Serenady śpiewał mi także puchacz. Słuchając go z bliska można dojść do wniosku, że wydaje najbardziej melancholijny dźwięk w Naturze, jak gdyby chciał w ten sposób uwiecznić w swym refrenie stereotyp jęków umierającej istoty ludzkiej, jakichś biednych, słabych śmiertelnych szczątków, które utraciwszy nadzieję, wyjąc niby zwierzę, choć łkania ich są ludzkie, wkraczają w ciemną dolinę[170], tym straszniejszą, że rozlega się w niej jakby melodyjne bulgotanie – przyłapuję się na tym, że usiłując je naśladować zaczynam od liter „gl” – wyrażające stan umysłu, co osiągnął stadium galaretowato-spleśniałe, albowiem wszelka zdrowa i odważna myśl została objęta gangreną. Przypominało to wycie upiorów, ludzi niedorozwiniętych i obłąkanych. Lecz nagle z dalekich lasów dolatuje odpowiedź, której ton zdążył nabrać melodyjności: „Hu, hu, hu, hurer-hu”; i zaiste nasuwał głównie miłe skojarzenia, czy słuchało się go dniem, czy nocą, w lecie czy w zimie.
Cieszę się, że istnieją sowy. Niech sobie pohukują dla ludzi w idiotyczny i maniacki sposób. Jest to dźwięk cudownie współgrający z moczarami i lasami o zmierzchu, za dnia nie miałby tego samego wyrazu – przywodzi na myśl bezmiar pierwotnej natury, do której ludzie się nie przyznają. Są to symbole całkowitego mroku i nieprzyjemnych myśli, które nawiedzają każdego. Przez cały dzień słońce świeciło na powierzchnię dzikich moczarów, gdzie rośnie jedyny czarny świerk pokryty porostami usnea – kołują nad nim małe jastrzębie, sikora szczebiocze pośród zimozielonych roślin, kuropatwa i królik przyczaiły się skulone; teraz jednak budzi się bardziej mroczna i odpowiednia pora, a wraz z nią inny gatunek stworzeń, które oddadzą istotę tamtejszej Natury.
Późnym wieczorem dochodził mnie z oddali turkot furgonów na mostach – dźwięk, który niósł się w nocy najdalej ze wszystkich – ujadanie psów, a niekiedy znów muczenie jakiejś niepocieszonej krowy w dalekiej oborze. Tymczasem staw rozbrzmiewał wkoło kumkaniem wielkich żab, śmiałymi odgłosami hulanek dawnych opojów i biesiadników, którzy nadal nie okazując skruchy usiłowali odśpiewać kanon w tym swoim jeziorze styksowym – jeśli nimfy w Waldenie wybaczą mi to porównanie, albowiem wprawdzie nie ma w nim wodorostów, lecz są żaby – i którzy z ochotą nadal pielęgnowaliby swoje wesołe obyczaje przy dawnych stołach biesiadnych, chociaż ich głosy już ochrypły i pobrzmiewają w nich tony poważne i ponure, kpiące z uciechy, a wino straciło smak i stało się jedynie napitkiem do rozdymania ich wydatnych brzuchów, już nigdy zatem nie utopią w słodkim odurzeniu wspomnień z przeszłości, mogą się jedynie upić, przesiąknąć alkoholem i dostać wzdęcia. Jegomość najbardziej podobny do radnego miejskiego, z brodą opartą o liść lucerny, która służy za serwetki dla jego śliniących się kompanów, pod moim północnym brzegiem łyka haust niegdyś wzgardzonej wody i z okrzykiem: „trrr-u-nek, trrr-u-nek, trrr-u-nek!” podaje dalej kielich; a z odległej zatoczki dolatuje po wodzie to samo hasło, albowiem tam inny jegomość, drugi co do starszeństwa i obwodu pasa, także połknął już, co należy;[171] gdy zaś wszyscy dookoła stawu dopełnią już tego rytuału, mistrz ceremonii wykrzykuje z zadowoleniem: „trrr-u-nek!”, co powtarza każdy po kolei – pomyłki wykluczone – aż do jegomości z najmniej rozdętym, nieszczelnym i sflaczałym brzuchem; potem kielich zaczyna krążyć od nowa i znów od nowa, dopóki słońce nie rozproszy porannej mgły, i tylko patriarcha nie znalazł się pod stawem[172], lecz nadal pokrzykuje nadaremnie od czasu do czasu „trunek” i czeka na odpowiedź.
Nie jestem pewien, czy ze swojej polanki słyszałem kiedyś pianie koguta, sądziłem atoli, że może warto by było trzymać kogucika po prostu ze względu na jego muzykalność – jako ptaka śpiewającego. Głos tego niegdyś dziko żyjącego indyjskiego bażanta należy bezsprzecznie do najznakomitszych, i gdyby można było naturalizować te ptaki, a nie oswajać, śpiew ich stałby się niebawem najsłynniejszym dźwiękiem w naszych lasach, niezrównanym na tle krzyku gęsi i pohukiwania sowy; do tego wyobraźmy sobie gdakanie kur w przerwach, w których by milkły trąbki ich panów! Nic dziwnego, że człowiek włączył lego ptaka do gromadki ptactwa domowego – że nie wspomnę o innych korzyściach: jajkach i pieczonych udkach. Pomyślcie – spacerować po lesie w zimowy poranek, po rodzimym lesie tych ptaków, w którym jest ich tak wielka obfitość, i słuchać piania dzikich kogucików na drzewach, piania niosącego się czystym, przenikliwym głosem przez całe mile po rozbrzmiewającej dźwiękami ziemi, zagłuszającego słabsze głosy innych ptaków. Taki spacer postawiłby w pogotowiu narody. Któż by nie wstał wcześnie i nie zrywał się coraz to wcześniej w kolejne poranki życia, aż stałby się niewymownie zdrowy, bogaty i mądry?[173] Ów śpiew cudzoziemskiego ptaka opiewają poeci wszystkich narodów wraz z pieśniami swoich rodzimych śpiewaków. Odważnemu Kogutowi sprzyjają wszystkie klimaty. Jest nawet w większym stopniu tubylcem aniżeli mieszkańcy danego kraju. Zawsze cieszy się dobrym zdrowiem, płuca ma krzepkie, nigdy nie upada na duchu. Jego głos budzi nawet marynarza na Atlantyku czy Pacyfiku[174], aczkolwiek mnie ten przeszywający ton nigdy nie wyrwał z drzemki. Nie trzymałem ani psa, ani kota, ani krowy, ani świni, ani kur, można by zatem rzec, że w moim domu brakowało domowych odgłosów – nie słychać było pokrzepiających mlaśnięć maselnicy, turkotu kołowrotka, nawet czajnik nie śpiewał, nie mruczał dzbanek, nie płakały dzieci. Staroświecki mężczyzna postradałby od tego zmysły albo by umarł z nudy. Nawet szczury nie chrobotały w ścianach, albowiem padły z głodu czy raczej nic nie zwabiło ich do środka – jedynie wiewiórki skakały po dachu i podłodze, jedynie kozodój hałasował na kalenicy, sójka pokrzykiwała pod oknem, zając czy świstak chrobotał pod domem, sowa uszata czy puchacz pohukiwały za domem, stado dzikich gęsi i śmiejący się nur pluskały się w stawie, w nocy zaś poszczekiwał lis. Nigdy mojej polanki nie odwiedziły nawet skowronek ani kacyk – owe delikatne ptaki śpiewające na plantacjach. Na podwórzu nie piały koguty ani nie gdakały kury. Nie było podwórza! – jedynie nie grodzona Natura podchodziła pod same parapety okien. Sięgał do nich młody zagajnik, do piwnicy wdzierały się dzikie sumaki i krzewy jeżyn, krzepkie sosny smołowe ocierały się o szalunek i skrzypiały poszukując miejsca, wrastając korzeniami aż pod sam dom. Zamiast kubła na węgiel czy okiennicy zerwanej przez zawieruchę za domem leżała przeznaczona na opał sosna, która się złamała albo wyrwało ją z korzeniami. Zamiast brakującej ścieżki, która by prowadziła w Wielką Śnieżycę do furtki na podwórzu przed domem – nie było furtki, nie było podwórza – żadna inna ścieżka nie wiodła w cywilizowany świat!
[138] Pierwsze zdanie tego akapitu wynika z treści poprzedniego rozdziału. W ten sposób Thoreau łączył pozornie nie związane ze sobą rozdziały książki. Istotne jest również to, że dźwięki opisane w tym rozdziale występują w porządku chronologicznym, tzn. Thoreau zaczyna od porannych i przez popołudniowe, wieczorne i nocne dochodzi znów do porannych. W ten sposób rozdział stanowi streszczenie dnia, podobnie jak cała książka streszczenie roku. Rozdział ten kończy się motywem odnowy – odnowy świtu, podobnie jak cała książka odnowy wiosny.
[139] Kukurydza należy do najszybciej rosnących warzyw.
[140] Nazwy dni tygodnia w języku angielskim pochodzą od imion bogów pogańskich, np. od Thora (jednego z głównych bogów mitologii skandynawskiej), od Wodana (z mitologii zachodniogermańskiej z odpowiednikiem Woden w anglosaskiej).
[142] Ida Pfeiffer, A Lady’s Voyage Round the World, Nowy Jork 1852.
[143] Jak wykazały badania nad tekstem, fragment zdania o norce został przez Thoreau dodany później, po wyprowadzeniu się znad Waldenu, kiedy to autor już zapomniał, że z jego chaty nie widać było mokradła.
[144] Ellery Channing, Walden Spring, z tomu The Woodman and Other Poems. Przełożył Piotr Sommer.
[145] „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście spracowani i obciążeni, a ja wam dam ukojenie.” Nowy Testament, Ewangelia św. Mateusza 11,28.
[146] Zeus był między innymi panem nieba, światła i piorunów.
[147] Można znaleźć wiele paraleli między tym fragmentem a ustępem ze Starego Testamentu, z Księgi Joba 39, 19-25.
Czy ty dajesz koniowi siłę,
odziewasz jego kark w grzywę?
Czy każesz mu podskakiwać jak
szarańcza?
Jego dumne rżenie sieje postrach.
Drze kopytami ziemię, dumny
ze swej siły, wybiega na spotkanie zbrojnych.
Drwi z trwogi i nie lęka się, i nie ustępuje przed mieczem.
Na nim chrzęści kołczan, błyszczy oszczep i dzida.
Wśród zgiełku i hałasu pochłania
przestrzeń
i na głos trąby nie ustoi spokojnie.
Ilekroć zabrzmi trąba, zarży: Iha!
i z daleka wyczuwa bitwę,
gromki głos dowódców i okrzyk
wojenny.
[148] Odniesienie do satyry Nathaniela Hawthorne’a The Celestial Railroad (Niebiański pociąg).
[149] Ponure Moczary (Dismal Swamp) – podmokłe tereny w południowo-wschodniej Wirginii i północno-wschodniej Karolinie Północnej.
[150] Mowa o jednej z trzech greckich bogiń losu i przeznaczenia. Atropos (Nieodwracalna) przecinała nić ludzkiego losu, którą przędły Kloto (Prządka) i Lachezis (Obdarzająca).
[151] W bitwie tej, rozegranej w północnym Meksyku podczas Wojny Meksykańskiej w 1847 r., wojska amerykańskie powstrzymały groźny atak przeciwników. Thoreau występował przeciwko tej wojnie, jego zdaniem bowiem miała ona na celu zdobycie nowych terenów, na których wprowadzono by niewolnictwo. Pisze o tym w eseju Obywatelskie nieposłuszeństwo.
[152] W Le Mémorial de Sainte-Hélène, pamiętnikach, które ukazały się w 1823-24 r., markiz Las Cases, wierny towarzysz Napoleona i redaktor tekstu, wyjaśnia, że „przez odwagę, na jaką można się zdobyć o drugiej nad ranem” (Thoreau mylnie zapamiętał „o trzeciej”), Napoleon rozumiał odwagę odczuwaną doraźnie, zryw, w przeciwieństwie do odwagi mającej głębsze podstawy.
[153] Wielka Śnieżyca nawiedziła część wschodniego wybrzeża Ameryki w 1717 r. Opisał ją szczegółowo Cotton Mather. Patrz też: Ogrzewanie domu, przyp. 18, i Poprzedni mieszkańcy… przyp. 18.
[154] Odniesienie do dwóch wierszy Roberta Burnsa To a Mouse (Do myszy) i To a Mountain Daisy (Do górskiej stokrotki).
[155] Długie Nabrzeże (Long Wharf) – główne nabrzeże rozładunkowe w porcie bostońskim. Jezioro Champlain położone jest na granicy stanów Nowy Jork i Vermont.
[156] Z liści palmowych wyrabiano wówczas kapelusze na lato.
[157] Z łupin orzechów kokosowych wyrabiano wszelkiego rodzaju maty.
[158] Thoreau często bywał w lasach Maine, gdzie zaobserwował to niszczycielskie działanie wezbranych wiosną potoków.
[159] Grand Banks – wielkie łowiska na południowy wschód od Nowej Fundlandii.
[160] W dzienniku Emersona znajduje się notatka wskazująca na to, że Thoreau miał na myśli autentyczną osobę, kupca nazwiskiem Deacon Parkman (Journal, V, 36-37).
[161] Thoreau najprawdopodobniej robi tu aluzję do podziału stosowanego w modnej również wówczas grze „Dwadzieścia pytań”.
[162] Równiną Hiszpańską (Spanish Main) nazywano pierwotnie północne wybrzeże Ameryki Południowej od Przesmyku Panamskiego do ujścia Orinoko, potem zaś nazywano tak Morze Karaibskie, szczególnie strefę przy północnym wybrzeżu Ameryki Południowej, na pamiątkę rejsów hiszpańskiej floty handlowej między półkulą zachodnią a wschodnią.
[163] John Milton, Raj utracony, I, 293-294.
[164] „Mój bowiem jest wszelki zwierz leśny, /Tysiące zwierząt na górach.” Stary Testament, Księga Psalmów 50, 10.
[165] „Góry podskakiwały jak barany, /Pagórki jak jagnięta.” Stary Testament, Księga Psalmów 114, 4.
[166] Wiersz Thoreau. Przełożył Piotr Sommer.
[167] Thoreau zapożyczył prawdopodobnie tę onomatopeję z łacińskiego ululo – wyć, lamentować. Ulula to również łacińska nazwa gatunku sowy.
[168] Thoreau prawdopodobnie odnosi się tu do wersu ze sztuki Bena Jonsona Masque of Queens, II, 317-318: „Wołamy do cię: hu!”
[169] Odniesienie do 686 wersu z elegii Geoffreya Chaucera The Book of Duchess: „O, ja nieszczęsna, po co się urodziłam!”
[170] Odniesienie do Boskiej komedii Dantego, cz. I Piekło, pieśń III, 1, 9: „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją…” Przełożył Edward Porębowicz.
[171] Zgodnie z dawnym zwyczajem na kielichu zaznaczano od wewnątrz, ile ma wypić każdy z uczestników biesiady.
[172] Thoreau ma na myśli „pod stołem”.
[173] Odniesienie do angielskiego powiedzenia, którego autorem jest Benjamin Franklin, odpowiednika polskiego: „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje.”
[174] Kapitanowie z Cape Cod mieli zwyczaj zabierać na statki wielorybnicze kojec z kurami.
SAMOTNOŚĆ
Jakiż zachwycający to wieczór, którego rozkosz całe ciało wchłania każdym swym porem niby jednym zmysłem. Przechadzam się pośród Natury mając przedziwne uczucie wolności – jestem Jej cząstką. Idąc kamienistym brzegiem stawu tylko w koszuli, aczkolwiek jest chłodno, pochmurno i wietrznie, nie dostrzegam niczego szczególnego, co by przykuło moją uwagę – stopiłem się z żywiołami. Duże żaby dmą w trąby, aby obwieścić swe wkroczenie w noc, wiatr szemrze nad wodą niosąc śpiew kozodoja. Porozumienie, jakie odczuwam z drżącymi liśćmi olchy i topoli, niemal zapiera mi dech, atoli spokój mój – podobnie jak stawu – nie został zmącony, jedynie zafalował. Owe delikatne falki, którymi wieczorny wiatr pomarszczył staw, niczym nie przypominają fal sztormowych, podobnie jak nie przypominałaby ich tafla gładka niby lustro. Mimo że zapanowały już ciemności, wiatr grasuje i huczy po lesie, fale biją o brzeg, jakieś stworzenia kołyszą śpiewem do snu pozostałą część Natury. Nigdy cała nie zażywa odpoczynku. Czuwają najdziksze zwierzęta i polują na żer; lis, skunks i królik buszują bez strachu po polach i lasach. Są strażnikami Natury, łącznikami poszczególnych dni aktywnego życia.
Gdy powracam do domu, zastaję ślady gości, którzy pod moją nieobecność zostawili wizytówki: czy to bukiet kwiatów, czy to wieniec z jodły, czy imię wypisane ołówkiem na żółtym liściu orzecha włoskiego, czy drewienko. Ci, którzy rzadko chodzą po lesie, chwytają w rękę jakąś jego cząstkę, aby bawić się nią po drodze, potem zaś albo specjalnie, albo przypadkiem zostawiają ją u mnie. Ktoś odarł z kory wierzbową witkę, zwinął ją w pierścień i porzucił na moim stole. Zawsze poznawałem, czy pod moją nieobecność ktoś zawitał – a to po zgniecionych gałązkach bądź trawie, a to po śladach stóp; płeć, wiek lub gatunek gości rozpoznawałem na ogół po jakimś drobiazgu: po upuszczonym gdzieś kwiatku, po wiązce trawy zerwanej i porzuconej nawet hen na torach kolejowych odległych o pół mili lub też po snującym się zapachu cygara czy fajki. Powiem więcej, woń dymu fajkowego często powiadamia mnie, że odległym o sześćdziesiąt prętów gościńcem wędruje podróżny.
Zazwyczaj mamy dokoła siebie dość przestrzeni. Nasz horyzont nigdy się nie zacieśnia wokół naszych łokci. Gęsty las nie podchodzi aż pod nasze drzwi, staw podobnie – zawsze bowiem mamy dokoła siebie polanę, znajomą, wydeptaną przez nas samych, w taki czy inny sposób dostosowaną czy ogrodzoną, odebraną Naturze. Dlaczegoż ludzie pozostawili do mojego użytku ten ogromny teren, obwód kilku mil kwadratowych nie uczęszczanego lasu? Od najbliższego sąsiada dzieli mnie mila, w okolicy nie widać ani jednego domostwa, chyba że ze szczytów pagórków, które to same odległe są od mojego domu o pół mili. Horyzont mój tworzą lasy i w jego kręgu pozostaję zupełnie sam; z jednej strony mam odległy widok torów kolejowych podchodzących pod sam staw, z drugiej płot biegnący wzdłuż leśnej drogi. Niemniej jednak okolica, w której żyję, przypomina na ogół takie pustkowie, jakim jest preria. W równym stopniu to Azja czy Afryka co Nowa Anglia. Mam jak gdyby własne słońce, księżyc i gwiazdy, mam swój własny mały świat. W nocy podróżni nie mijali mojego domu ani nie pukali do drzwi częściej, niż gdybym był pierwszym czy ostatnim człowiekiem, chyba że wiosną, kiedy to od czasu do czasu przychodził ktoś z miasteczka łowić miętusy – oczywiście większych połowów dokonywał w Waldenie własnej natury, a na haczyk nadziewał przynętę z ciemności – niebawem jednak się wycofywał powracając do domu zazwyczaj z lekkim koszem, aby zostawić „mnie i mrokom świat cały dookoła”[175]; czarnego jądra ciemności człowiek nigdy nie sprofanował swoją obecnością. Myślę, że ludzie nadal się boją ciemności, chociaż powieszono już wszystkie czarownice i wkroczyło chrześcijaństwo w blasku świec.
Wszelako wiem z doświadczenia, że najmilsze i najserdeczniejsze, najbardziej niewinne i zachęcające towarzystwo można znaleźć w każdym tworze Natury; znajdzie je nieszczęsny mizantrop i największy melancholik. W najczarniejszą melancholię nie popadnie ten, kto żyje pośród Natury, albowiem znajduje w niej spokój dla swoich zmysłów. Jeszcze się nie zdarzyła taka burza, która by dla zdrowego, niewinnego ucha nie była eolską muzyką[176]. Nic nie zdoła wtrącić prostodusznego i dzielnego człowieka w otchłań pospolitego smutku. Ciesząc się przyjaźnią pór roku ufam, że życie nigdy nie stanie się dla mnie ciężarem. Drobny deszcz, który skrapia dziś moją fasolę i nie pozwala mi wyjść z domu, nie jest ponury i melancholijny, mnie bowiem również dobrze robi. Wprawdzie przeszkadza mi okopywać fasolę, lecz jest o wiele bardziej pożyteczny aniżeli to moje okopywanie. Gdyby padał tak długo, że nasiona w ziemi zaczęłyby gnić, a na nizinach niszczałyby kartofle, to i tak byłby pożyteczny dla trawy rosnącej na wyżynach, a będąc pożyteczny dla trawy, przedstawiałby również wartość dla mnie. Czasami, gdy porównuję się z innymi ludźmi, wydaje mi się, że jestem bardziej aniżeli oni faworyzowany przez bogów – poza wszelkimi bezludnymi okolicami, o których mi wiadomo – jak gdybym otrzymywał z ich rąk poręczenie i zapewnienie nie dane moim ziomkom, jak gdybym miał specjalną ochronę i przewodnika. Nie pochlebiam sobie, lecz – jeżeli to możliwe – oni schlebiają mnie. Nigdy nie czułem się samotny ani w najmniejszym stopniu zgnębiony przez uczucie samotności, prócz jednego razu, a było to kilka tygodni po moim sprowadzeniu się do lasu; wówczas ogarnęły mnie na godzinę wątpliwości, czy aby zachować pogodę i zdrowie, nie powinienem koniecznie żyć w bliskim sąsiedztwie człowieka. Nieprzyjemnie czułem się sam. Zarazem jednak miałem świadomość, że popadanie w taki nastrój to lekkie szaleństwo, i przewidywałem szybka się z niego wydobyć. Padał drobny deszcz, a ja, zajęty swoimi myślami, nagle zdałem sobie sprawę, że wszak w samej Naturze znajduję przemiłe i dobroczynne towarzystwo – w głuchym kapaniu kropel, w każdym dźwięku i widoku wokół domu – bezgraniczną, niewytłumaczalną życzliwość, która niespodzianie zaczęła mnie pokrzepiać niby atmosfera, aż korzyści, jakie według swoich wyobrażeń mógłbym czerpać z towarzystwa człowieka, stały się nieistotne i od tego czasu nigdy nie powróciłem do nich myślą. Każda igiełka sosny wzbierała i nabrzmiewała sympatią i okazywała mi przyjaźń. Tak wyraźnie uświadomiłem sobie, że otacza mnie coś pokrewnego, że istnieje to nawet w scenach, które przywykliśmy nazywać gwałtownymi i strasznymi, że najbliższe więzy krwi i człowieczeństwa nie łączą mnie z żadną osobą ani mieszkańcem miasteczka, iż pomyślałem: nigdzie i nigdy nie będę się już czuł obco.
Niewczesny lament trawi żałobników; Policzone ich dni w krainie żywych, Piękna córko Toskara.[177]
Najprzyjemniejsze swoje godziny spędzałem podczas długich wiosennych lub jesiennych burz, które nie pozwalały mi wychodzić z domu całe popołudnia, a także przedpołudnia, i koiły mnie swoim nieprzerwanym grzmieniem i bębnieniem deszczu o dach; również wówczas gdy wczesny zmierzch wkroczył w długi wieczór i wiele moich myśli miało czas się ukorzenić i rozwinąć. Skoro padały te wędrujące na północny wschód deszcze, które poddawały próbie domy w miasteczku, a służące zmuszały do stania w pogotowiu na progu z wiadrami i ścierkami do zbierania lejącej się strumieniami wody, ja siedziałem za drzwiami swojego małego domu, całego stojącego otworem, i napawałem się poczuciem bezpieczeństwa, jakie mi dawał. Podczas jednej strasznej burzy piorun strzelił w wysoką sosnę smołową po przeciwnej stronie stawu, ryjąc w niej od góry do dołu łatwo widoczny, doskonale regularny spiralny rowek, głęboki na cal czy może więcej, a szeroki na cztery, pięć cali, podobny do takiego, jaki żłobi się na laskach. Pewnego dnia znów tamtędy przechodziłem i zdjęła mnie groza, gdy spojrzawszy w górę ujrzałem owo piętno bardziej widoczne aniżeli kiedykolwiek, wyryte straszliwym bezlitosnym piorunem, który strzelił przed ośmiu laty z nieszkodliwego nieba. Często ludzie tak do mnie mówią: „Musisz się tam czuć samotny i pewnie ciągnie cię do towarzystwa w deszczowe i śnieżne dni, zwłaszcza wieczorem.” Wówczas kusi mnie, aby im powiedzieć: Cała ta ziemia, którą zamieszkujemy, jest jedynie punktem we wszechświecie. Jak daleko od siebie, myślicie, bytują dwaj najbardziej oddaleni mieszkańcy tamtej gwiazdy, której średnicy nie sposób zmierzyć naszymi przyrządami? Dlaczego miałbym się czuć samotny? Czyż nasza planeta nie znajduje się na Drodze Mlecznej? Zadaliście pytanie, które nie wydaje mi się najważniejsze. Jakiego rodzaju przestrzeń oddzielająca człowieka od jego braci sprawia, że czuje się samotny? Jak wiem z doświadczenia, nawet największy wysiłek nóg niewiele przybliży do siebie dwa umysły. Najbliżej czego mieszkalibyśmy najchętniej? Z pewnością nie w sąsiedztwie zbyt wielu ludzi, nie w pobliżu dworca, poczty, baru, zboru, szkoły, sklepu, Beacon Hill czy Five Points,[178] gdzie ludzie najczęściej się gromadzą, lecz jak najbliżej nie wysychającego źródła naszego życia, z którego – jak nas nauczyło całe nasze doświadczenie – ono właśnie wypływa; podobnie jak wierzba, która stojąc nad wodą wypuszcza korzenie w jej kierunku. Dla każdej natury miejsce to będzie odmienne, lecz właśnie w nim mądry człowiek wykopie sobie piwnicę… Pewnego wieczoru wyprzedziłem na drodze prowadzącej nad Walden pewnego mieszkańca naszego miasteczka, goniącego parę byków na jarmark. Zgromadził to, co się zwie „niezłym majątkiem”, choć nigdy nie widziałem tej jego posiadłości w pełnej krasie, a teraz zadał mi pytanie, jak mogłem podjąć decyzję zrezygnowania z tylu życiowych wygód. Odparłem, że ponad wszelką wątpliwość zadowala mnie takie życie, i wcale nie żartowałem. Poszedłem spać do domu pozostawiając go na drodze, którą musiał po ciemku brnąć przez błoto do Brighton[179] – czy Bright-town[180] – i nie miał widoków na dotarcie tam wcześniej aniżeli rankiem.