Szerszeń uśmiechnął się. Nie miał wątpliwości, że kelnerka kłamie. Nie przerywał jej jednak. Czekał aż sama się zapętli.
- Martwiłam się o nią, potem poszłam na oddział. Rozmawiałyśmy przy papierosie.
- W jakiej sali leży teraz Klaudia?
Zaskoczył ją. Kelnerka zapowietrzyła się. - Nie wiem. Chyba na OIOM-ie. Tak, chyba tak.
- Numer sali.
Kelnerka milczała i z przerażeniem wpatrywała się w twarz policjanta.
- Taka z pani przyjaciółka. Nawet jej pani nie odwiedziła - zaśmiał się.
- I tak by mnie nie wpuścili. Tam nie można wchodzić... -jęknęła Robska.
- Czy wszystkich gości w swoim rewirze tak doskonale pani pamięta? Czy podsłuchuje jedynie rozmowy znajomych? - zapytał, ale wiedział już swoje. Zastanawiał się tylko, w co ta kobieta gra? Na co liczy? I dlaczego tu przyszła?
Musiała się do tej rozmowy przygotowywać. Pamięta datę i godzinę wyjścia z bufetu Johanna Schmidta. Czekała tu ponad pół godziny. Spóźni się do pracy. Nie chciała rozmawiać z byle dyżurnym, tylko z prowadzącym śledztwo. A teraz, choć zrównał ją z ziemią, wcale nie odchodzi. Jeśli ma coś na sumieniu, czy nie boi się, że policja i ją zacznie sprawdzać?
- Jest jeszcze jedno... - tipsy stukały w ekologiczną skórę amarantowej torebki. - Księgowa Johanna jest hazar- dzistką. Obstawia w zakładach bukmacherskich, gra w ruletkę i na wyścigach. Głównie przegrywa. Klaudia skarżyła się, że Johann pożyczył jej już w sumie około 400 tysięcy, a ona nie miała z czego oddać. Pracowała dla niego właściwie za darmo. Trzymał ją, bo znała wszystkie tajemnice firmy. Także te niechlubne. Wie pan, Schmidt nie od razu stał się biznesmenem.
Szerszeń zastanawiał się, ile ta kobieta wie naprawdę, a ile kłamstw mu sprzedaje.
- On rozumiał jej słabość, sam kiedyś był nałogowcem, trochę innym, nie będę go oczerniać, ale tacy ludzie się rozumieją - mówiła szybko kelnerka, jakby za wszelką cenę chciała go przekonać, że jest wiarygodna. - Klaudia mówiła, że chyba tych pieniędzy nie zobaczą. Ale jak Johann zaczął te rewolucje w swoim życiu, które zakończyły się groźbą rozwodu z Klaudią, to kazał też księgowej oddać dług. Naliczył jej odsetki. Duże odsetki. Chyba 15 procent. Klaudia mówiła, że Halina była wściekła. Dzwoniła do nich i groziła, że odejdzie i sprzeda konkurencji jakieś dane. Ja to wszystko wiem od Klaudii.
- Po co i dlaczego pani mi to wszystko mówi? - przerwa! jej podinspektor.
- Czułam, że muszę - spojrzała mu prosto w oczy.
- Powinien pan jak najszybciej posadzić za kratkami sprawców tej okrutnej zbrodni!
Szerszeń omal nie wybuchnął śmiechem.
- Więc proszę przyjść, kiedy zdecyduje się pani złożyć zeznania.
***
Elwira wyłuskała z listka tabletkę, zawahała się, ale włożyła ją do ust i popiła piwem. Po chwili z innego listka wyjęła kolejną, a potem jeszcze dwie. Od wizyty na policji była roztrzęsiona, w nocy nie zmrużyła oka. Dziękowała Bogu, że w ostatniej chwili przypomniała sobie o sąsiadce z działki w Smiłowicach nad Jamną - żonie drwala, która często przychodziła do niej w sprawie „pomocy finansowej”. Iwona Chudzińska była typową niezaradną kobietą, która nie splamiła się w życiu ciężką pracą. Funkcjonowała na granicy ubóstwa, żebrząc od własnej rodziny, sąsiadów i pomocy społecznej. Skutecznie wykorzystywała nałóg swojego konkubenta, by zdobyć środki z licznych organizacji wspomagających ofiary przemocy domowej. Tymczasem on po alkoholu był łagodny jak baranek i to ona podnosiła rękę na niego, nie odwrotnie. Kiedy do jej drzwi zapukał dzielnicowy i spytał o lekarkę, Chudzińska natychmiast zorientowała się w sytuacji. Przyrzekła na Boga i życie własnych dzieci, że doskonale pamięta, jak lekarka przyjechała do letniego domu, bo akurat wtedy była w pobliżu. Zapewniła dzielnicowego, że Elwira dała jej sto pięćdziesiąt złotych, stary prodiż i trochę ubrań, których już nie nosiła. Była przekonana, że za potwierdzenie alibi lekarka będzie musiała odwdzięczyć się jej czymś znacznie bardziej wartościowym oraz że będzie to robiła już w nieskończoność. Sama Elwira nie myślała jeszcze o haraczu, jaki przyjdzie jej płacić, i pierwszy raz w życiu pomyślała ciepło o Chudzińskiej. Gdyby nie zeznanie drwalowej, lekarka prawdopodobnie spędzałaby teraz czas nie w mieszkaniu rodziców na osiedlu Tysiąclecia, lecz w areszcie, co prawdę mówiąc, kompletnie nie mieściło się jej w głowie. Wprawdzie ten starszy gliniarz sceptycznie podszedł do zeznania Chudzińskiej, ale w końcu pogodził się z tym, że nie może Elwirze nic zarzucić, i wypuścił ją do domu. Wyszła z komendy na miękkich nogach, nie była w stanie prowadzić auta. Wezwała taksówkę, chciała jak najszybciej opuścić miejsce swojego upokorzenia. Bała się, że przed wejściem będą czekali na nią dziennikarze i wypytywali o szczegóły dotyczące śledztwa. Tego już by nie zniosła.
Odwołała wszystkie wizyty, wykłady i spotkania na najbliższy tydzień. Poinformowała wydawcę o tym, że nie będzie w stanie dotrzymać terminu oddania książki. Odniósł się do jej sytuacji ze zrozumieniem. Spytał jedynie, kiedy może liczyć na skończenie.
- Teraz to byłby bestseller! Możemy podwoić wysokość honorarium, podeślę stosowny aneks do umowy - zaproponował.
Nie mogła tego słuchać. Obiecała, że oddzwoni, kiedy poczuje się lepiej. Ale jej stan z każdą minutą się pogarszał. Zamiast ulgi czuła coraz większy niepokój. Snuła się po mieszkaniu, kilka razy kładła do łóżka, ale nie mogła zasnąć, tylko przewracała się z boku na bok. W głowie miała gonitwę myśli. Była bardzo zmęczona - fizycznie i psychicznie. Nie mogła jeść. Matka zawsze śmiała się, że Elwirze apetytu nic nie odbierze: „Jesz jak wilk, a i tak nie tyjesz. Pewnie masz tasiemca”. Teraz jednak lekarka nie była w stanie przełknąć niczego.
Przyjaciółka psychiatra i specjalistka od nerwic już trzy miesiące temu - w apogeum huśtawki emocjonalnej z Johannem, który ewidentnie nie odwzajemniał uczuć Elwiry - zapisała jej kilka leków: coś na sen, na uspokojenie i coś na pobudzenie wydzielania serotoniny - tego wy- zwalacza poczucia szczęścia.
- To ci pomoże wrócić do równowagi. Na apetyt zjedz śledzika. Musisz jeść! Nie możesz sobie pozwolić na załamanie nerwowe - komentowała, a Elwira pomyślała, że to przecież nie jest jej wybór. Koleżanka widocznie po jej minie zorientowała się, że Elwira jest wciąż sceptyczna, więc przyjęła pozycję ofensywną.
- Bez farmakologii się nie obejdzie. To mi zaczyna wyglądać na chorobę biegunową. Raz jesteś pobudzona, raz przybita - stwierdziła i nabazgrała coś w bloczku recept, po czym podała Elwirze. - Trzy razy po dwie. Kup sobie w aptece taki rozdzielacz na leki, bo się pogubisz.
- Już się pogubiłam - mruknęła Elwira. Neurolożka ostrzegła ją jeszcze, by nie brała zbyt dużych dawek, bo te środki uzależniają. - Nie działają szybko, ale zobaczysz, po trzech-czterech tygodniach poczujesz się lepiej, a po dwóch miesiącach znów będziesz w formie. Tylko błagam cię, nie odstaw zbyt wcześnie. I nie pij za wiele. Nie jesteś dzieckiem. Alkohol i leki to mieszanka zwodnicza. Nie wiadomo, jak na ciebie zadziała. Mówię, bo człowiek w takim stanie łatwo zapomina.
Elwira, wspominając rozmowę z koleżanką, wydłubała z listka jeszcze dwie maleńkie tabletki. Wcześniej starała się nie brać leków psychotropowych. Uważała, że potrafi sobie poradzić bez wspomagania z każdym problemem. Teraz już nie umiała. Dziś rano wykupiła recepty i zaczęła brać tabletki. Śmierć Johanna, aresztowanie Michała pod zarzutem zabójstwa, przesłuchanie, po którym cudem wyszła z komendy, szukanie adwokata i cała ta straszna sytuacja, w jakiej się znalazła, spowodowały, że nie miała innego wyjścia. Po wykupieniu leków weszła do spożywczaka na dole i postawiła przy kasie kilka piw. Było wczesne popołudnie, Elwira wiedziała, że alkohol najszybciej ją znieczuli.
Chwyciła butelkę z piwem i przyłożyła do ust. Nie trudziła się przelewaniem napoju do szklanki. Zamiast płynu poczuła tylko wciągane powietrze. Butelka była pusta. Tak jak pozostałe trzy, które wypiła w ciągu kilku godzin. Postanowiła zejść do sklepu na dół i wziąć jeszcze ze dwa budweisery na wieczór.
- Przecież to tylko piwo - wmawiała sobie.
Michała nie było w domu od wczoraj. Obawiała się, że mąż dzisiejszą noc także spędzi w więzieniu. Łudziła się, że jest aresztowany jedynie za jazdę bez prawa jazdy i po alkoholu. Taki był bowiem bezpośredni powód jego zatrzymania wczorajszego poranka. Wiedziała jednak, że tak naprawdę zbierają przeciwko niemu dowody w sprawie zabójstwa Johanna.
- Boże, to ja mogłam być na jego miejscu. Mnie też mogli aresztować. Dlaczego tego nie zrobili? - myślała gorączkowo. - A potem? Co będzie potem? Mogą mu ten areszt przedłużyć. Mogą, jeśli postawią mu zarzuty. Jeśli dopatrzą się, że brał udział w zbrodni. Akt oskarżenia, proces. I jej nazwisko na pierwszych stronach brukowych pism. Chwyciła się za głowę.
- To niemożliwe - powiedziała na głos, by się w tym utwierdzić. Gdzieś z tyłu głowy czaił się jednak niepokój. Przecież policja nikogo nie trzyma w więzieniu bezpodstawnie.
- Gdyby chodziło tylko o jazdę bez dokumentów, adwokat załatwiłby kaucję. Michał byłby już na wolności - rozmyślała. Martwiło ją coś innego. Dlaczego mąż nalegał, by pozwoliła mu bronić się samemu? By nie załatwiała adwokata, a wręcz nie mieszała się do jego spraw.
„Niech żona nie zajmuje się tym, niech nie robi sobie kłopotu” - te słowa męża przekazał jej najlepszy i najdroższy mecenas w mieście, którego wynajęła zaraz po opuszczeniu komendy.
- Dlaczego on tego chce? - zadręczała się.
Była w mieszkaniu swoich rodziców, którzy co roku w długi majowy weekend rozpoczynali „sezon letni”. Wyjeżdżali do swojego małego domku w okolicach Rzeszówka, który stał na pięknej działce. Rosło tam mnóstwo krzewów i drzewek owocowych. Ogród tonął w kwiatach. Grzebanie w ziemi zajmowało im całe dnie. Uprawiali też warzywa. Dopiero pod koniec września, kiedy robiło się już naprawdę chłodno, z niechęcią wracali do bloku - jednej ze słynnych „kukurydz” na osiedlu Tysiąclecia. Matka Elwiry dowiedziała się o zbrodni na Stawowej z telewizji. Omal nie dostała zawału, nie wysłuchała nawet wiadomości do końca. Myśląc, że to Elwira albo Michał nie żyją, straciła przytomność.
Ojciec lekarki poradził, by córka przeniosła się na razie do ich mieszkania. Elwira uspokoiła rodziców, kłamiąc, że sytuacja jest pod kontrolą, i zapewniła, że nie muszą przyjeżdżać, bo poradzi sobie sama.
Kiedy znalazła się w tym mieszkaniu, poczuła, jakby cofnęła się w czasie. Te same meble, wzorzysta wykładzina na podłodze, firanki w identyczny deseń. Wszystko jak wtedy, gdy była dorastającą dziewczyną. Tylko ze ścian jej pokoju zniknęły kolorowe plakaty z wizerunkami gwiazd rocka, a zastąpiły je landszafty jeleni na rykowisku. Rodzice po jej wyprowadzce zaanektowali ten pokój. Wciąż jednak w szafie miała swoją półkę z piżamą i kilkoma niemodnymi sukienkami.
W mieszkaniu panowała cisza. Elwira czuła się bezgranicznie samotna. Jakby nagle z jej oczu zdjęto różowe okulary i zmuszono, by dostrzegła prawdę. Czuła teraz na swoich barkach brzemię życia swojego i bliskich: męża, synka, pacjentów, z których zdejmowała poczucie winy za wszelkiej maści dewiacje. Przez ostatnie miesiące w ogóle się nad tym nie zastanawiała. Błogostan zakochania w Johannie skutecznie znieczulał ją na wszelkie cięgi od losu czy kłopoty. Uciekła w tę miłość przed rzeczywistością, która ją przerastała. Przy Johannie czuła się stuprocentową kobietą. Obudził w niej zmysłowość, która przygasła w trakcie małżeństwa z Michałem. Była przekonana, że to właśnie Schmidt był największą miłością jej życia. Taką, o jakiej czyta się w książkach, która przychodzi późno, ale gromadzi w sobie najlepsze wspomnienia wszystkich poprzednich związków oraz emocji, które im towarzyszyły. Ale Johann nie żył. Zawyła jak ranne zwierzę. Ryczała na cały głos, nie licząc się z tym, że ktoś może usłyszeć jej zawodzenia. Nie mogła i nie chciała pogodzić się ze stratą Johanna. Zwłaszcza że oprócz niego nie miała już nic, co mogłoby zajmować jej wyobraźnię. I nie mogła już udawać, że nie widzi realnie swojej sytuacji rodzinnej.
Tak naprawdę aresztowanie męża niezbyt ją obeszło.
O ile dotkliwa rozpacz ogarnęła ją, kiedy uświadomiła sobie, że już nigdy nie spotka się z Johannem, o tyle wobec Michała czuła obojętność. Nawet kiedy rodzice dowiedzieli się, że Michał jest zatrzymany i nagle zaczęli go oczerniać, nie broniła go. Dowiedziała się, że nigdy go nie lubili. Uważali, że jest zbyt skupiony na sobie, niepoważny, niezaradny. Od początku nie akceptowali tak dużej różnicy wieku między nimi. Zabolało ją to, że przez te wszystkie lata jej tego nie powiedzieli. „Nie chcieliśmy ci sprawiać przykrości. Kochałaś go. No i jest w końcu ojcem naszego jedynego wnuka”, usprawiedliwiali się.
Teraz Elwira nie cierpiała z powodu nieobecności Michała. Od dawna nie bywał w domu wieczorami. Przyzwyczaiła się, że siedział do późna w jakichś firmach czy klubach ze znajomymi. Zwłaszcza ostatnio częściej znikał. Tłumaczył się, że wziął dużo zleceń.
- Szkoda, że z twojej pracy po nocach nie ma pieniędzy i to ja mam na głowie cały dom - w ostatnim miesiącu przygadała mu tak kilka razy. Chyba dotknęła go do żywego, bo przyniósł jej wreszcie dwa tysiące złotych i rzucił na stół jak jałmużnę. Uśmiechnęła się kpiąco.
„To ma mi zamknąć usta? ”, pomyślała, lecz wzięła gotówkę i wpłaciła ją na ich wspólne konto. Od tamtej pory, a minął ponad miesiąc, praktycznie nie rozmawiali. I nawet gdyby Michał był teraz na wolności, sytuacja wyglądałaby podobnie. Podinspektor Szerszeń na próżno obawiałby się mata- czenia z ich strony. „Nie moglibyśmy ustalić żadnej wspólnej wersji. Nie wiemy, co drugie czuje, myśli, a na szczere rozmowy od lat nie mamy ochoty”, pomyślała z sarkazmem.
Tak naprawdę milczenie było wygodne dla ich obojga. Lepiej było nie zaczynać tych rozmów, bo pociągnęłyby za sobą konieczność odsłonięcia sekretów ich małżeństwa. Elwira wolała więc tkwić w kłamstwie i iluzji, sycić się fantazjami o Johannie i nadzieją na związek z nim, niż stawać twarzą w twarz z prawdą, która była bolesna i porażająca. Oboje więc z Michałem udawali, że nic się nie dzieje. Ot, zwykły kryzys, jaki dopada setki, tysiące par w Polsce. I nie robili z tym zupełnie nic. Nie dotykali problemu, jak nie rusza się zgniłego jajka. Czekali, obserwując się nawzajem, licząc, że rozwiązanie pojawi się samo.
Kiedy gwałtownie wstała, zakręciło się jej w głowie. Opadła więc na krzesło i oddychała głęboko. Po chwili zawroty głowy ustąpiły. Zdecydowała, że kolejna butelka piwa nie jest najlepszym pomysłem. Poszła do kuchni, włączyła ekspres do kawy i usiadła przy kuchennym stole. Uświadomiła sobie, że tak dawno nie jedli wspólnie kolacji: ona, Michał i ich siedmioletni syn - Tymek. Uderzyło ją poczucie winy, odezwały się wyrzuty sumienia. To Michał zajmował się dzieckiem. To on karmił, ubierał syna i odrabiał z nim lekcje. Mieli już swoje męskie sprawy. Grali w piłkę, jeździli konno i montowali te idiotyczne wojskowe makiety. Zanim się obejrzała, Tymek dorósł do wieku, w którym miecz Skywalkera z zabawki zmienił się w przedmiot kultu. Mieli identyczne t-shirty z bohaterami kreskówek. Szeptali jakieś zaklęcia, kiedy się na nich wściekała. Wykonywali dziwne gesty, kiedy się żegnali przed wyjściem chłopca do szkoły, i nie zapominali dodać jak mantry: „Niech moc będzie z tobą”. Musiała przyznać, że kiedy się z Michałem poznali, nie sądziła, że ten zbuntowany 27-latek, jakim był wtedy, będzie tak dobrym ojcem. Ale wtedy nie planowała dzieci. Miała już 40 lat i skupiała się na karierze zawodowej. To dla Michała zdecydowała się na ciążę. Jeszcze osiem lat temu obłędnie go kochała. Ale on wtedy miał dość małżeństwa. Kiedy napomknął o separacji, stwierdziła, że tylko dziecko może scementować ich małżeństwo. Zdawała sobie sprawę, że ciąża w wieku 41 lat to poważne ryzyko, ale gdyby nie urodziła mu syna, straciłaby go. Miała stuprocentową rację. Po narodzinach dziecka Michał nigdy już nie wspomniał o rozwodzie. „Te lata tak szybko zleciały”, zamyśliła się. Tylko że od urodzenia Tymka zmieniła się ich relacja. Michał pokochał synka bez pamięci. Był świetnym ojcem, nie znała lepszego. Tylko między nimi coś umarło.
Ona uciekła w pracę. Od „matek-kwok” wolała trzymać się z daleka. Domowe obowiązki zrzuciła na wynajętą bonę i na męża. Wykąpała małego może kilka razy. Nigdy nie siedziała z synem przy piaskownicy. Michał zaś robił to nieustannie. Przez te wszystkie lata ani razu nie wyrzucił jej tego, nie narzekał. Z uśmiechem zmywał, gotował, bawił się z synem. Kiedy wracała z pracy, konferencji czy studia telewizyjnego, czeka! na nią gorący obiad. To on prasował jej koszule, nosił garsonki do pralni. Z jednej strony było to wygodne, z drugiej stało się początkiem końca ich związku. Po narodzinach syna przestali ze sobą sypiać. Już nie wzbudzali w sobie pożądania. Pozornie ich związek funkcjonował wzorowo. Przypominał jednak raczej kontrakt dwojga atrakcyjnych ludzi niż małżeństwo.
Michał był pięknym mężczyzną, o urodzie południowca, która nabierała wartości wraz z wiekiem. Kiedy wychodzili gdzieś razem, dostrzegała miękkie spojrzenia innych kobiet. On jednak zdawał się nie zwracać na to uwagi. Miał wiele koleżanek, które zwierzały mu się ze swoich sercowych problemów. Czasem chodził z nimi na zakupy i doradzał, co powinny założyć, by oszołomić mężczyznę. Początkowo Elwira była o nie zazdrosna, potem jednak przyzwyczaiła się do tego, a niektóre polubiła. Nigdy nie przyłapała męża na zdradzie. Widziała, jak na nie patrzy, zupełnie aseksualnie. Martwiła się jednak o siebie. Doszła do wniosku, że się zestarzała i dlatego przestała być dla męża atrakcyjna. To nie była prawda - była piękną kobietą, niewyglądającą na swój wiek. Dostała jednak prawdziwej obsesji. Oglądała swoje ciało przed lustrem i szukała w nim mankamentów. Zaczęła pielgrzymkę po salonach chirurgii plastycznej. Była stałą klientką licznych salonów piękności. Miała osobistego trenera jogi i lekarza, który dopasował jej dietę tak, by opóźnić proces starzenia. Wyglądała olśniewająco. Nikt, kto ją w tamtym czasie spotykał, nie wierzył, że wielkimi krokami zbliża się do pięćdziesiątki. Zabiegi upiększające poprawiały jej nastrój, ale na krótko. Ich intymna sytuacja się nie zmieniała. Z czasem było tylko gorzej. W ich stosunkach nie tylko brakowało już namiętności, przestali ze sobą rozmawiać. Michał był bliżej swojego środowiska - ludzi mody, sztuki i architektury- niż niej. W tym czasie kariera Elwiry rozkwitła. Miała już tylu pacjentów, że musiała wynająć biuro i otworzyć prywatną praktykę, w której spędzała całe dnie. Praktycznie nie widywali się. Przez lata małżeńskiej posuchy napisała cztery poradniki i obroniła tytuł doktora. Seksualnie jednak umarła. Tak naprawdę uciekła w pracę przed prawdą, z którą nie chciała się mierzyć. Była seksuologiem i doskonale zdawała sobie sprawę, że ich małżeństwo to ruina, lecz nie potrafiła z tym nic zrobić. Tylko terapia mogła ich uratować, ale lekarka wstydziła się powiedzieć o osobistej klęsce komukolwiek. W całym kraju nie było eksperta, który by jej nie znał. Wszyscy wierzyli w fikcję, którą sama podtrzymywała: największy autorytet w branży nie ma żadnych problemów seksualnych. Występowała w telewizji, na lamach gazet, pisała książki. Wystarczyło zresztą spojrzeć na nią i Michała, by uwierzyć w ten mit. Wyglądali jak para z obrazka. Piękni, zgodni, osiągający sukcesy. Elwira wolała utrzymywać wszystkich w tym przeświadczeniu, niż ratować związek. Dławił ją wstyd. Za atrakcyjną fasadą ukrywała się zaś cierpiąca kobieta - samotna i rozpaczliwie potrzebująca bliskości.
Wtedy w jej życiu pojawił się Johann. Był rok 2005. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Była przyzwyczajona do młodego ciała, męskiego piękna, modnego ubioru. Johann zaś był zwalisty, pozbawiony finezji w zachowaniu, a przedwcześnie posiwiałe włosy przydawały mu lat. Może właśnie dlatego, że wydal się jej tak nieatrakcyjny fizycznie, była w stanie skupić się na jego leczeniu. To był najtrudniejszy i najciekawszy przypadek w jej karierze. Na kozetce Schmidt opowiedział jej całe swoje życie. Pierwszy raz był wobec kogoś tak szczery. Między nimi szybko nawiązała się nić sympatii. Było to jednak bardziej zaufanie niż fascynacja. Zwłaszcza że lekarka wyraźnie trzymała granicę terapeuta-pacjent. Trudno jej było jednak nie zachwycić się jego charyzmą. Był człowiekiem, który nie przegrywa, nie poddaje się. Osiąga każdy zamierzony cel. Słuchała jego opowieści jak mrożącego krew w żyłach horroru. Stopniowo poznawała sposób patrzenia na życie i wiedziała, że taki pacjent zdarza się naprawdę rzadko. Zaparła się, postanowiła go wyleczyć. Zaplanowała, że jego przypadek nadpobudliwości seksualnej będzie tematem jej habilitacji. Zdradził jej wtedy wszystkie swoje tajemnice: od osiągnięć po klęski, dalekosiężne plany, przyznawał się do niecnych uczynków, których w biografii miał aż nadto. Nie miała wątpliwości, że ten człowiek pozwolił, by ciemna strona zdominowała jego życie i właśnie z tego powodu miał problem z popędem seksualnym. Dlatego była bardzo ostrożna. W trakcie terapii próbował ją uwodzić, manipulował nią, wszelkimi sposobami wabił ją, by weszła w jego chory świat. Ale wówczas skutecznie mu się oparła. Wiedziała, że to niebezpieczna gra. Przekonywała samą siebie, że sprawa Schmidta jest po prostu niezwykłym przypadkiem klinicznym i jej obowiązkiem jest go dogłębnie zbadać. Tak też powtarzała, kiedy dwa lata później dostała propozycję napisania książki o problemach seksualnych. „Jej bohaterem może być tylko Johann”, pomyślała. Ale mówiąc to, wiedziała, że oszukuje samą siebie, bo fascynacja tym mężczyzną od dawna nie była wyłącznie zawodowa. Tak naprawdę książka była jedynie pretekstem, by go ponownie spotkać. Jej małżeństwo nie istniało. Ona zaś rozpaczliwie szukała bliskości. Była pusta w środku, emocjonalnie wypalona. Chciała znów poczuć motyle w brzuchu, mieć zawroty głowy na widok mężczyzny, który patrzyłby na nią jak na kobietę i rozpalał jej trzewia. Nie pamiętała już nawet, jak to jest być z mężczyzną. Dlatego tak łatwo dała się złapać na przynętę Johanna rzuconą dla zabawy podczas terapii.