal­de­nu wo­da­mi.
Jam jego brze­giem ka­mie­ni­stym
I jam wie­trzy­kiem by­strym;
W za­głę­bie­niu mo­jej dło­ni
Jego pia­sek, jego toń i
Jego za­ką­tek naj­skryt­szy
Wśród mych naj­wznio­ślej­szych my­śli.[284]

Wa­go­ny ni­g­dy się nie za­trzy­mu­ją, aby na nie­go po­pa­trzeć, acz­kol­wiek my­ślę, że bar­dziej od­po­wied­ni­mi wi­dza­mi tego wi­do­ku są ma­szy­ni­ści, pa­la­cze i ha­mul­co­wi oraz pa­sa­że­ro­wie, któ­rzy mają bi­le­ty se­zo­no­we i czę­sto go oglą­da­ją. Ma­szy­ni­sta, czy też jego na­tu­ra, nie za­po­mi­na w nocy, że za dnia przy­naj­mniej raz uj­rzał ten ob­raz po­god­ne­go spo­ko­ju i czy­sto­ści. Wpraw­dzie wi­dział go tyl­ko raz, lecz po­mo­gło mu to za­trzeć wi­dok Sta­te-stre­et[285] i zmyć sa­dzę. Ktoś pro­po­nu­je, aby staw na­zwać Boża Kro­pla.

Wspo­mnia­łem, że Wal­den nie ma wi­docz­ne­go do­pły­wu i od­pły­wu, lecz z jed­nej stro­ny po­łą­czo­ny jest na od­le­głość i po­śred­nio z po­ło­żo­nym wy­żej sta­wem Flin­ta przy po­mo­cy łań­cu­cha ma­łych staw­ków, któ­ry bie­rze po­czą­tek w tym kwar­ta­le, a z dru­giej stro­ny bez­po­śred­nio i w spo­sób wi­docz­ny z pły­ną­cą ni­żej rze­ką Con­cord za po­mo­cą po­dob­ne­go łań­cu­cha sta­wów, przez któ­re woda Wal­de­nu pew­nie prze­pły­wa­ła w in­nym okre­sie geo­lo­gicz­nym i mo­gła­by znów prze­pły­wać dzię­ki – niech Bóg bro­ni – odro­bi­nie pra­cy ło­pa­tą. Je­że­li ży­jąc od tak daw­na po­wścią­gli­wie i su­ro­wo ni­czym pu­stel­nik po­śród la­sów, uzy­skał tak cu­dow­ną czy­stość, w kim­że nie bu­dzi­ło­by to żalu, gdy­by mie­sza­ły się z nim sto­sun­ko­wo nie­czy­ste wody sta­wu Flin­ta albo gdy­by pły­nął do oce­anu, w któ­re­go fa­lach stra­cił­by swą sło­dycz?[286]


Date: 2016-01-14; view: 687


<== previous page | next page ==>
GDZIE ŻYŁEM I PO CO 20 page | GDZIE ŻYŁEM I PO CO 22 page
doclecture.net - lectures - 2014-2025 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)