Któż mógłby zawitać w moim domostwie w dzisiejszy poranek, jeśli nie człowiek prawdziwie homerycki czy z Paflagonii[205] – miał tak odpowiednie i poetyckie imię, że żal mi, iż nie mogę go tutaj napisać – Kanadyjczyk, drwal ciosający pale, który potrafi wydrążyć otwory w pięćdziesięciu słupach dziennie, który ostatnio jadł na kolację świstaka złapanego przez swojego psa. On również słyszał o Homerze i „gdyby nie książki”, nie wiedziałby, co począć ze sobą w deszczowe dni, aczkolwiek mimo częstych deszczy pewnie nie przeczytał w całości ani jednej. Pewien ksiądz w jego rodzinnej parafii daleko stąd znał grekę i nauczył drwala czytać wersy w Testamencie, a teraz ja muszę mu tłumaczyć z książki, którą trzyma, wymówki Achillesa czynione Patroklosowi za to, że na jego obliczu maluje się smutek. „Czemu to płaczesz, Patroklu, niczym malutka dzieweczka?”
Czy-li wiadomość jakowąś, nie znaną innym, masz z Ftyi? Toć jeszcze żywię, jak słyszę, Menojtios, syn Aktorowy, Żywię też Pelej, Ajaków szczep, w myrmidońskiej krainie; Po nich zaś żałość najsroższa przejęłaby nas, gdyby zmarli. [206]
Mój gość mówi: „To dobre.” Trzyma pod pachą wielką wiązkę kory dębu białego, której nazbierał dziś, w niedzielę rano, dla jakiegoś chorego. „To chyba nic zdrożnego zajmować się dzisiaj czymś podobnym”, mówi. Wprawdzie nie wiedział, o czym pisze Homer, lecz był to w jego pojęciu wielki pisarz. Trudno o prostszego i bardziej naturalnego człowieka. Niemal nie istniały dla niego występek i choroby, które nadają światu takie posępne zabarwienie moralne.
Miał około dwudziestu ośmiu lat, dom ojcowski i Kanadę opuścił przed dwunastoma laty, aby w Stanach zapracować na kupno farmy, być może w kraju rodzinnym. Ulepiony był z najtwardszej gliny, budowę miał potężną, ruchy powolne, acz lekkie, gruby opalony kark, ciemne gęste włosy i senne niebieskie oczy, w których od czasu do czasu pojawiały się wyraziste błyski. Ubrany był w płaską czapkę z szarego płótna, wyświechtany płaszcz w kolorze wełny i buty z wołowej skóry. Spożywał bardzo dużo mięsa, obiad nosił do pracy – przez całe lato ścinał drzewa około dwóch mil za moim domem – w blaszanym wiadrze; miał w nim zimne mięso, często było to zimne mięso świstaka, a kawy nalewał do kamiennej butelki, która wisiała mu u pasa huśtając się na sznurku; niekiedy częstował mnie tym napitkiem. Zjawiał się wcześnie, w drodze do pracy przecinał moje poletko fasoli, lecz krok miał spokojny, niespieszny, odwrotnie aniżeli Jankesi. Nie chciał nadszarpnąć sobie sil. Nie robiło mu różnicy, że zarabiał tylko na wikt. Często, gdy pies złapał po drodze świstaka, drwal pozostawiał obiad w krzakach i wracał półtorej mili, aby oprawić zwierzę i schować w piwnicy domu, w którym się stołował; przedtem deliberował przez pół godziny, czy nie bezpieczniej pozostawić świstaka zanurzonego w stawie aż do zapadnięcia nocy – uwielbiał długo się rozwodzić na takie tematy. Nazajutrz przechodząc nie opodal tak mówił: „Jakież tłuste te gołębie! Gdyby w moim zawodzie nie pracowało się codziennie, mógłbym pójść na polowanie i zdobyć całe potrzebne mi mięso: gołębie, świstaki, zające, przepiórki. Na Boga! W jeden dzień zgromadziłbym wszystko na cały tydzień.”
Był z niego zręczny drwal, w swojej sztuce pozwalał sobie na zakrętasy i ozdoby. Drzewa ścinał poziomo, blisko ziemi, aby nowe pędy odrastały silniejsze i aby po pniakach mogły sunąć sanie; drzewa nie pozostawiał w całości, by podeprzeć nim sąg, lecz odrąbywał korę, a pień strugał tak długo, aż pozostała z niego cienka żerdź czy szczapka, którą w końcu łamało się w ręce.
Budził moje zainteresowanie, albowiem był taki spokojny i samotny, a przy tym taki pogodny; tryskał humorem i zadowoleniem. Jego wesołość była niezmącona. Czasami odwiedzałem go przy pracy w lesie, gdy ścinał drzewa, a wówczas witał mnie ze śmiechem i niewymownym zadowoleniem, pozdrawiając w kanadyjskiej francuszczyźnie, chociaż mówił także po angielsku. Gdy podchodziłem bliżej, przerywał pracę i na wpół poskromiwszy wesołość wyciągał się wzdłuż powalonego akurat pnia sosny, odrywał łyko i zwijał je w kulkę, którą żuł śmiejąc się i rozmawiając. Miał w sobie tyle werwy, że niekiedy padał na ziemię i tarzał się ze śmiechu ze wszystkiego, co dało mu coś do myślenia i go ubawiło. Rozglądał się dookoła i patrząc na drzewa wołał: „Do licha! Znakomicie mi przy tym wyrębie, nie potrzebuję lepszego zajęcia.” Czasami gdy nie pracował, przez cały dzień zabawiał się w lesie kieszonkowym pistoletem – przechadzał się oddając na swoją cześć salwy w regularnych odstępach. W zimie rozpalał ognisko, na którym podgrzewał sobie w południe kawę w dzbanku; a gdy przysiadał na pniu, aby zjeść obiad, czasami nadlatywały sikory, siadały mu na ręce i dziobały kartofel w jego palcach; mówił, że lubi „koło siebie te jejmościanki”.
Rozwinięte miał głównie cechy zwierzęce. Jeśli idzie o wytrzymałość fizyczną i poczucie zadowolenia, spokrewniony był z sosnami i skałami. Pewnego razu zapytałem go, czy nie czuje się niekiedy zmęczony wieczorem po całodziennej pracy, a on tak odpowiedział ze szczerym i poważnym spojrzeniem: „Do kroćset, nigdy w życiu nie byłem zmęczony.” Jego sfera umysłowa i to, co nazywa się sferą duchową, pozostawały uśpione jak u niemowlęcia. Pobierał tylko te nieszkodliwe i bezowocne nauki, których księża katoliccy udzielają tubylcom, a które nie dają uczniowi wiedzy na poziomie świadomości, lecz jedynie na poziomie wiary i czci, toteż dziecko nie zamienia się w mężczyznę, tylko pozostaje dzieckiem. W chwili stworzenia Natura wyposażyła go w silne ciało i odpowiednio do niego proporcjonalne poczucie zadowolenia oraz z każdej strony podparła poczuciem czci i zaufania, aby swoje siedemdziesiąt lat[207] mógł przeżyć jako dziecko. Był taki autentyczny i niewyrafinowany, że wystarczy przedstawić go tak, jakby się zapoznawało sąsiada ze świstakiem. Musiałby go znaleźć takim, jakim ty go znalazłeś. Drwal nie odgrywałby żadnej roli. Ludzie dawali mu zapłatę za pracę, czym przyczyniali się do tego, że mógł się wyżywić i ubrać, lecz nigdy nie dochodziło między nimi do wymiany zdań. Miał w sobie taką szczerą i naturalną pokorę – jeśli można nazwać pokornym człowieka, któremu brak aspiracji – że pokora nie stanowiła wyróżniającej go cechy ani też nie zdawał sobie z niej sprawy. Ludzie mądrzejsi byli dla niego półbogami. Gdy mówiono mu, że ktoś taki się zbliża, postępował tak, jak gdyby jego zdaniem owa wspaniała istota niczego od niego nie oczekiwała, lecz wszystko zamierzała wziąć na siebie, jego pozostawiając w spokoju. Nigdy nie słyszał, jak brzmi pochwała. Z czcią odnosił się zwłaszcza do pisarza i kaznodziei. Ich wystąpienia były cudownymi wydarzeniami. Skoro powiedziałem mu, że troszkę piszę, przez długi czas był przekonany, iż miałem na myśli samą umiejętność pisania, albowiem on potrafił nieźle kaligrafować. Czasami przy głównej drodze widywałem na śniegu ładnie wypisaną nazwę jego rodzinnej parafii, z poprawnie zaznaczonym francuskim akcentem – wówczas wiedziałem, że tędy przechodził. Pytałem go, czy nigdy nie pragnął zapisać swoich myśli. Odparł, że czytał i pisał listy tym, którzy sami tego nie potrafią, aliści nigdy nie próbował zapisywać myśli – nie, nie umiałby tego, nie wiedziałby, od czego zacząć, to by go zabiło, a ponadto trzeba by jeszcze uważać na ortografię!
Podobno wybitny i mądry człowiek, reformator, zapytał go, czyby nie chciał zmienić tego świata, lecz drwal chichocząc ze zdziwienia i nie zdając sobie sprawy, że nie jest pierwszą osobą, której zadano podobne pytanie, tak odpowiedział ze swoim kanadyjskim akcentem: „Nie, przecież podoba mi się na tym świecie.” Gdyby miał z nim do czynienia filozof, wyciągnąłby wiele wniosków. W oczach nieznajomych drwal uchodził za kogoś, kto nie ma o niczym pojęcia, ja wszelako dostrzegałem w nim niekiedy człowieka, którego wcześniej się nie dopatrzyłem, toteż nie wiedziałem, czy posiada mądrość Szekspira, czy po prostu ignorancję dziecka, czy podejrzewać, że ma umysłowość wrażliwą i poetycką, czy że jest durniem. Pewien mieszkaniec naszego miasteczka mówił mi, że gdy spotyka go na przechadzce uliczkami, pogwizdujący sobie drwal w małej, ciasnej czapce przypomina mu księcia w przebraniu.
Jedynymi czytanymi przez niego książkami były almanach i podręcznik arytmetyki, który znał stosunkowo dobrze. Ten pierwszy służył mu za rodzaj encyklopedii zawierającej, jego zdaniem, kwintesencję wiedzy ludzkiej, co do czego w znacznym stopniu miał słuszność. Lubiłem go sondować, co myśli o różnych nowościach epoki, on zaś wypowiadał się na ich temat patrząc niezawodnie z najprostszego i najpraktyczniejszego punktu widzenia. Nigdy o takich rzeczach nie słyszał. Czy obyłby się bez fabryk? – zapytałem. Odparł, że ubrania nosi z samodziału tkanego w Vermont i że dobrze mu służą. Czy mógłby się obyć bez herbaty i kawy? Czy nasz kraj dostarcza jakichś napitków prócz wody? Namaczał w wodzie liście cykuty i pił to, albowiem w ciepłe dni smakował mu ten napój lepiej aniżeli woda. Gdy zadałem pytanie, czy potrafiłby się obyć bez pieniędzy, w taki sposób przedstawił dogodności wypływające z ich istnienia, że jego wywód pozostawał w zgodzie z najbardziej filozoficznym spojrzeniem na genezę instytucji pieniądza” oraz samo pochodzenie słowa pecunia.[208] Gdyby mianowicie miał na własność wołu, a chciał kupić w sklepie igły i nici, niewygodne i wnet niemożliwe by było, jego zdaniem, stopniowe zastawianie części tegoż zwierzęcia na daną kwotę. Potrafiłby lepiej aniżeli filozof bronić istnienia wielu instytucji, albowiem opisując je na podstawie swojego praktycznego zetknięcia z nimi, mówił o rzeczywistych racjach ich rozpowszechnienia się – żaden z powodów nie był wynikiem jego dociekań. Innym znów razem, gdy usłyszał ode mnie definicję człowieka, której autorem był Platon – „stworzenie dwunożne, nieopierzone” – a następnie opowieść o tym, jak ktoś później pokazał oskubanego koguta i nazwał go człowiekiem Platona[209], drwal zauważył, że istotna różnica polega na tym, iż kogutowi kolana zginają się w niewłaściwą stronę. Niekiedy wołał: „Jakże ja lubię rozmawiać! Niech to licho, mógłbym rozmawiać przez cały dzień!” Pewnego razu po wielu miesiącach niewidzenia zadałem mu pytanie, czy podzieli się ze mną tego lata jakimiś nowymi przemyśleniami. „Dobry Boże – odparł – dobrze jest, jeżeli człowiek tak ciężko pracujący jak ja nie zapomina tego, co dawniej wiedział. Bywa, że człowiek, z którym gracujesz motyką, chce to robić na wyścigi, a wówczas musisz, do diabła, skupić się na gracowaniu i myśleć o chwastach.” Niekiedy się zdarzało, że widząc mnie, pierwszy pytał, czy zrobiłem jakieś postępy. Pewnego zimowego dnia zadałem mu pytanie, czy zawsze jest z siebie zadowolony, chcąc mu podsunąć myśl, że nie powinien polegać na naukach księdza, lecz znaleźć mądrość w sobie oraz że dobrze by było, aby kierował się w życiu jakimś wznioślejszym celem. „Czy jestem zadowolony?! – zawołał. – Jednych zadowala jedno, innych drugie. U licha, przecież kogoś, kto cieszy się dostatkiem, może zadowalać siedzenie przez cały dzień za stołem i grzanie pleców przy kominku.” Wszelako nigdy nie udało mi się żadnym manewrem wykrzesać z niego uduchowionego spojrzenia na świat; najwznioślejszym z jego pojęć były po prostu korzyść i wygoda, czyli to samo, co – można by oczekiwać – ceni sobie zwierzę; na dobrą sprawę tak to też wygląda u większości ludzi. Gdy mu podsuwałem, że powinien udoskonalić sposób, w jaki żyje, nie silił się na żadne ubolewania, lecz po prostu odpowiadał, iż jest na to za późno. Głęboko jednak wierzył w uczciwość i tym podobne cnoty.
Mogłem w nim się dopatrzyć niejakiej oryginalności, której przejawy były pozytywne. Otóż niekiedy miałem okazję zauważyć, że myśli samodzielnie i wyraża swoje własne zdanie, co jest tak rzadkim zjawiskiem, iż bym przebywał codziennie dziesięć mil marszem, aby tylko móc je oglądać, gdyż równałoby się ono ponownym narodzinom wielu instytucji społecznych. Wprawdzie w jego wypowiedziach nie brakowało zawahań oraz niejasności, lecz zawsze kryła się w nich myśl, którą warto się podzielić. Wszelako rozumowanie jego cechowała taka prymitywność i wypływało ono z takich czeluści jego sfery zwierzęcej, że choć przedstawiając się bardziej obiecująco aniżeli sposób rozumowania człowieka, który jest jedynie uczony, rzadko kiedy w sposób dojrzały doprowadzało do czegoś, co warto by odnotować. Jego osoba stanowiła przykład na to, że w najniższych sferach życia można znaleźć ludzi genialnych, którzy pozostając niezmiennie pokorni i niepiśmienni, zawsze mają własne spojrzenie na daną kwestię albo nie udają, że w ogóle potrafią ją dostrzec; którzy aczkolwiek może ciemni i mętni, są bodaj tak niezgłębieni, jak ongi uważano, że niezgłębiony jest staw Walden.
Wielu wędrowców zbaczało z drogi, aby zobaczyć się ze mną i obejrzeć wnętrze domu, a pretekstem do złożenia mi wizyty była potrzeba napicia się wody. Oświadczałem, że ja piję wodę ze stawu, i wskazując w jego stronę proponowałem użyczenie czerpaka. Wprawdzie mieszkałem daleko, atoli nie omijały mnie owe doroczne wizyty, które wszyscy składają chyba około pierwszego kwietnia, gdy następuje powszechne ożywienie; i mnie przeto trafiał się ów łut szczęścia, aczkolwiek wśród odwiedzających znajdowały się osobliwe okazy. W odwiedziny przychodzili ludzie z przytułku[210] i skądś tam jeszcze, którzy mieli w głowie niewiele rozumu, lecz starałem się zmusić do wysiłku cały ich pomyślunek, aby robili mi zwierzenia, co oznaczało, że rozum stał się przedmiotem naszej rozmowy i w ten sposób jego braki się zrekompensowały. W istocie okazało się, że niektórzy byli mądrzejsi od tak zwanych stróżów przytułków i radnych miejskich, [211] i pomyślałem, że czas pobić przeciwnika jego własną bronią. Jeśli idzie o rozum, to przekonałem się, że nie taka znów wielka różnica, czy ma się go w połowie, czy w całości. Zwłaszcza gdy pewnego dnia złożył mi wizytę i wyraził chęć życia w podobny do mojego sposób pewien nieszkodliwy, prostoduszny żebrak, którego często widywałem wraz z innymi, jak niby kołek w płocie sterczał na polu lub siedział na koszu i pilnował, aby ani on sam, ani bydło się nie pogubili. Powiedział mi z największą prostotą i szczerością, wyższą czy raczej niższą od tego, co nazywa się pokorą, że mu „brakuje pomyślunku”. To jego własne słowa. Takim stworzył go Pan, lecz żebrak zakładał, że Bóg ma dla niego takie same względy jak dla innych. „Zawsze byłem taki – stwierdził – od dzieciństwa. Nigdy nie miałem za wiele rozumu. Różniłem się od innych dzieci. Brak mi oleju w głowie. Przypuszczam, że taka była wola Pana.” Dla potwierdzenia jego słów wystarczyło na niego spojrzeć. Stanowił dla mnie prawdziwą zagadkę metafizyczną. Rzadko kiedy zdarzało mi się spotkać ziomka na tak obiecującym gruncie – wszystko, co mówił, było takie proste, szczere i prawdziwe. Wszelako – co w zupełności zrozumiałe – proporcjonalnie do okazywania pokory potrafił się wywyższać.[212] Było to wynikiem mądrej taktyki, o czym początkowo nie wiedziałem. Opierając się na takich podstawach prawdy i szczerości, jakie położył biedny żebrak o słabym umyśle, nasze stosunki mogły się chyba rozwinąć w coś lepszego aniżeli związek dwóch mędrców.
Przybywali również goście, którzy wprawdzie nie rekrutowali się spośród osób powszechnie uznanych w miasteczku za biedaków, lecz którzy powinni zostać za takich uznani, a w każdym razie tacy, którzy należą do grona biedaków tego świata, którzy nie odwołują się do naszej gościnności, tylko do charytatywności, którzy żarliwie pragną pomocy i którzy poprzedzają swój apel stwierdzeniem, że po pierwsze postanowili nie pomagać samym sobie. Nie wymagam, aby gość naprawdę przymierał głodem, chociaż może mu dopisywać najlepszy apetyt na świecie, zaostrzony z dowolnych przyczyn. Przedmiotem dobroczynności nie są goście. Ludzie, którzy nie wiedzą, że wizyta ich dobiegła końca, choć powróciłem już do swoich zajęć i odpowiadam im z coraz to większego oddalenia. W tym okresie migracji odwiedzali mnie wędrowcy prawie na wszystkich poziomach umysłowych. Tacy, którzy mieli więcej rozumu, aniżeli potrafili wykorzystać, również zbiegli niewolnicy o przyzwyczajeniach nabytych na plantacji,[213] nasłuchujący od czasu do czasu – niby ów lis z bajki[214] – czy nie słychać ujadania psów gończych na ich szlaku, niewolnicy o błagalnym spojrzeniu, które jak gdyby mówiło do mnie:
O chrześcijaninie, czy odeślesz mnie?[215]
A wśród pozostałych jeden prawdziwy zbiegły niewolnik, któremu pomogłem wyruszyć w stronę Gwiazdy Północnej. Ludzie jednej idei, podobni do kury opiekującej się jednym kurczęciem, które jest właściwie kaczątkiem. Ludzie o tysiącu idei i niechlujnych głowach, podobni do owych kur zmuszanych do opieki nad setką kurcząt, które szukają jednego robaka i dwudziestka ich gubi się co dzień w porannej rosie, zmierzwiona i nędzna. Ludzie, którym idee zastępują nogi, rodzaj rozumnych krocionogów zmuszających innych do pełzania. Ktoś wystąpił z propozycją założenia księgi – goście wpisywaliby do niej swoje nazwiska, podobnie jak to jest w zwyczaju w Górach Białych. Lecz niestety! Mam zbyt dobrą pamięć, aby taka księga była konieczna.
Jakże łatwo rzucały mi się w oczy szczególne zachowania moich gości. Dziewczęta, chłopców i młode kobiety na ogół cieszył pobyt w lesie. Wpatrywali się w staw, patrzyli na kwiaty, czyli spożytkowywali czas. Ludzi pracy, nawet farmerów, zajmował jedynie problem mojej samotności i zajęć oraz wielkiego oddalenia, w jakim żyłem od takiego czy innego miejsca, i wprawdzie twierdzili, że niekiedy uwielbiają wędrować po lesie, aliści było to oczywistą nieprawdą. Ludzie nie znający spoczynku, oddani pracy, których cały czas upływał na zarabianiu na chleb lub utrzymaniu tego, co już zdobyli. Pastorzy, którzy mówili o Bogu w taki sposób, jak gdyby posiadali na to monopol, i którzy nie znosili różnicy zdań; doktorzy, prawnicy, niespokojne gospodynie domowe, które pod moją nieobecność wścibiały nos w mój kredens i łóżko – jakże inaczej pani… odkryłaby, że moja pościel nie jest taka czysta jak jej? Młodzi ludzie, którzy przestali być młodzi i doszli do wniosku, że najbezpieczniej jest podążać bitym traktem zawodowym – wszystkie te osoby na ogół twierdziły, że w wybranym przeze mnie położeniu niemożliwe jest zdziałać tyle samo dobrego. „W tym sęk cały.”[216] Starych, niedołężnych i bojaźliwych, niezależnie od wieku i płci, najbardziej zajmowały choroby, nagłe wypadki i zgony; życie wydawało im się pełne niebezpieczeństw – a jakże powstaje niebezpieczeństwo, jeśli nie w umyśle? – i byli zdania, że rozważny człowiek wybierze najbezpieczniejsze położenie, to znaczy takie, w którym doktor B.[217] zjawi się na każde wezwanie. Miasteczko stanowiło dla nich dosłownie społeczność, ligę wzajemnej obrony i wedle wszelkich przypuszczeń nie wybraliby się oni na jagody bez apteczki. Sprowadza się to do faktu, że jeśli człowiek żyje, zawsze istnieje niebezpieczeństwo jego zejścia z tego świata, aczkolwiek na wstępie należy uznać, że owo niebezpieczeństwo jest proporcjonalnie mniejsze w wypadku człowieka, który pozostaje martwy za życia. Kto nie ryzykuje, ten nie jedzie. Aż wreszcie wśród gości zdarzali się również samozwańczy reformatorzy[218], najwięksi nudziarze ze wszystkich, których zdaniem po wsze czasy będę śpiewał:
Oto dom, który zbudowałem ja; Oto człowiek, co mieszka w domu, który zbudowałem ja;
lecz nie wiedzieli, jak brzmi trzecia linijka:
A oto ludzie, którzy dręczą człowieka, Co mieszka w domu, który zbudowałem ja.[219]
Nie bałem się błotniaków, rabusiów kur[220], albowiem nie hodowałem kurcząt, bałem się raczej rabusiów ludzkich.
Miewałem wszelako gości bardziej podnoszących na duchu aniżeli ci ostatni. Odwiedzały mnie dzieci powracające z wyprawy na jagody, robotnicy kolejowi, którzy w czystych koszulach wybrali się na spacer w niedzielny poranek, rybacy i myśliwi, poeci i filozofowie, czyli krótko mówiąc, uczciwi pielgrzymi wszelkiego rodzaju – naprawdę pozostawiali miasteczko za sobą, aby w lesie zażywać swobody. Gotów byłem ich powitać: „Witajcie, Anglicy! Witajcie, Anglicy!”[221], albowiem czułem porozumienie z tym gatunkiem ludzi.