Gdyby martwego człowieka czekała perspektywa przebudzenia się, czyli powrotu do życia, nie miałby żadnych wymagań co do czasu i miejsca, w którym mogłoby to nastąpić. Owo miejsce jest zawsze to samo, nieopisanie miłe wszystkim naszym zmysłom. Przeważnie godzimy się na to, aby na nasze codzienne sprawy składały się jedynie wydarzenia drugorzędne i przemijające. W istocie one tylko rozpraszają naszą uwagę. Najbliższa wszelkiej rzeczy jest silą kształtująca ich istnienie. Tuż obok nas dokonuje się nieustannie działanie najdonioślejszych praw. Tuż obok nas nie stoi robotnik, którego najęliśmy i z którym tak lubimy pogwarzyć, lecz ten, którego jesteśmy dziełem.
„Jakże ogromny i głęboki jest wpływ eterycznych mocy Niebios i Ziemi!”[181]
„Usiłujemy je dostrzec, lecz ich nie widzimy; usiłujemy je usłyszeć, lecz ich nie słyszymy; nie można ich oddzielić od substancji rzeczy, z którymi są zespolone.”
„Za ich sprawą w całym wszechświecie ludzie oczyszczają i uświęcają swoje serca oraz przybierają odświętne odzienie, aby złożyć ofiary i dary swoim przodkom. To ocean eterycznych mądrości. Są wszędzie: ponad nami, ze strony lewej i prawej, otaczają nas zewsząd.”[182]
Jesteśmy przedmiotem eksperymentu, który niewiele mnie interesuje. Czyż w takich okolicznościach nie możemy się przez chwilę obejść bez towarzystwa plotek, mieć naszych własnych rozweselających myśli? Konfucjusz słusznie powiada: „Cnota nie pozostaje niby porzucona sierota, musi z konieczności mieć sąsiadów.”
Za sprawą myśli możemy stanąć obok siebie w pełni władz umysłowych. Świadomym wysiłkiem umysłu możemy trzymać się na uboczu postępków i ich konsekwencji – wówczas wszystko: dobro i zło przepływa obok nas niczym potok. Nie jesteśmy w pełni związani z Naturą. Mogę być albo drewnem płynącym nurtem strumienia, albo Indrą[183] spoglądającym na to z nieba. Może mnie poruszyć przedstawienie teatralne, a z drugiej strony mogę pozostać całkowicie nie poruszony rzeczywistym wydarzeniem, które niby o wiele bardziej mnie dotyczy. Znam siebie tylko jako istotę ludzką – można by rzec, scenę dla myśli i uczuć; i jestem świadom pewnej dwoistości, dzięki której mogę stanąć tak daleko od siebie jak od innej osoby. Niezależnie od intensywności doznań wiem, że część mojej osoby pozostaje krytyczna, nie jest jak gdyby częścią mnie, lecz obserwatorem, który nie bierze udziału w moich doznaniach, tylko je rejestruje – w takiej samej mierze to ja, w jakiej może to być ktoś inny. Gdy dramat życia – a może i tragedia – dobiega końca, obserwator odchodzi własną drogą. Dla niego był to jedynie rodzaj fikcji, jedynie dzieło imaginacji. Niekiedy przez ową dwoistość łatwo stajemy się kiepskimi sąsiadami i przyjaciółmi. Przebywanie przez większość czasu w samotności wychodzi mi na zdrowie. Towarzystwo, nawet najlepsze, po niedługim czasie nuży i rozprasza. Uwielbiam być sam. Nigdy nie poznałem towarzysza, który byłby tak towarzyski jak samotność. Gdy jedziemy za granicę i obracamy się wśród ludzi, bywamy przeważnie bardziej samotni, aniżeli wówczas gdy pozostajemy we własnych mieszkaniach. Człowiek, który rozmyśla czy pracuje, zawsze jest sam, przeto uszanujmy jego wolę. Samotność nie mierzy się w milach oddzielających człowieka od jego braci. Prawdziwie pracowity student jednego z tłocznych uli Cambridge College[184] jest samotny niby derwisz na pustyni. Farmer może przez cały dzień pracować sam na polu czy w lesie, kopiąc motyką lub rąbiąc drwa, i bynajmniej nie musi się czuć samotny, albowiem ma zatrudnienie; gdy jednak wraca wieczorem do domu, nie potrafi usiąść sam w pokoju na łasce swoich myśli, lecz musi przebywać tam, gdzie ma „na widoku swoją rodzinę”, gdyż tylko wówczas odpocznie i – jak mu się zdaje – wynagrodzi sobie całodniową samotność; dlatego też dziwi się, jak to możliwe, aby student przebywał sam w domu przez cały wieczór i większą część dnia nie odczuwając nudy ani chandry; aliści nie zdaje sobie sprawy z tego, że ówże student właśnie w domu pracuje na swoim polu i rąbie drwa w swoim lesie, podobnie jak farmer w swoim, potem zaś szuka takiego samego odpoczynku jak ten ostatni, z tym, że może w bardziej stężonej formie.
Towarzystwo to przeważnie rzecz tandetna. Spotykamy się po bardzo krótkich przerwach, kiedy upłynęło jeszcze zbyt niewiele czasu, abyśmy mogli zyskać dla siebie nową wartość. Spotykamy się trzy razy dziennie przy posiłkach i częstujemy nawzajem nową odmianą tego samego spleśniałego sera, którym sami jesteśmy. Aby te częste spotkania były znośne, aby nie dochodziło do otwartej wojny, musieliśmy ustanowić pewien zestaw zasad nazywany etykietą i dobrymi manierami. Spotykamy się na poczcie, na wieczorku towarzyskim i co wieczór przy kominku; żyjemy w ciasnocie, wchodzimy sobie w drogę i potykamy się o siebie tracąc tym samym, mam wrażenie, po trosze wzajemny szacunek. Rzadsze spotkania z pewnością zaspokoiłyby naszą potrzebę utrzymywania ważnych i serdecznych kontaktów. Weźmy robotnice fabryczne – nigdy same, prawie nigdy nie pogrążone w marzeniach. Lepiej by było, gdyby na jedną milę kwadratową przypadał tylko jeden człowiek, podobnie jak tu, gdzie ja mieszkam. O wartości człowieka nie stanowi jego skóra, toteż nie musimy go dotykać.
Znam opowieść o człowieku, który choć zabłądził w lesie i umierał pod drzewem z głodu i wyczerpania, nie czuł się aż tak bardzo samotny dzięki groteskowym wizjom, jakie roztaczała przed nim chora – w osłabionym ciele – wyobraźnia; wierzył, że są rzeczywistością. Toteż zdrowe ciało i umysł przez swą siłę mogą dodawać nam nieustannie otuchy zapewniając podobne, aliści bardziej normalne i naturalne towarzystwo, dzięki czemu przekonamy się, że nigdy nie jesteśmy sami.
W moim domu otacza mnie liczne towarzystwo, zwłaszcza rano, gdy nie mam gości. Chciałbym tu użyć kilku porównań, które mogą dać wyobrażenie o mojej sytuacji. Nie jestem bardziej samotny aniżeli nur na stawie – ptak śmiejący się tak głośno, ani też bardziej aniżeli sam staw Walden. Jakież to towarzystwo ma ten samotny staw? Wszelako w jego wodach lazurowej barwy brak niebieskich diabłów, są jedynie niebieskie anioły. Słońce jest jedno, chyba że w pochmurną pogodę, gdy się wydaje, że świecą dwie tarcze – lecz jedna z nich jest pozorna. Bóg jest jeden, diabłu atoli daleko do samotności; przebywa w licznym towarzystwie, postacie ma niezliczone.[185] Nie jestem bardziej samotny aniżeli rosnąca w pojedynkę na pastwisku dziewanna czy mlecz, ani też liść fasoli, szczaw, giez koński czy trzmiel. Nie jestem bardziej samotny aniżeli Młyński Strumień[186], kogut na dachu, Gwiazda Północna, południowy wiatr, ulewa kwietniowa, odwilż w styczniu czy pierwszy pająk w nowym domu.
Od czasu do czasu w długie zimowe wieczory, gdy sypie śnieg, a wiatr wyje wśród lasu, składa mi wizyty dawny mieszkaniec i pierwotny właściciel tych stron, który jakoby miał wykopać staw Walden, obłożyć go kamieniami i obramować lasem sosnowym; snuje on opowieści o dawnych czasach i nowej wieczności. Spędzamy razem wesoły wieczór ciesząc się towarzystwem i pogodną atmosferą, nawet bez jabłek czy jabłecznika – to najmądrzejszy i najzabawniejszy znajomy i bardzo go kocham, on zaś bardziej się ze sobą kryje, aniżeli robili to kiedykolwiek Goffe czy Whalley,[187] i choć podobno już nie ma go wśród żywych, nikt nie wie, gdzie go pochowano.[188] Ponadto w moim sąsiedztwie mieszka pewna starsza dama[189] niewidzialna dla większości ludzi – niekiedy przechadzam się z rozkoszą po jej ogrodzie pachnącym ziołami i zrywam lecznicze rośliny słuchając jej baśni; talent do nich ma niezrównany i niezwykle płodny, pamięcią sięga czasów wcześniejszych aniżeli mitologiczne, potrafi mi opowiadać o źródłach baśni i wydarzeniach, które dały im początek, albowiem zaszły w czasach jej młodości. Czerstwa i pełna wigoru starsza dama, która rozkoszuje się każdą porą roku i pewnie przeżyje wszystkie swoje dzieci.
Jakże nieopisanie niewinna i dobroczynna jest Natura – słońce, wiatr i deszcz, lata i zimy ileż dają zdrowia, ileż radości! I tyle mają zrozumienia dla naszego gatunku, że gdyby jakiś człowiek bolał kiedyś nad słuszną sprawą, odbiłoby się to na całej Naturze: promienie słońca by zblakły, wiatry szeptałyby litościwie, chmury by płakały deszczem, lasy potraciłyby liście i w środku lata stałyby okryte żałobą. Czyż mam nie odczuwać porozumienia z ziemią? Czyż sam nie jestem w pewnej części ulepiony z liści i roślin?
Jaka pastylka[190] zapewni nam zdrowie, spokój, zadowolenie? Nie ta, którą pozostawili nam moi czy twoi pradziadowie, lecz uniwersalny, roślinny, botaniczny lek naszej prababki Natury, która dzięki niemu zachowała na zawsze młodość i przeżyła już tylu starych Parrów[191], żywiąc się dla podtrzymania zdrowia ich rozkładającym się tłuszczem. Dla mnie panaceum to niejedna z owych szarlatańskich mieszanek w buteleczce, zaczerpnięta z wód Acheronu[192] i Morza Martwego i dostarczana długimi, płytkimi wozami o czarnych plandekach, które widujemy niekiedy na drodze, przeznaczonymi do rozwożenia butelek[193] – panaceum to łyk nie rozcieńczonego porannego powietrza. Poranne powietrze! Jeżeli ludzie nie chcą go pić u źródeł dnia, cóż, musimy nawet zabutelkować pewną jego ilość i sprzedawać w sklepach dla dobra tych, którzy zgubili kwit na subskrypcję poranku na tym świecie. Aczkolwiek należy pamiętać, że nie utrzyma się ono do południa nawet w najchłodniejszej piwnicy, lecz powypycha korki o wiele wcześniej i podąży na zachód w ślad za Aurorą. Nie jestem czcicielem Hygieji, córki owego starego lekarza – zielarza Eskulapa[194], przedstawianej na wizerunkach z wężem w jednej ręce i czarą, z której wąż popija mleko, w drugiej; czczę raczej Hebe, podczaszynię Jowisza, która była córką Junony i dzikiej sałaty i która miała moc przywracania bogom i ludziom młodzieńczych sił żywotnych.[195] Była zapewne jedyną krzepką, zdrową i silną młodą kobietą, jaka kiedykolwiek stąpała po ziemskim globie, i gdzie tylko się pojawiała, rozkwitała tam wiosna.
[176] Eol – syn Zeusa, władca wiatrów i burz. Przyjął gościnnie Odyseusza i zapewnił mu bezpieczną podróż do domu, oddając zamknięte w worku wichry. Lecz przy wybrzeżach Itaki towarzysze Odyseusza otworzyli worek i wichry zagnały ich z powrotem na Wyspy Eolskie. Ulubionym instrumentem Thoreau była harfa eolska, na której strunach gra wiatr.
[177] The Genuine Remains of Ossian, Londyn 1841.
[178] Beacon Hill – wzniesienie w Bostonie, na którym stoi jeden z budynków państwowych. Five Points – część śródmieścia Nowego Jorku, która słynęła z nędzy i wysokiej przestępczości.
[179] Brighton – przedmieście Bostonu, gdzie wówczas znajdowało się wiele rzeźni.
[180] Nieprzetłumaczalna w zestawieniu z nazwą Brighton gra słów: wiele ulubionych byków w tamtych czasach farmerzy nazywali Bright (jasny). Town – miasto.
[181] Konfucjusz, Doktryna środka.
[182] Konfucjusz, Wiosny i jesienie albo Kronika państwa Lu.
[183] Indra – w panteonie wedyjskim bóg nieba, burzy i wojny; w hinduizmie znaczenie jego zmniejszyło się na rzecz głównej trójcy bóstw (Brahma, Wisznu, Siwa).
[184] Mowa o Uniwersytecie Harvarda.
[185] „I zapytał go: Jak ci na imię? Odpowiedział mu: Na imię mi Legion, gdyż jest nas wielu.” Nowy Testament, Ewangelia św. Marka 5, 9.
[186] Mowa o strumieniu Mili Brook, który płynie przez Concord.
[187] Goffe i Whalley – dwaj sprawcy stracenia Karola I. Ukrywali się w różnych miejscach w Connecticut River Valley.
[188] Prawdopodobnie mowa tu o greckim bożku Panie. Według Plutarcha, za panowania cesarza Tyberiusza podróżni na statku płynącym w pobliżu wyspy Paksos usłyszeli wołanie: „Wielki Pan umarł!”
[189] Mowa o przyrodzie.
[190] Mowa prawdopodobnie o „Pastylce Morrisona”, którą opisuje Thomas Carlyle w „Past and Present”, w rozdziale pod właśnie takim tytułem.
[191] Mowa o Thomasie Parr, który urodził się w Anglii w 1483 r., a zmarł w Salop w 1635 r. przeżywszy 152 lata.
[192] Acheron – rzeka oddzielająca w mitologii greckiej świat żywych od świata zmarłych. Por. Styks.
[193] Takimi wozami w czasach Thoreau domokrążcy rzeczywiście przewozili lekarstwa.
[194] Thoreau używa tu łacińskiego imienia boga sztuki lekarskiej, w mitologii greckiej nazywa się on Asklepios. Jego córka Hygieja to grecka bogini zdrowia.
[195] Thoreau znów miesza imiona z mitologii greckiej i rzymskiej. Hebe to grecka bogini młodzieńczej urody, córka Zeusa i Hery. Według jednego z mitów Hera poczęła Hebe po zjedzeniu sałaty.
GOŚCIE
Myślę, że lubię towarzystwo w takim samym stopniu, w jakim lubi je większość ludzi, i gotów jestem przyssać się niby pijawka do każdego napotkanego człowieka pełnej krwi. Nie mam natury pustelnika i gdyby zmusił mnie do tego interes, chybabym potrafił przetrzymać najbardziej zagorzałego bywalca barów.
W domu miałem trzy krzesła – jedno dla samotności, drugie dla przyjaźni, trzecie dla towarzystwa. Gdy odwiedzała mnie niespodzianie większa grupa gości, mogłem im wszystkim zaproponować tylko to trzecie krzesło, lecz oni na ogół pozostawali w pozycji stojącej ze względu na oszczędność miejsca. Zadziwiające, ile wielkich mężczyzn i kobiet może pomieścić mały dom. Pod moim dachem bywało po dwadzieścia pięć, trzydzieści dusz wraz z ciałami, a jednak rozstając się nie zdawaliśmy sobie często sprawy z tego, że tak się do siebie zbliżyliśmy. Wiele naszych budynków, zarówno użyteczności publicznej, jak i prywatnych, mieszczących niemal niezliczone apartamenty, olbrzymie westybule i piwnice, w których przechowuje się wina oraz inne zapasy gromadzone w czasie pokoju, jest moim zdaniem przesadnie przestronnych jak na potrzeby ich mieszkańców. Są tak ogromne i wspaniałe, że ci ostatni zdają się ledwie robactwem, które w nich się roi. Skoro herold wzywa wszystkich obywateli do stawienia się na piazza przed budynkiem Tremont, Astor czy Middlesex,[196] ze zdziwieniem stwierdzam, że skądś wypełza i skrada się śmieszna mysz, która niebawem znów chyłkiem się skryje w jakiejś dziurze w chodniku.[197]
W moim tak małym domu zaznaję niekiedy tylko jednej niewygody: gdy wraz z gościem zaczynamy wypowiadać wielkie myśli wielkimi słowami, trudno mi odsunąć się od niego na dostateczną odległość. Myślom potrzeba przestrzeni, aby mogły złapać wiatr w żagle i przed dotarciem do portu popłynąć jednym czy dwoma kursami. Zanim kula twojej myśli dosięgnie ucha słuchacza, musi zapanować nad odrzutem w bok i rykoszetem oraz obrać ostateczny i stały tor, albowiem w przeciwnym razie może słuchaczowi przeorać bok głowy. Wypowiadane przez nas zdania również potrzebowały przestrzeni, aby w przerwie mogły się rozwinąć i uformować w kolumny. Między jednostkami, podobnie jak między narodami, muszą istnieć odpowiednio szerokie naturalne granice, a nawet spory pas ziemi neutralnej. Rozmowa z towarzyszem, który stał po przeciwnej stronie stawu, była dla mnie niezwykłym luksusem. W domu przebywaliśmy tak blisko siebie, że nie potrafiliśmy zacząć słuchać – nie umieliśmy mówić dostatecznie cicho, aby być słyszanym; podobnie jak dwa kamienie rzucone w spokojną wodę tak blisko siebie, że ich kręgi fal się zderzają. Jeżeli jesteśmy ledwie gadatliwymi i hałaśliwymi rozmówcami, możemy pozwolić sobie na to, aby stać bardzo blisko siebie – głowa przy głowie – i czuć wzajemnie swoje oddechy; gdy jednak nasze wypowiedzi są powściągliwe i głęboko przemyślane, chcemy się znajdować dalej od siebie, ażeby całe zwierzęce ciepło i wilgoć miały szansę z nas wyparować. Jeżeli pragnęlibyśmy się cieszyć najbardziej intymnym towarzystwem tej części swojej własnej osoby, która pozostaje bardziej na zewnątrz lub powyżej nas samych, i z nią rozmawiać, nie tylko musimy zachować milczenie, lecz także w miarę taką fizyczną odległość, abyśmy nie mogli słyszeć nawzajem swoich głosów. Zgodnie z tą normą, mowa istnieje dla wygody tych, którzy nie dosłyszą, aczkolwiek krzykiem nie jesteśmy w stanie wyrazić wielu subtelności. Skoro rozmowa zaczynała przybierać bardziej podniosły i wspaniały ton, stopniowo odsuwaliśmy krzesła coraz dalej od siebie, aż docieraliśmy z nimi w przeciwległe kąty, po czym już w ogóle brakowało miejsca.
Wszakże moim „najlepszym” pokojem, tym, do którego przechodziłem i na którego dywan rzadko padało słońce,[198] zawsze gotowym na moje przyjęcie był las sosnowy za domem. Właśnie tam zabierałem znakomitych gości, którzy przybywali w letnie dni, a nieoceniona służąca zamiatała podłogę, ścierała z mebli kurze i robiła porządki.
Jeżeli odwiedził mnie jeden gość, uczestniczył niekiedy w moim skromnym posiłku, albowiem wówczas można było mieszać „pospieszny pudding”[199] czy przyglądać się, jak rośnie i dojrzewa chleb w popiele, i nie przerywać rozmowy. Lecz gdy przyszło dwudziestu gości i pozostawało w domu, nie było mowy o obiedzie, chociaż chleba mogło starczyć na dwoje, a zatem mieliśmy go więcej, niż gdyby całkiem zarzucić zwyczaj jedzenia; lecz naturalnie zachowywaliśmy abstynencję, czego nie rozumiano jako naruszenia zasad gościnności, tylko jako najbardziej odpowiednie i wyszukane danie. Wydawało się wówczas, że osłabienie i rozkład sił fizycznych, które tak często należy podreperowywać, w cudowny sposób ulega odroczeniu i nie ubywa też sił witalnych. Tak oto mogłem przyjąć u siebie tysiąc gości równie dobrze jak dwudziestu i jeśli którykolwiek z nich opuszczał mój dom rozczarowany czy głodny, może być pewien, że przynajmniej mu współczułem. Naprawdę łatwo – chociaż wielu gospodarzy o tym wątpi – wprowadzić nowe zwyczaje w miejsce starych. Opinia o człowieku nie powinna opierać się na obiadach, które wydaje. Jeżeli idzie o mnie, nigdy z większym skutkiem nie odstraszano mnie od bywania w czyimś domu – nie dokonał tego nawet żaden Cerber – aniżeli ceremoniami czynionymi wokół wydanego na moją cześć obiadu, co poczytywałem za bardzo grzeczną i zakamuflowaną aluzję, abym już nigdy nie sprawił tyle kłopotu. Myślę, że nie będę ponownie gościem w takich miejscach. Na moim domu z dumą bym jako motto umieścił następujące wersy Spensera, które jeden z moich gości wypisał na żółtym liściu orzecha włoskiego:
Przybywszy tutaj, ledwie się zmieścili W ciasnej izdebce; żadna też biesiada Nie czeka na nich, spoczynek w tej chwili Ucztą najsłodszą.[200]
Gdy Winslow, późniejszy gubernator kolonii Plymouth, udał się pieszo przez lasy wraz z towarzyszem z uroczystą wizytą do wodza Massassoita i gdy dotarł do jego wigwamu zmęczony i głodny, wódz powitał ich obu serdecznie, lecz nie było tego dnia mowy o posiłku. A skoro zapadła noc – przytoczę tu ich własne słowa – „ułożył nas na posłaniu wraz z sobą i swoją żoną; oni z jednego końca, my z drugiego, na gołych deskach stopę nad ziemią, pokrytych tylko cienką matą. Ciasnota była taka, że dwóch ze starszyzny napierało z drugiego boku i aż wsuwało się na nas; tak to nocleg okazał się bardziej męczący od podróży.”[201] Nazajutrz o godzinie pierwszej Massassoit „przyniósł dwie ustrzelone przez siebie ryby”[202], mniej więcej trzykrotnie większe od leszcza; „skoro je ugotowano, do obdzielenia nimi stanęło co najmniej czterdzieści osób. Większość dostała swoją porcję. Był to jedyny posiłek w ciągu półtorej doby; gdyby jeden z nas nie kupił przepiórki, podróż odbylibyśmy o poście.”[203] Obawiając się, że mogą osłabnąć z braku pożywienia i snu – tego ostatniego nie zaznali, albowiem „dzicy mieli w zwyczaju śpiewać sobie do snu barbarzyńskie pieśni”[204] – postanowili wyruszyć w drogę do domu, póki jeszcze mieli na to dość sił. Jeśli idzie o nocleg, to prawda, że przyjęto ich nader skromnie, lecz to, co uważali za niewygodę, miało niewątpliwie stanowić zaszczyt; co jednak tyczy się pożywienia, to moim zdaniem, jak na możliwości Indian, gospodarze nie mogli się sprawić lepiej. Sami nie mieli co jeść i dobrze wiedzieli, że przeprosiny nie zastąpią gościom posiłku; toteż zacisnęli pasa i nie wspomnieli na ten temat ani słowem. Gdy następnym razem Winslow złożył Indianom wizytę – a panował u nich w tym okresie dostatek – niczego mu tam nie brakowało.
Co do ludzi, to rzadko kiedy nie dopisują jako goście. Gdy mieszkałem w lesie, zjawiało się u mnie więcej odwiedzających aniżeli w jakimkolwiek innym okresie mojego życia; chcę przez to powiedzieć, że miałem ich kilka. Niektórych ludzi poznałem tam w warunkach o wiele bardziej sprzyjających, aniżeli byłoby to możliwe gdzie indziej. Co prawda mniej ich przychodziło w banalnych sprawach. Pod tym względem sama odległość od miasteczka przesiała moje towarzystwo. Wypłynąłem tak daleko na ogromny ocean samotności, do którego toczyły swe wody rzeki społeczeństwa, że jeśli szło o moje potrzeby, przeważnie zbierał się wokół mnie najznakomitszy osad. Ponadto wiatr niósł mi świadectwa istnienia nie odkrytych kontynentów, cieszących się swoim stanem naturalnym na przeciwległym brzegu.