[196] Tremont, Astor, Middlesex – nazwy znanych w czasach Thoreau hoteli w Bostonie, Nowym Jorku i Concord.
[197] Prawdopodobnie odniesienie do: „Parturient montes, nascetur ridiculus mus” – „Góry będą nad tym pracowały, aby wydobyć śmieszną mysz”, Horacy, De Arte Poetica, 1, 139.
[198] Angielska nazwa salonu drawing room pochodzi od wyrazu draw – przesuwać się, przechodzić, był to bowiem pokój, do którego panie przechodziły po kolacji. Nowoangielskim zwyczajem dywan w salonie chroniono przed słońcem zasłaniając w ciągu dnia okna.
[199] Nazwa papki z mąki kukurydzianej.
[200] Edmund Spenser, Królowa wieszczek, ks. I, pieśń I, zw. 35. Przełożył Jan Kasprowicz.
[201] A Relation or Journal of the Beginning and Proceedings of the English Plantation at Plymouth in New England, Londyn 1622, cz. II: A Journey to Packanokik.
[202] Ibid.
[203] Ibid.
[204] Ibid.
[205] Paflagonia to państwo istniejące w starożytności w Azji Mniejszej. Thoreau mówi o swoim dobrym znajomym z Concord, nazwiskiem Alex Therien (patrz: J. Lyndon Shanley, The Making of Walden, Chicago 1957).
[206] Homer, Iliada, XVI, 7 oraz 13-16. Przełożył Ignacy Wieniewski.
[207] „Życie nasze trwa lat siedemdziesiąt.” Stary Testament, Księga Psalmów 90,10.
[208] Łacińskie pecunia – pieniądze pochodzi od pecus – bydło.
[209] Zrobił to Diogenes.
[210] Przytułek miasteczka Concord mieścił się stosunkowo niedaleko stawu Walden.
[211] W wielu małych miastach Nowej Anglii oba wymienione urzędy sprawował jeden człowiek.
[212] „A kto się będzie wywyższał, będzie poniżony, a kto się będzie poniżał, będzie wywyższony.” Nowy Testament, Ewangelia św. Mateusza 23, 12.
[213] Chata nad Waldenem była punktem przerzutowym organizacji Podziemna Kolej, która pomagała zbiegłym niewolnikom dotrzeć do Kanady. Moncure Conway w książce Autobiography, Memoirs and Experiences (Boston 1904) opisuje szczegółowo przypadek, kiedy Thoreau zajmował się zbiegłym niewolnikiem.
[214] Mowa o bajce Ezopa Kogut i lis.
[215] Źródła tego cytatu dotychczas nie zidentyfikowano.
[216] William Szekspir, Hamlet, akt III, sc. I. Przełożył Józef Paszkowski.
[217] Mowa o doktorze Josiahu Bartlett, który praktykował w Concord przez ponad pół wieku.
[218] Dom Emersona w Concord był mekką reformatorów i innych wybitnych umysłów z całego świata. Thoreau znał wielu z nich.
[219] Parodia znanego wierszyka dla dzieci. Przełożył Piotr Sommer.
[220] Tak miejscowi farmerzy nazywali większe jastrzębie.
[221] Tymi słowami wódz indiański Samoset pozdrawiał Ojców Pielgrzymów przybyłych do Ameryki na „Mayflower”.
POLETKO FASOLI
Tymczasem moja fasola, której grzędy dodane razem miały siedem mil długości, niecierpliwie czekała na okopanie, albowiem ta najwcześniej posadzona zdążyła znacznie urosnąć, zanim ziarna najpóźniejszej znalazły się w ziemi; istotnie, niełatwo było sprostać temu zadaniu. Jakie miała znaczenie ta jakże miarowa i godna, ta niewielka praca Herkulesowa, nie wiedziałem. Pokochałem moje grzędy, moją fasolę, aczkolwiek było ich o wiele więcej, niż potrzebowałem. Przytwierdzały mnie do ziemi, z której czerpałem swe siły podobnie jak Anteusz[222]. Lecz dlaczegóż miałbym podnosić pędy fasoli? Tylko Bóg jeden wie. Tę osobliwą pracę wykonywałem przez całe lato – ową połać powierzchni ziemi, która uprzednio rodziła tylko srebrniki, czarne jagody, dziurawiec i tym podobne słodkie dzikie owoce i miłe oku kwiaty, zmuszałem, aby wydała na świat tę roślinę strączkową. Czego nauczę się od fasoli albo ona ode mnie? Pielęgnuję ją, okopuję, doglądam wcześnie i późno, i tak upływa mi dzień pracy. Przyjemnie patrzeć na ten ładny szeroki płat. Moimi oddziałami posiłkowymi są deszcze i rosa nawadniające tę suchą ziemię, bo jak może być płodna sama gleba, przeważnie chuda i wyjałowiona. Moimi wrogami są robaki, chłodne dni i nade wszystko świstaki. Te ostatnie ogryzły mi ze szczętem jedną czwartą akra. Lecz jakie prawo ja miałem wyrugować dziurawiec i pozostałe rośliny i zniszczyć ich pradawny zielony ogród? Niedługo jednak pozostała fasola stanie się za twarda dla świstaków i będzie stawiać czoło nowym wrogom.
Dobrze pamiętam, jak w wieku czterech lat przywieziono mnie z Bostonu tu do rodzinnego miasta[223] i aż nad staw właśnie przez te lasy i to pole. Owa scena jest jedną z najdawniejszych, jakie wyryły mi się w pamięci. A teraz, dziś wieczorem obudziłem fletem[224] echa właśnie nad tą wodą. Sosny nadal tu stoją starsze ode mnie, a na pniakach tych, które się zwaliły, gotuję wieczerzę; wszędzie dookoła pnie się nowa roślinność szykując swój następny strój dla nowych dziecięcych oczu. Niemal ten sam dziurawiec wyrasta tu na pastwisku z tego samego wiecznego korzenia i nawet ja ostatecznie pomogłem odziać się temu bajecznemu krajobrazowi z moich dziecięcych snów, a jednym ze śladów mojej bytności tutaj i działalności są owe liście fasoli, źdźbła zboża i kłącza ziemniaków.
Obsadziłem około dwóch i pół akra pagórka, a ponieważ upłynęło dopiero jakieś piętnaście lat od wykarczowania tego terenu i ja sam wyrąbałem z niego dwa lub trzy sagi pniaków, niczym go nie nawoziłem; lecz w ciągu lata wykopałem przy gracowaniu groty strzał stanowiące dowód na to, że dawno temu zamieszkiwał tutaj wymarły naród,[225] który – nim przybyli biali ludzie i wykarczowali teren – siał zboże i sadził fasolę wyjaławiając w niejakim stopniu ziemię, która przestała rodzić te płody.
Zanim jednak świstak czy wiewiórka przebiegły drogę albo słońce wspięło się ponad dębinę, to aczkolwiek rosa jeszcze nie wyschła, zaczynałem – wbrew temu, co radzili mi farmerzy, lecz wam również radzę wykonywać możliwie całą pracę, gdy jeszcze mokro od rosy – wyrównywać na polu fasoli szeregi wyniosłych chwastów i rzucać proch na ich głowy.[226] Wcześnie rano pracowałem boso, taplając się niby garncarz w zroszonej i rozdrobnionej glebie, później atoli, w ciągu dnia słońce pokrywało moje stopy pęcherzami. Oto słońce świeciło mi, abym okopywał fasolę; kroczyłem zatem powoli tam i z powrotem po żółtym piaszczystym pagórku, między długimi zielonymi grzędami długości piętnastu prętów, z jednej strony kończąc wędrówkę w dębowym zagajniku, w którego cieniu mogłem odpocząć, z drugiej zaś na polu jagodowym, gdzie zielone jagody, gdy kolejny raz nawracałem, nabierały ciemniejszego zabarwienia. Wyrywanie chwastów, usypywanie kopczyków wokół łodyg fasoli, dodawanie otuchy tej posadzonej przeze mnie roślinie, skłanianie żółtej gleby do wyrażania swych kanikułowych myśli raczej w liściach fasoli i kwiatach aniżeli w piołunie, pieprzycy i prosownicy, skłanianie ziemi do tego, aby mówiła „fasola” zamiast „trawa” – oto moje codzienne zajęcia. Skoro niewiele pomagały mi konie czy woły, starsi i młodzi parobcy czy narzędzia rolnicze, pracowałem o wiele wolniej i zadzierzgnąłem z moją fasolą bardziej przyjacielskie węzły, aniżeli to zazwyczaj bywa. Lecz praca rąk, nawet jeśli stanie się wprost harówką, chyba nigdy nie jest najgorszą z form nieróbstwa. Ma w sobie stały, nieprzemijający sens moralny, a dla uczonego jej wynik jest klasyczny. Dla podróżnych, którzy udawali się w kierunku zachodnim przez Lincoln i Wayland[227] w niewiadomą stronę, byłem właśnie agricola laboriorus[228] – oni rozparci w dwukółkach, z łokciami wspartymi o kolana i lejcami zwisającymi w girlandach, ja zasiedziały w domu, pracowity autochton tej ziemi. Niebawem jednak moje domostwo znikało im z oczu i nie zaprzątało ich myśli. Na długim odcinku drogi było to jedyne po obu jej stronach pole uprawne, toteż wykorzystywali ten fakt, aby do woli sobie poużywać, i niekiedy człowiek na polu miał okazję słyszeć więcej plotek i komentarzy rzucanych przez podróżnych, aniżeli to było przeznaczone dla jego uszu: „Tak późno fasola! Tak późno groch!” – pastor-rolnik[229] nie rozumiał, jak to możliwe, albowiem ja jeszcze sadziłem, gdy inni już zaczynali okopywać. „Kukurydza, mój chłopcze, kukurydza na paszę.” „Czy on tam mieszka?” – pyta szary płaszcz w czarnym czepku, a farmer o grubych rysach ściąga swego zgrabnego konia pociągowego, aby zapytać, co robisz, bo przecie nie widać w bruździe nawozu, i zaleca w takim razie podsypanie odrobiny trocin albo innych odpadków, czy może popiołu lub wapna. Bruzd jednak było dwa i pól akra, a do wozu tylko motyka i dwie ręce, aby go ciągnąć – jako że do innych wozów i koni odczuwano awersję – ponadto trociny były daleko. Inni podróżni z miasteczka przejeżdżając z turkotem, robili porównania mojego pola z tymi, które już minęli, i w taki oto sposób dowiadywałem się, jaką zajmuję pozycję w świecie rolniczym. Było to jedyne pole nie uwzględnione w raportach pana Colemana[230]. A przy okazji – kto dokonuje oceny płodów, które Natura rodzi na polach jeszcze dzikszych i nie uprawianych przez człowieka? Zbiory angielskiego siana[231] waży się dokładnie, biorąc pod uwagę jego wilgotność, jak również zawartość krzemianów i potasu, podczas gdy wszędzie w dolinach, przy leśnych jeziorkach, na pastwiskach i moczarach ziemia wydaje różne bogate płody, których człowiek nie zbiera. Moje pole stanowiło jak gdyby ogniwo pośrednie między polami dzikimi a uprawianymi; podobnie jak istnieją państwa cywilizowane i na wpół cywilizowane albo dzikie czy barbarzyńskie, tak moje pole było – chociaż nie w negatywnym znaczeniu – polem na wpół uprawianym. Fasola z radością powracała do stanu dzikiego i prymitywnego, uprawiałem ją tedy, a moja motyka grała jej Ranz des Vaches.[232]
Tuż obok, na najwyższej gałązce brzozy śpiewa przez cały ranek brązowy drozd – czy czerwony drozd śpiewak, jak niektórzy lubią go nazywać – zadowolony z naszego towarzystwa ptak, który upodobałby sobie pole innego farmera, gdyby mojego nie było. Gdy wsadzasz w ziemię nasiona, on krzyczy: „Rzuć je, rzuć je, zasyp je, zasyp je, wydłub je, wydłub.” Lecz nie było to ziarno kukurydzy, toteż nic mu nie zagrażało ze strony takich wrogów jak ptak. Można się zastanawiać, co ma wspólnego sadzenie z bajdurzeniem ptaka, z jego amatorskimi popisami Paganiniego na jednej strunie czy na dwudziestu, a jednak lepsze to od wyługowanego popiołu czy wyprawy wapiennej. Był to rodzaj taniego nawożenia najwyższego rzędu, w którym pokładałem całą wiarę.
Gdy obsypywałem grzędy ziemią jeszcze świeższą, wzruszałem motyką popioły nie opisanych w kronikach ludów, które żyły pod tymi niebiosami w zamierzchłych czasach, a teraz ich drobne przybory wojenne i myśliwskie wyglądały na światło naszego dnia. Leżały pomieszane z innymi kamieniami w stanie naturalnym, z których wiele miało ślady opaleń od indiańskich ognisk, inne zaś od słońca. Wykopywałem również skorupy naczyń glinianych i szklanych sprowadzonych tu przez tych, którzy ostatni uprawiali tę ziemię. Gdy motyka moja zabrzęczała o kamień, muzyka owa niosła się echem w las i hen do nieba i była akompaniamentem do mojej pracy wydającej natychmiast niezliczalne płody. To już nie fasolę okopywano ani też nie ja to robiłem; z taką samą dozą żalu co dumy przypominali mi się – jeśli w ogóle mi się przypominali – moi znajomi, którzy udali się do miasta, aby słuchać oratoriów. W słoneczne popołudnia – niekiedy bowiem spędzałem na polu cały dzień – krążył nad głową lelek niczym źdźbło w oku, czy też może w oku niebios, i opadał od czasu do czasu z takim impetem i krzykiem, jak gdyby niebiosa się rozdarły, rozszarpały ostatecznie na strzępy, a jednak sklepienie ostało się bez szwów; fruwały małe ptaszki niby chochliki, których pełno w powietrzu i które składają jaja na ziemi: na gołym piasku albo na skalistych szczytach wzgórz, gdzie niewielu je znalazło, chochliki pełne wdzięku i giętkie jak drobne falki poderwane ze stawu, podobne do liści uniesionych przez wiatr, aby szybowały w niebiosach – oto jakimi węzłami pokrewieństwa wiąże Natura. Lelek jest powietrznym bratem fali, na której żegluje i którą poddaje penetracji, a te jego doskonałe skrzydła nadęte powietrzem odpowiadają żywiołowym, nieopierzonym skrzydłom morza. Niekiedy też przyglądałem się krążącej wysoko na niebie parze błotniaków, która na przemian wznosiła się i opadała, zbliżała się do siebie i rozdzielała, jak gdyby była ucieleśnieniem moich własnych myśli. Uwagę przyciągały także przeloty dzikich gołębi z jednego lasu do drugiego, tak pospieszne jak gołębi pocztowych, wśród lekkiego trzepotu i bicia skrzydeł. Zdarzało mi się również wykopać motyką spod spróchniałego pniaka niemrawą, złowróżbną i obcą salamandrę nakrapianą, ślad Egiptu i Nilu – teraz nam współczesny. Gdy przystawałem, aby wesprzeć się na motyce, słyszałem i oglądałem po kolei owe dźwięki i widoki dookoła – stanowiło to część niewyczerpanej rozrywki, jaką ma do zaofiarowania wieś.
W uroczyste dni rozlegają się w mieście strzały wielkich dział, które niosą się echem w te lasy niby odgłosy pukawek, a od czasu do czasu aż tu dobiegają zabłąkane dźwięki muzyki wojskowej. Dla mnie przebywającego hen daleko na polu fasoli po przeciwnej stronie miasta salwy wielkich dział brzmiały jak odgłosy pękającej purchawki; a gdy odbywały się jakieś ćwiczenia wojskowe, o których nie wiedziałem, przez cały dzień miałem niekiedy wrażenie, że horyzont nęka pewnego rodzaju uczucie swędzenia i choroba, jak gdyby niebawem miało tam dojść do wybuchu czy do epidemii szkarlatyny, czy zapalenia gardła, dopóki w końcu jakiś bardziej łaskawy powiew wiatru śpieszącego nad polami i drogą do Wayland nie przyniósł mi wiadomości, że to zebrali się „celowniczy”[233]. Odległe bzyczenie brzmiało tak, jak gdyby wyroiły się czyjeś pszczoły, a sąsiedzi – zgodnie z radą Wergiliusza – wygrywali delikatnie tindinnabulum[234] na najdonośniej dźwięczących naczyniach, usiłując zwołać je z powrotem do ula. Gdy zaś te odgłosy całkiem zamarły i bzyczenie ustało, a najbardziej życzliwe wietrzyki nie przyniosły żadnej opowieści, wiedziałem, że udało się zwabić do ula Middlesex nawet ostatniego trutnia i że teraz myśli wszystkich zajmował miód, którym ul był wysmarowany.
Przestrzeganie w takim stopniu swobód obywatelskich w Massachusetts i w całej naszej ojczyźnie napawało mnie dumą, a kiedy powracałem do swojego gracowania, odczuwałem niewysłowioną ufność, dzięki której mogłem dalej pracować ochoczo i ze spokojem patrzyć w przyszłość.
Gdy grało kilka zespołów muzycznych, brzmiało to tak, jak gdyby całe miasteczko było jednym wielkim miechem – wszystkie budynki pęczniały i waliły się po kolei z łoskotem. Lecz niekiedy docierały w te lasy tony naprawdę szlachetne i podnoszące na duchu, także trąbki, która opiewa sławę[235], i wówczas czułem się tak, że z prawdziwą przyjemnością mógłbym nadziać na ostrze jakiegoś Meksykanina[236] – dlaczego bowiem zawsze mamy popierać sprawy błahe? – rozglądałem się zatem za świstakiem lub skunksem, aby na nich dać upust swym rycerskim zapędom. Owe tony melodii wojskowych jak gdyby dobiegały aż z Palestyny i przypominały mi wyprawy krzyżowców majaczące na horyzoncie, podobne do lekko rozedrganych chyżych wierzchołków wiązów, które wisiały nad miasteczkiem. Był to jeden z wielkich dni, aczkolwiek słońce oglądane z mojej polany miało tę samą, wiekuiście wspaniałą urodę, jaką jaśnieje na co dzień, i nie dostrzegałem w nim żadnej różnicy. Owa długa znajomość, w którą wszedłem z fasolą, dostarczała mi szczególnych przeżyć, po części przez sadzenie, okopywanie, zbieranie, łuskanie, przebieranie i sprzedawanie – to ostatnie było najtrudniejsze – a po części przez jedzenie, albowiem jej kosztowałem. Postanowiłem poznać fasolę.[237] Gdy rosła, okopywałem ją od piątej rano do południa, a resztę dnia zazwyczaj spędzałem na innych czynnościach. Jakże bliskie i ciekawe znajomości zawiera się z różnymi odmianami roślin, kiedy tak bezlitośnie narusza się ich delikatne kolonie i w tak rażąco różny sposób traktuje je motyką, zrównując z ziemią całe szeregi jednego gatunku, a starannie uprawiając inne. Relacja o tym będzie długa, aczkolwiek usprawiedliwiona faktem, że praca moja nie trwała krótko. Oto piołun, tam znów lebioda, dalej szczaw, ówdzie pieprzyca – ruszaj na nią, zasiecz ją, wywróć korzeniami do słońca, nie pozostaw ani jednego korzonka w cieniu, albowiem przekręci się na drugi bok i w dwa dni będzie zielona jak por. Długa wojna, nie z żurawiami[238], lecz z chwastami, owymi Trojanami, którzy mają po swojej stronie słońce, deszcz i rosę. Co dzień fasola widziała, jak uzbrojony w motykę, przychodziłem jej na ratunek i przetrzebiałem szeregi wrogów, wypełniając bruzdy martwym zielskiem. Niejeden krzepki, powiewający pióropuszem Hektor, który górował o całą stopę nad tłumem towarzyszy, padał pod moją bronią i walił się w kurzawę.[239]
Owe dni lata niektórzy mi współcześni poświęcali sztukom pięknym w Bostonie czy Rzymie, inni kontemplacji w Indiach, a jeszcze inni handlowi w Londynie lub Nowym Jorku, natomiast ja wraz z innymi farmerami Nowej Anglii poświęcałem je uprawie roli. Nie żebym chciał jeść fasolę, albowiem w tej kwestii jestem z natury wyznawcą Pitagorasa[240], niezależnie od tego, czy stanowi ona pokarm, czy służy do liczenia[241], wymieniałem ją przeto na ryż; lecz, być może, niektórzy muszą pracować na polach choćby w imię metafor i siły wyrazu, aby pewnego dnia służyć twórcy przypowieści. Stanowiło to na ogół rzadką rozrywkę, która gdyby zbyt długo trwała, mogłaby się przerodzić w rozpustę. Wprawdzie nie nawoziłem fasoli i nie okopywałem całej za jednym razem, lecz robiłem to na wybranym odcinku nadzwyczaj dobrze i na końcu otrzymywałem za to zapłatę, „albowiem prawdę rzekłszy – jak pisze Evelyn[242] – nie istnieje ani taki kompost, ani taka radość, których efekty można by przyrównać do tego ustawicznego ruchu, pokrzepiania się i przewracania łopatą skiby.” „Ziemia – dodaje w innym miejscu – zwłaszcza świeża, ma w sobie pewnego rodzaju magnetyzm i tenże przyciąga sól, siłę czy cnotę (można to nazwać albo jednym, albo drugim), która daje jej życie i jest logiczną podstawą wszelkiej pracy i wysiłku, jakie w nią wkładamy, aby się utrzymać; wszelkie nawozy czy podłe mieszanki są jedynie zastępczymi wikariuszami tegoż usprawnionego sposobu uprawy.”[243] Ponadto było to jedno z owych „wyeksploatowanych i wyjałowionych pól leżących odłogiem, które cieszyły się szabatem”, i być może – co sir Kenelm Digby uważa za prawdopodobne – przyciągało „duchy żywotne” z powietrza. Zebrałem dwanaście buszli fasoli.
Biały sznur na zabezpieczenie przed wronami 0,02
Kultywator konny i chłopak wynajęty na trzy godziny 1,00
Koń i wóz przy zbieraniu plonów 0,75
Razem $ 14,72½
Na moje wpływy składały się („patrem familias vendacem, non emacem esse oportet”[244]) następujące pozycje:
Dziewięć buszli i dwanaście kwart sprzedanej fasoli $ 16,94
Pięć buszli dużych kartofli 2,50
Dziewięć buszli małych kartofli 2,25
Trawa 1,00
Łodygi 0,75
Razem $ 23,44
Co przyniosło mi dochód finansowy, jak już gdzie indziej wspomniałem: 8 dolarów i 71½ centów.
Oto wynik mojego eksperymentu z uprawą fasoli. Zasadź pospolitą małą fasolę karłową około pierwszego czerwca, w rzędach trzystopowych oddalonych od siebie o osiemnaście cali, dbając o to, aby wyselekcjonować świeże, okrągłe, jednego gatunku ziarnka. Przede wszystkim uważaj na robaki, ponadto uzupełniaj powstałe luki sadząc w nich ponownie. Następnie, jeśli sadzisz na wolnej przestrzeni, zwróć uwagę na świstaki, albowiem gdy wyrosną najwcześniejsze delikatne listki, świstaki ogryzą je ze szczętem, a potem, gdy pojawią się młode wici, wypatrzą je i obedrą razem z pąkami i młodymi strączkami, stanąwszy słupka jak wiewiórki. Nade wszystko jednak zbieraj fasolę jak najwcześniej, aby uniknąć przymrozków i mieć dobre i nadające się na sprzedaż zbiory; w ten sposób możesz się uchronić przed licznymi stratami.
Dodatkowo nabyłem również następującego doświadczenia. Otóż powiedziałem sobie, że w następne lato nie będę z tak wielką pilnością sadził fasoli ani kukurydzy, lecz takie ziarna – jeśli nie wyginęły – jak szczerość, prawda, prostota, wiara, niewinność i tym podobne, aby przekonać się, czy nie wyrosną w tej glebie nawet przy mniejszym mozole i nakładzie pracy na jej uprawę i czy nie dadzą mi utrzymania, tej gleby bowiem nie wyjałowiły jeszcze podobne płody. Niestety! Powiedziałem to do siebie, aliści teraz, gdy minęło następne lato, kolejne i jeszcze następne, czuję się w obowiązku powiedzieć Tobie, Czytelniku, że ziarna, które zasiałem, jeśli istotnie były ziarnami owych cnót, to zostały zjedzone przez robaki albo utraciły siły żywotne, albowiem nie zakiełkowały. Zazwyczaj ludzie są tylko tacy dzielni jak ich ojcowie albo tacy jak oni bojaźliwi. Obecne pokolenie na pewno będzie sadziło kukurydzę czy fasolę w każdym kolejnym roku, dokładnie tak samo, jak robili to Indianie wieki temu i jak nauczyli tego pierwszych osadników – zupełnie jak gdyby było to zrządzeniem losu. Pewnego dnia widziałem starego człowieka, który – ku mojemu zdumieniu – co najmniej po raz siedemdziesiąty kopał motyką doły, bynajmniej nie po to, aby samemu w jednym z nich się położyć! Wszakże dlaczego mieszkaniec Nowej Anglii nie powinien by skosztować innych przygód i nie kłaść takiego nacisku na swoje zbiory ziarna, kartofli, siana i owoców – dlaczego nie powinien by uprawiać innych płodów? Dlaczego mamy tak się kłopotać o ziarna fasoli do sadzenia, a wcale się nie troszczyć o nowe pokolenie ludzi? Naprawdę powinniśmy czuć się syci i napełnieni otuchą, poznając człowieka o niewątpliwie zakorzenionych i rozwiniętych pewnych przymiotach, o których wspomniałem i które wszyscy cenimy sobie wyżej aniżeli owe płody ziemi, lecz które są przeważnie rozsypane na cztery wiatry i unoszą się w powietrzu. Oto nadchodzi drogą taka na przykład subtelna i niewymowna wartość jak prawda czy sprawiedliwość w choćby najmniejszej dozie czy nowej odmianie. Nasi ambasadorowie powinni otrzymać polecenie odesłania takich ziaren do domu, a Kongres powinien ułatwiać ich dystrybucję w całym kraju.[245] Nigdy nie należy robić ceremonii ze szczerością. Jeśli istnieje w nas jądro wartości i przyjaźni, nigdy nie powinniśmy oszukiwać się, obrażać i odpędzać nawzajem swoją nikczemnością. Przeto nie należy odbywać pośpiesznych spotkań. Z większością ludzi w ogóle się nie spotykam, albowiem nie mają chyba na to czasu, zajęci swoją fasolą. Nie powinniśmy zatem obcować z człowiekiem wciąż zaharowanym, wspierającym się na motyce czy łopacie jako ten kołek pośród własnej pracy, atoli z takim, co podnosi się nad ziemię wyżej aniżeli grzyb, jedynie częściowo nad nią wyniesiony, z kimś podobnym do jaskółek, które właśnie sfrunęły z wyżyn i stąpają po ziemi.