To wszystko przypomina raczej pogrzeb niż tryumfalny powrót z wyprawy.
Przypływamy w okolice Ogrodu piątego dnia po południu, ale dryfujemy na wzburzonym morzu poza zasięgiem wież obserwacyjnych, czekając, aż zapadnie ciemność, i dopiero wtedy wypuszczamy nietoperze.
Konwergencyjny odpowiednik nietoperzy. Nazywam je nietoperzami, bo mają jakby gadzi pokrój i błoniaste skrzydła, bywa też, że mieszkają w jaskiniach. Poza tym nic się nie zgadza. Żyją nad morzem, polują na ryby, przypominają miniaturowe pstrokate wywerny, i to z koszmarnego snu, nie wszystkie gatunki prowadzą nocny tryb życia, a do tego te nocne świecą od spodu, przywabiając ofiary na powierzchnię wody. Za to wracają do gniazda z podziwu godnym uporem, no i można je wytresować do przenoszenia wiadomości na odległość jakichś stu pięćdziesięciu kilometrów.
Tym razem to prosty komunikat: „Wracamy, mamy obiekt, straty w dopuszczalnych granicach, są ranni”, zaszyfrowany jako: MIKE, ZULU, FOXTROT, OSCAR.
W odpowiedzi na wieży Górnego Zamku widocznego ponad masywem Kawern rozbłyska trzykrotnie zielone światło. Potwierdzenie.
Oset steruje ostrożnie pomiędzy zapalone w główkach portu wojennego zielone i czerwone lampy, a potem do ukrytego basenu i pod podniesioną w ścianie kutą, ociekającą wodą oblodzoną kratą, w głąb doku wyciętego w skale.
Wszystko w ciszy, pod osłoną nocy, bez świadków, bo nawet straży kazano się nagle zameldować w swoich wartowniach.
A teraz kroczymy odśnieżonym brukiem uliczek Górnego Zamku, pod eskortą Braci Drzewa, którzy prowadzą zaprzężone w osły wozy z ciałami nakrytymi suknem. Zawilec, Dzięgiel i Jawor, który umarł na statku jeszcze przed naszym powrotem. Kolejny wóz transportujący sarkofag pogrążonej w śpiączce Callo, nakryty tak samo jak trumna. Zamaskowane rzędy pojemników z magią, jak wielkie jaja. Ranni. Sylfana, Warfnir, Dereń i Wawrzyn. Chudy młody mężczyzna imieniem Benkej nadal nie mówi, trzęsie się tylko, ściskając w dłoni fujarkę, na której kompulsywnie gra w kółko „Porque te vas”, jeśli spuścić go z oka. Wielki N’Dele i Filar prowadzą go między sobą ostrożnie, Bracia Drzewa przyświecają nam na nocnych ulicach furkoczącymi pochodniami. Wszyscy mamy takie same płaszcze, twarze skryte w kapturach, wozy osłonięte suknem. Wyglądamy jak pokutny korowód mnichów.
Idziemy w milczeniu bocznymi, pustymi uliczkami. W przecznicach mijamy miejskich strażników w kapalinach, z włóczniami, którzy stoją do nas tyłem, blokując wyjazd, a kiedy przejedziemy, natychmiast znikają.
Część idzie prosto do Kaplicy Drzewa, ja z kilkoma Braćmi eskortuję wóz z sarkofagiem.
Fjollsfinn wita mnie w dziwacznym nakryciu głowy, w którym wygląda niczym staroświecki mistrz kuchni, a które ma maskować baszty i wieże na jego czaszce. Ściskamy sobie nadgarstki i przedramiona zwyczajem Wybrzeża Żagli, a potem oszczędnie klepiemy się po plecach. Jednak to człowiek, mimo wszystko. Ziemianin.
- Kto? - pyta ostrożnie. Może to wystudiowane, ale i tak czuję przypływ sympatii.
Wymieniam imiona poległych. Dla mnie to ważne i bolesne, lecz on pewnie o tym wie. Chce pokazać, że dla niego też.
- Nikt z twoich? - pyta niepotrzebnie i w odpowiedzi lodowacieję, mój głos zaczyna brzmieć jak grzechot otoczaków.
- Mało brakowało, mam wielu rannych. Nie wystawiałem Braci. Walczyliśmy tak samo, ramię w ramię. Wojenny los. Ubezpieczali operację, kiedy zostaliśmy zaatakowani. I oddali życie Ogrodowi, tak jak ich uwarunkowałeś.
Kładzie mi dłoń na ramieniu. Lekko, powściągliwie. Skandynaw.
- Przepraszam. Spytałem odruchowo. I nie to miałem na myśli. Co z Callo?
- Nie wiem. Nie zadbałeś o panel diagnostyczny na sarkofagu. Mam nadzieję, że stabilna.
Kapsuła stoi w pustej białej komnacie, pod palmowym sklepieniem, na kamiennym stole, przy którym mogłoby biesiadować ze trzydziestu ludzi.
- Zaraz przeniesiemy ją do jej sali. Sterylnie, pastelowo i pluszowo. A nade wszystko szczelnie. Zrobiłem śluzy, powietrze dochodzi przez filtry neutralizujące magię, własne ujęcie wody, toaleta z zamkniętym odpływem.
- Jakie znowu filtry? Ceramiczne czy jak? Magiczny pył ma średnicę bakterii albo nawet wirusów. Z czego te filtry?
- Z zaklęcia. Tak samo jak pojemniki, którymi oczyściłeś dolinę. Cokolwiek będzie chciała posłać na zewnątrz, skrystalizuje w mój lód. Lodowe kwiaty, podobne do tych w moim ogrodzie. Nie stworzy tu nic innego niż lodowe rośliny, które możemy bezpiecznie usunąć, bo są stabilne, a potem wykorzystać.
Przechodzimy do pomieszczenia obok, czegoś w rodzaju sali kontrolnej. Normalny surrealistyczny, hodowlany gotyk a la Fjollsfinn. Ale cała ściana jest przejrzystą taflą, za którą widać zalaną zielonkawym światłem białą komnatę, kojarzącą się z akwarium. Jest obła, przypomina postawiony do góry nogami kieliszek do koniaku. Żadnych kantów i ostrych krawędzi, ale też żadnych ostrołuków, kolumn, rozet, pinakli i gargulców. Owalne łoże wyrastające z podłogi, obłożone heblowanym drewnem jak cebrzyk, bez żadnych ozdób. Stół, krzesło, wszystko wylane z bazaltu o zielonkawym kolorze.
Dotykam grubej tafli ściany. Lód. Ciepły lód numer ileś tam, ulubiona zabawka Norwega. Stabilny i mam nadzieję, że więcej niż kuloodporny. Kobieta, która tam zamieszka, jest bardziej niebezpieczna niż dziesięciu seryjnych morderców. To cieknący reaktor termojądrowy. To głowica biologiczna pełna retrowirusów.
- I jak? - Ma minę jak dumny z siebie uczeń, czeka, aż go pochwalę. - Zorientowałbyś się na jej miejscu?
Patrzę przez szybę i nie wiem. Łatwo rozwiązywać zadania od końca. Zresztą szkolono mnie podobnie jak szpiega. Rozejrzyjmy się. Budzę się: gdzie też ja jestem? Midgaard czy Ziemia? Brak elektroniki, nawet sprzęgu telnetu, albo chociażby zwykłego, prymitywnego holomonitora do biernego użytkowania. Żadnych urządzeń diagnostycznych. Brak czujnika dymu. Kamienne meble. Wykładzina wall-to-wall na podłodze może i nie ma wzorów, ale to kobierzec ręcznie tkany na krosnach. Podobnie jak pseudojedwab pościeli. Brak obwieszczeń, pouczeń i zakazów na ścianach. Nigdzie kroplówki, skanera, ektodermalnego ejektora, jakiegokolwiek medycznego szajsu. Nic nie pika i nie świeci na czerwono. Żaden przedmiot nie ma logo producenta. Światło jest zielone. Brak okna.
Patrzę i milczę.
Powiedzmy, że stworzyliby specjalne pomieszczenie, takie w pół drogi pomiędzy światami, żeby nie budzić szoku. Niskotechnologiczny keson, w którym pomieszka komfortowo, ale bez natłoku informacji, aż dojdzie do siebie. Przypuśćmy.
- Zabierz kwiaty - mówię mu.
Jest zaskoczony.
- Wyglądają jak ziemskie.
- Prawie. Nie są ziemskie, i to na pierwszy rzut oka. Chcemy je postrzegać jako kwiaty, lecz przypominają raczej coś, co żyje na rafie koralowej. A jeśli ona zna się na kwiatach? Nie udawaj zbyt nachalnie, że jest na Ziemi, bo jeśli uwierzy, a potem zorientuje się, że jednak tkwi na Midgaardzie, dostanie szoku i histerii. A wtedy wypłaszczy nam okolicę. Będziemy mieli uroczysko widoczne z orbity.
- Nie zrobi już niczego na tę skalę. Ten pokój wyjałowi ją z reszty czynnika, zanim się obudzi. Chodź, zobaczysz dziewczęta.
Prowadzi mnie z powrotem tam, gdzie na stole spoczywa sarkofag, cały czas zaskoczonego, z wyrazem osłupienia na twarzy. Jednak zanim wygłoszę drwiący komentarz, już rozumiem. Zadbał o personel.
Stoją rzędem, ubrane w zielone kombinezony, trochę przypominające to, co nosił personel medyczny dziesięć lat temu, i jakieś idiotyczne furażerki z woalką na twarzy. Wyprostowały się prawie na baczność i usiłują nie patrzeć na siebie nawzajem, żeby nie parsknąć śmiechem, ale widzę, że pod tym wzbierającym w gardle chichotem są przerażone.
- I jak?
- Niebrzydkie - mówię, zapalając fajkę. Wybrał młode dziewczyny, które mają wszystkie zęby z przodu, żadnych tatuaży i blizn. Zostały porządnie wyszorowane i pachną czymś ziołowym i lekko antyseptycznym, jak organiczna płukanka na gardło.
- A czy wyglądają na pielęgniarki?
- Wystarczająco - wyrokuję. - Co to za kretyńskie woalki?
- Oczy - wyjaśnia. - Oczy mają obce, bez widocznej białkówki. Tego nie zmienię.
- A także dziwne uszy, małe zęby, włosy rosną im na karku aż do ramion, mają wyciągnięte proporcje, wąskie czaszki i wydłużone rysy, nosy jak noże, poza tym noszą ręcznie szyte ubrania z płótna i kierpce, brak plakietek identyfikacyjnych, kluczy chipowych, komórek, biżuterii, rajstop. Oni są tylko podobni do ludzi, Fjollsfinn. Zgoda. Niezrozumiale podobni, niewiarygodnie, jak na obcych, wręcz niepoważnie podobni, zupełnie jak w dwudziestowiecznych fantazjach, ale tylko z tego punktu widzenia. Gdyby niespodziewanie ktoś ją zobaczył na Ziemi w windzie, toby w pierwszej chwili wrzasnął. Z bliska nikt nie weźmie ich za ludzi i daj sobie spokój. Nie ma co próbować. I dlaczego wziąłeś same dziewczyny? To neogenderystka. Ledwo otworzy oczy, zacznie się awanturować.
- Mężczyzn się boi albo nienawidzi, jak zrozumiałem. Widok dziewczyn ją uspokoi, poza tym im nie zrobi krzywdy.
- W ogóle jej nie rozumiesz. Ona nikomu nie robi krzywdy, przynajmniej we własnym mniemaniu. Zamieni cię w krokus albo misia koala przekonana, że wyświadcza ci przysługę. I tak je za bardzo narażamy.
- Zajmą się nią, póki jest w śpiączce. Potem zobaczymy, co się będzie działo.
- A jak ją obudzimy? Wystawimy na pioruny na wieży czy przysmażysz ją maszyną Faradaya?
- Powinna sama się obudzić, kiedy minie działanie drętwej wody.
- Była w katatonii sama z siebie, przypominam.
Fjollsfinn odsyła na chwilę dziewczyny, które wracają z dwoma mężczyznami i wózkiem, rzeczywiście podobnym do szpitalnego. Trzeba się przyjrzeć, żeby zobaczyć, że to kowalska robota.
Sarkofag ląduje na wózku i odjeżdża w asyście przebranego na seledynowo zespołu medycznego. Norweg prowadzi mnie z powrotem do pomieszczenia kontrolnego, ale tym razem patrzymy na wnętrze dużej łazienki z basenem wpuszczonym w podłogę, napełnionym na dłoń opalizującą zielono, parującą cieczą. Mężczyźni uroczyście zdejmują sarkofag z wózka, umieszczają w basenie i wyjeżdżają. Zostają dziewczęta sterczące pod ścianą jak westalki. Wszystko odbywa się w ciszy i przypomina jakiś starożytny obrzęd raczej niż zabieg medyczny.
- Nie otwierasz sarkofagu?
- Nie otwiera się, tylko rozpuszcza. Jak lód. Tyle że trzeba wiedzieć w czym. - Nalewa mi kieliszek gruszkówki. - Skol.
Wypijam i wskazuję kieliszkiem lodową taflę.
- Gdy zobaczy, że miałeś podgląd w łazience, to cię zaskarży.
- Do prawomówcy czy jak? Nie stać nas na ryzyko. Damy jej prywatność, żeby się przekonać, że wyhodowała w łazience smoka?
- To są polaryzowane tafle?
- Lepiej, bo nie wyglądają jak lustra. Magia to magia.
- Zaczynam się zastanawiać, gdzie jeszcze masz takie. Długo to potrwa?
- Długo, to powolny proces. Ma zostać uwolniona delikatnie, a i tak teraz jeszcze nie powinna się obudzić. Ciecz spłynie, potem dziewczęta ją umyją w normalnej kąpieli i odkażą.
- Nie chcę na to patrzeć. Nigdy nie była śliczna, a po tygodniu w sarkofagu będzie wyglądać jak hemoroid. Zbieraj się. Idziemy na pogrzeb. Chcę tam być. Jestem dowódcą, a ty królem, perkele. Uczestników tajnych operacji chowa się w tajemnicy, ale z całą pompą i szacunkiem. Jak bohaterów. Po ceremonii zorganizuj najbardziej wykwintną kolację jak to tylko możliwe, a przy stole mają być miejsca i zastawa dla wszystkich, także dla poległych. Tak się robi.
Wracam do spacerów po mieście. Po kilku dniach niezbędnych na wymoczenie się w wannie, odkarmienie i regenerujący sen, trwający po dziesięć godzin na dobę. Dochodzę do siebie. Doglądam Sylfany i odwiedzam pozostałych rannych. Potrzebuję czasu na myślenie. Na knucie. Na budowanie dalekosiężnych planów strategicznych. Krótko. Kilka dni, potem nie będzie już czasu na kombinowanie. Wydarzenia ruszą z kopyta, i to wkrótce.
Zaczynają topnieć sople. To nie jest jeszcze prawdziwa odwilż, ale czuje się, że nadchodzi zmiana. Woda ciurka spod zasp i płynie rynsztokami, a potem zamarza. Nadchodzą śnieżyce. Śnieg osiada na ulicach, a potem znów topnieje. Odgłos spadających z dachów i gzymsów kropli prześladuje mnie nocami, brzmi jak odliczanie. Z każdą kroplą upływa sekunda bezcennego czasu.
Czasu, który powoli się kończy.
Na ulicach Górnego Zamku pustawo jak zawsze, mijani ludzie okutani w długie futra mają blade, wymęczone zimą twarze. Schodzę na Kamienny Targ i wypatruję najbardziej nijakich, tanich ubrań, szczególnie takich, jakie noszą Odrzuceni przez Drzewo, żeby maskować swoje spotworniałe kształty. Płaszcze, kapuzy, kapelusze, buty. A potem przez Fjollsfinna proszę o wysłanie kogoś z tutejszych po zakupy. Jako mieszkaniec Górnego Zamku mogę być postacią rozpoznawalną, moi ludzie też. Jesteśmy tajemniczymi Czyniącymi, którzy najechali gród, a potem zaprzyjaźnili się z królem. Tymczasem chcę móc kręcić się po tawernach i targowiskach, zachodzić do Kawern, Łasztowni, na Dolne Młyny, do Żelazowni i Parnych Studni. W dzielnice, gdzie kręci się wielu ludzi, mieszkańców Ogrodu, przybyszów, Odrzuconych i uciekinierów.
Przez większość dnia jednak siedzę nad kartami papieru i mapami, z ołowianym rysikiem w ręku. Spisuję kolejne plany, czytam je, uzgadniam z Fjollsfinnem, mnę i wrzucam do kominka. A potem opracowuję nowe.
Uzupełniam Nocnych Wędrowców o kolejnych Braci Drzewa przysłanych przez Fjollsfinna, zaprzysiężenie przechodzą też Njorvin i N’Dele. Benkej nadal jest w ciężkim stanie, Filar spędza z nim dużo czasu, lecz wciąż nie nawiązuje kontaktu. Świeżaki muszą nauczyć się nowych sposobów walki, niepodobnych do tych, których używali całe życie, nauczyć się współpracować ze sobą, opanować obcy sposób myślenia i taktykę. W ich kulturze efekt jest mniej istotny niż sposoby, jakimi się go osiąga. Czyn ma okrywać chwałą. Być dowodem odwagi, mądrości, wielkoduszności i honoru. A teraz będą musieli przyjąć do wiadomości, że liczy się tylko realizacja zadania i efektywność. Mniejsza o pokazy męstwa. To nieistotne. Ważne, by działać po cichu, szybko i skutecznie. I razem. Kebiryjski najemnik, tutejszy rubaszny awanturnik, teoretycznie jego właściciel, kilkunastu fanatycznych asasynów wyznających ogrodową religię Fjollsfinna. Nocni Wędrowcy.
Więc wykładam w dużym refektarzu zmienionym w salę gimnastyczną, a potem oblekam ich w maskujące kombinezony i wyprowadzam poza twierdzę, by tam pędzić ich do ostatniego tchu po pas w topniejącym śniegu. Wśród lasów i skalistych równin na wyspie. Wymyślam ćwiczenia i zadania taktyczne. Do znudzenia. Do siódmych potów.
Robię dużo rzeczy. Bardzo dużo rzeczy naraz.
Tymczasem krople spadają z sopli. Jedna po drugiej. Jak ziarna piasku w klepsydrze. Wieczorami lodowe nacieki znów zamarzają, ale mroźny wiatr nie spowolni ani nie zatrzyma czasu. Tylko że przez chwilę nie słychać spadających kropli.
Lecz czas płynie.
Przesypuje się klepsydra.
Topnieją śniegi.
W Kawernach coś wisi w powietrzu i na pewno nie chodzi o oczekiwanie wiosny. Z pozoru dzielnica wygląda normalnie.
Za wieżą bramną w podcieniach kamieniczek handel idzie jak zawsze. Wśród ubogich straganów kłębi się pstrokaty, różnorodny tłum, przebierający wśród rozwieszonych na kijach ubrań, drobiazgów rozłożonych na płachtach, szukający jakichś ryb i bulw w koszach. A jednak coś jest nie tak jak trzeba.
Przede wszystkim tłum wydaje się mniej gwarny i żywiołowy. Nikt się nie śmieje. Nie słychać rzępolonej na dziwnych instrumentach muzyki z tawern i karczm.
Wśród plączących się wokół przybyszów nadal widać mutantów, ale trzymają się na uboczu. Stoją grupkami w bramach i zaułkach albo przed wejściem do tawern. Nikogo niby nie zaczepiają, jednak przechodząc, czuję ich ciężkie spojrzenia. Pozostali przechodnie też najwyraźniej starają się omijać ich szerokim łukiem. W okolicach burdeli kręci się wyraźnie mniej dziwek i tylko nieliczne to mutantki.
Właściwie nic.
Jeszcze kilka tygodni temu mutanci spowijali się płaszczami i kryli twarze w kapturach. Teraz większość niby też tak robi, ale nie ci stojący to tu, to tam w grupkach. Ci pomimo zimna ostentacyjnie obnażają swoje zniekształcone ciała, jakby pchali je pozostałym pod oczy.
Na ścianach jakby przybyło nabazgranych węglem i ochrą napisów w obcych alfabetach.
Kiedy przechodzi patrol straży, życie wokół nich zamiera na chwilę. Cichną rozmowy, gwardziści w swoich kapalinach i herbowych tunikach narzuconych na futra i kolczugi wymieniają wrogie spojrzenia z mutantami i idą dalej, stukając o bruk drzewcami, a wtedy ulica na nowo odżywa.
Kiedy byłem tu ostatnio, atmosfera była inna. Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na patrole. Teraz Fjollsfinn wysłał więcej strażników na ulice, ale to chyba nie poprawia sytuacji. Kiedy przechodzę na drugą stronę długiego placu i wnikam w plątaninę uliczek w stronę muru oporowego i rybackiego portu, robi się jeszcze dziwniej.
Jest prawie pusto, tawerny są zamknięte, lecz za drzwiami słychać szmer głosów. W oknach, za brudnymi kryształowymi szybkami, majaczą pokraczne twarze, które odprowadzają mnie wzrokiem.
Latarnie są potłuczone, działa może co trzecia. W perspektywie zaułka widzę grupkę ludzi na niewielkim ryneczku wokół zabudowanej studni deszczowej, ale kiedy podchodzę, wszyscy znikają jak cienie i placyk jest pusty.
Odchodzę, a wtedy znikąd nadlatuje niewielki kamyk, który mija moją głowę o kilkanaście centymetrów i ze stukotem odbija się od kocich łbów bruku.
Dzieciaki.
Być może.
Kawałek dalej od dachu odrywa się wielki kawał lodu - kilka zrośniętych sopli długich jak moja noga, niczym zestaw piszczałek z organów. Słyszę świst powietrza, kiedy leci, i w ostatniej chwili udaje mi się wtulić w odrzwia zamkniętej bramy, osłonięte rzeźbionym portalem, a lodowy pocisk rozpryskuje się na bruku w miejscu, gdzie stałem.
Przypadek.
Być może.
Wracam w bardziej cywilizowane rejony, do pierwszej karczmy, licząc od barbakanu, na ulicy Bławatnej. Do „Śledzia”.
Na spotkanie z moim informatorem, wyglądającym niczym skrzyżowanie smoka z pawianem. Na spotkanie z Platanem.
Po drodze kluczę bocznymi, opustoszałymi zaułkami, przeciskam się przez jakieś bramy i stosy beczek, potem pod osłoną sterty drewnianych skrzyń na tyłach jakiegoś składu odwracam płaszcz z niebieskiej strony na żółtą i zakładam futrzaną czapkę.
Kiedy ruszałem na spacer, miałem nadzieję, że ktoś zacznie mnie śledzić, ale teraz chcę chronić informatora.
Najpierw byliśmy umówieni codziennie po sześciu dzwonach na wieży, ale miał niewiele nowin, więc zaczęliśmy się spotykać co trzeci dzień. Za każdym razem kto inny. Filar, Warfnir, Sylfana, potem ja, potem Grunaldi. Kiedy wyruszyliśmy na ląd, przychodzili Bracia Drzewa w cywilu.
„U Śledzia” jest beczkowe sklepienie, wielki stół z poczerniałego drewna, piwo lane z baryłek stojących na krzyżakach, kocioł z rybną polewką wiszący nad paleniskiem i wędzone, powiedzmy, śledzie. W każdym razie to morskie stwory, które Fjollsfinn uparł się nazywać śledziami i tak już zostało.
Sklepienie tego rodzaju robi sztuczki z akustyką. Głos niesie się dziwnie, biegnie wzdłuż krzywizn żebrowania i są tu miejsca, w których doskonale słychać nawet szept dobiegający od stołu położonego po przekątnej sali, nawet kilka metrów dalej. Brzmi, jakby ktoś mówił prosto w ucho, jednak wystarczy przesunąć się dwadzieścia centymetrów w bok i efekt znika. Zazwyczaj porozumiewamy się, wykorzystując ten sposób.
Chyba że Platan okrywa grzebieniastą, smoczą czaszkę kapturem swojej sukiennej peleryny. Oznacza to, że albo nie może rozmawiać, albo nie ma nic do powiedzenia.
Jeśli jednak dotarł do jakiejś plotki, coś zauważył albo ma dla mnie wartościową informację, wtedy najpierw pstryka dwa lub trzy razy palcami zdrowej ręki. To sygnał, a jednocześnie test systemu komunikacyjnego. Rozmówca w odpowiedzi bębni przez chwilę palcami w bok swojego kufla. To znaczy, że słyszy i jest gotów rozmawiać.
Nie patrzymy na siebie. Po prostu dwóch samotnych gości w tawernie „U Śledzia”, zajmujących się piwem, polewką i mamroczących coś pod nosem o kilka metrów od siebie. Na koniec, jeśli w środku jest gwarno, zamawiam Platanowi piwo, do którego wrzucam kilka monet. Jeśli jest pusto, zostawiam monety pod swoim dzbanem i wychodzę.
Dziś odsłonił pokrytą plamami i grzebieniami narośli czaszkę, to znaczy, że chce coś powiedzieć.
- Odrzuceni się zbuntują - sepleni przez swoje lwie kły i zdrową ręką bawi się cynowym kuflem, obracając go na stole. - Zbierają się w piwnicach i nie wpuszczają nikogo. Podobno czczą cudzoziemskich bogów.
- Amitrajskich? - pytam.
- Nie wiem - odpowiada. Na ile umiem zrozumieć mimikę jego paszczy, jest zatroskany i zmęczony. - Nie jestem dopuszczony.
- Przecież sam jesteś Odrzuconym - rzucam ostrożnie.
- Ale ja chcę służyć Ogrodowi. Wszyscy to wiedzą.
No tak. Kawerny to nie jest wielka dzielnica. Mutanci pewnie wszyscy się znają, przynajmniej z widzenia.
- Ilu się zbuntuje?
- Nie wiem. Nie wszyscy, ale wielu. Na razie pewnie jedna trzecia, ale dołączają do nich inni. Mówi się o lekarstwie. Podobno te gusła, które odprawiają w piwnicach, ich leczą, ale ja nie widzę, żeby się zmieniali. Wyglądają tak jak przedtem, jednak mówią, że teraz nic ich nie boli i że pieśni bogów dają im wielką siłę, taką, jaką mają bestie. No i zaczęli znikać ludzie.
- Jak to znikać?
- Zwyczajnie. Dziś są, jutro nie. Nikt ich nie widział, nikt nie znalazł trupa. Ostatnio już ze trzy razy zdarzyło się coś takiego.
- Co to byli za ludzie?
- Jeden rybak z Wybrzeża, od Ludzi Gryfów. Jeden zwykły mąż, co przybył jesienią na kupieckim statku z Ziemi Słonej Trawy, i jeden cieśla, też z jakiegoś okrętu, którego zatrzymała tu zima. A jeszcze przedtem znikły dwie niewiasty. Wcześniej jeszcze inni. Niektórzy wtedy, kiedy wyszli po zmroku, ale niektórzy w dzień. Nikt nie widział, żeby wdali się z kimś w spór albo bójkę. Po prostu jednego dnia spotyka się ich na ulicy albo w tawernie, a potem nie, i nikt nie wie, co się z takim stało. Jedno, co wiem, to że wszystko to byli ludzie samotni. Albo wędrowcy, albo nigdzie niemający rodziny.
- A ty masz rodzinę, Platanie?
- Nie w tym życiu. Służę Drzewu. Całe miasto to moja rodzina.
- Widziałeś Ogród - raczej stwierdzam, niż pytam.
Platan prostuje się nad kuflem, jak zbulwersowany smok.
- Widziałem. Ale nie będę o tym rozmawiał. Ani z tobą, ani z nikim. To, co widziałem, zostanie ze mną. Tu. - Stuka się pięścią w środek szerokiej piersi.
- Muszę wiedzieć, czy są tu ludzie króla Węży albo Amitraje. Wiosną pod Lodowy Ogród przyjdzie wojna. Jeśli będziemy mieć ich między sobą, to miasto padnie. Znajdź innych, którzy umieją patrzeć i kręcą się między ludźmi. Niech szukają. Niech zbierają plotki. Jeśli trzeba, zapłać im. Gdzie mógłby schronić się Amitraj, który przybył do miasta ukradkiem?
Platan wzrusza lekko ramionami.
- Jeśli przybył ukradkiem, to wcale nie musi mieszkać w Kawernach ani Łasztowni. Może pójść do Górnego Zamku albo pod Zachodni Mur. Gród jest wielki, większy, niż się zdaje, a ludzi nie tak wielu. Nietrudno znaleźć miejsca, gdzie nikt nie mieszka. Ci, co tu żyją, lgną do siebie, bo człowiek potrzebuje człowieka. Nawet odmieńcy chcą mieć przy sobie podobnych. Chcą handlować, pracować, pić i rozmawiać. Kobiety i mężczyźni chcą spotykać się ze sobą i kłaść razem. Dlatego w jednych miejscach żyje tu dużo ludzi, a w innych są puste ulice i zarośnięte drzwi w izbach. Prowadzą tam zamknięte bramy, ale kto wie jak, ten otworzy. Prawo zabrania samemu zasiedlać domy, jeśli nie dostało się kluczy, lecz jeśli będzie siedział cicho, nie palił w nocy świateł, to kto go znajdzie?
- My. Ty, ja, ludzie, których zatrudnisz. Musimy. Inaczej wbiją nam nóż w plecy, kiedy nadciągną wrogie okręty. Posłuchaj, Platanie. Muszę wiedzieć, gdzie i kiedy zbierają się Odrzuceni. Muszę wiedzieć też, co znaczą napisy na ścianach, które zaczęły się pojawiać ostatnio. Znajdź kogoś, kto umie je odczytywać, i pozapisuj. Zostawiam ci dziesięć marek srebrem w małych monetach. Spotkamy się za trzy dni od dziś o zwykłej porze. Dowiedz się, czego chcą Odrzuceni, znajdź więcej ludzi na przeszpiegi, jeśli będzie trzeba, płać za informacje. Rozpuść wieści, że są trzy złote gwichty nagrody za wskazanie południowca zwanego Szkarłatem. Wiesz, jak wygląda, mówiłem ci. Opisz go ludziom. Może udawać kapłana, medyka albo Czyniącego. Może używać innego imienia.
W gospodzie jest prawie pusto. Przy ławie bliżej paleniska siedzi pięcioosobowe towarzystwo wznoszące puchary i pogrążone w żywej rozmowie. Przy dwóch innych stołach jeszcze po dwie osoby nad dzbanami i miskami z polewką. Nikt nie siedzi na uboczu, nikt nie patrzy w ścianę, starając się wyłowić z gwaru naszą rozmowę, nikt nie pochyla bezwiednie głowy w naszą stronę, nadstawiając uszu. Karczmarz przeciera szmatą dzbany i gawędzi z siedzącą obok na beczce dziewczyną. Też nie łypie w naszym kierunku.
Zapłaciłem już z góry, więc zostawiam niedopite mętnawe piwo i ruszam do wyjścia, kryjąc w dłoni skórzaną sakiewkę z funduszami dla mojego informatora. Mijając stół Platana, dyskretnie rzucam mu woreczek pod nogi, ale nie spoglądam na niego.
Wychodzę w śnieg i blask latarń, stąpając po oblodzonych stopniach. Marny z Platana agent, ale chwilowo nie dysponuję nikim innym.
Znam już dzielnicę, więc znajduję wąski zaułek między kamiennymi ścianami, w którym znów odwracam płaszcz na drugą stronę i zdzieram z głowy czapkę, po czym przechodzę na ulicę po drugiej stronie.
O tej porze kręci się już niewielu mieszkańców, wiatr kołysze drewnianymi szyldami na łańcuchach i szarpie płomieniami tlących się w kutych koszach węgli. W ciągu dnia przy tych koszach tłoczą się ludzie, trudno się dopchać i ogrzać dłonie albo podpiec kupiony na straganie kawałek wędzonki nadziany na patyk. Teraz jest luźno, tylko przy jednym koksowniku stoi wysoki mężczyzna owinięty płaszczem, z wystającą spod poły pochwą miecza, sterczącą niczym ogon.
Zachodzę do tawern, wypijam kubek morskiego miodu i nasłuchuję rozmów, ale dociera do mnie tylko echo zwykłych, codziennych spraw. Praca, brak pieniędzy, kłótnie z małżonkami, niesforne dzieci, zimowa nuda, ceny węgla drzewnego i mewich jaj na targu, miłość, płatna miłość, znów brak pieniędzy. Jak wszędzie i zawsze, pewnie na każdej planecie zamieszkałej przez istoty podobne do ludzi. Stała kosmiczna.
Wychodzę na ulice kluczące pomiędzy obrośniętymi gotykiem ścianami, potem do kolejnej gospody. Szukam Odrzuconych, cudzoziemców, a zwłaszcza agitatorów. Prawdę mówiąc, szukam czegokolwiek. Szczęścia. Kuszę los. Prowokuję. Chcę, żeby wydarzyło się cokolwiek, co pozwoli mi ruszyć z miejsca.
Jednak znajduję tylko pustawe ulice, blask gazowych i oliwnych płomyków w oknach i płatki śniegu tańczące wokół latarni.
Idę niespiesznie ulicami i usiłuję stworzyć jakiś plan. Co chcieliby uzyskać agenci van Dykena i Freihoff? Wcale nie twierdzę, że to musi być akurat Szkarłat. Wcale nie. Po prostu jacyś agenci. Wiem, że istnieją, bo w Żmijowym Gardle nadziałem się na obie siatki. Co sam chciałbym zrobić na ich miejscu?
A zatem po pierwsze, zebrać informacje o przygotowaniu grodu do ewentualnej obrony. Po drugie, o Fjollsfinnie i o mnie. Kim jesteśmy, czy stanowimy zagrożenie dla ich mocodawców? Czy chcieliby od razu przeprowadzać jakiś sabotaż? Dochodzę do wniosku, że nie. Sabotaż zwraca uwagę. Alarmuje. Trochę agitacji i jakieś rozruchy ewentualnie. To z kolei odwraca uwagę, angażuje środki i maskuje inne posunięcia.
Jakie? Próbę przeniknięcia do obsługi tajemniczych prac obronnych Fjollsfinna, prowadzonych gdzieś wewnątrz góry, albo wślizgnięcia się do Górnego Zamku.
Mogą istnieć dwie niezależne siatki, mogą składać się z zakamuflowanych agentów udających mieszkańców, piątej kolumny złożonej z Odrzuconych oraz czarnej agentury, ukrywającej się w labiryntach pustych dzielnic, której nikt nie widział i nie wie o jej istnieniu.
Czy tak właśnie dostaje się paranoi?
Wędruję kolejnymi ulicami, kluczę po dzielnicy, żeby nie chodzić w kółko. Mijam czasami grupki mutantów, ale poza tym, że odprowadzają mnie ciężkim spojrzeniem, nic się nie dzieje.
Przemierzam schody, które prowadzą mnie na ulice położone wyżej, tuż pod masywem kawern. Skalną ścianę pokrytą wystającymi portykami, wyciętymi w skale iglicami wież, ostrołukami i przyporami, wyglądającą, jakby wchłonęła rząd katedr. Najniższy poziom to szpalery kolumnad i jeden za drugim koronkowe portale obramowujące masywne zamknięte drzwi prowadzące w głąb góry. Zamknięte i pod strażą. Gdybym był wrogim szpiegiem, te rzeźbione, okute wrota chroniące dostępu do jaskiń nie dawałyby mi spokoju. Po drugiej stronie ulicy, w podcieniach stanowiących lustrzane odbicie kolumnady w ścianie kawern, tłoczą się stragany i kręci się trochę więcej ludzi. Przechodzę tamtędy leniwie, patrząc na srebrne sterty sztywnych od mrozu ryb, obok malowanych garnków i dzbanów, i jakichś tajemniczych łuskowanych bulw w koszach, kiedy wybucha krzyk. Kilka metrów ode mnie przekupień szarpie się z jakimś wyrostkiem trzymającym w szponiastej, ptasiej łapie owoc. Ludzie najpierw się rozpierzchają, a potem tłoczą ciasnym kręgiem wokół.
- Za to się płaci, pokrako! - wrzeszczy przekupień. - Mistrz daje wam pieniądze! Nie musisz kraść. To my musimy na siebie pracować!
Ostrożnie odkładam oglądaną szpilę na stragan, naciągam głębiej kaptur i potrącany w nagłym tłumie unoszę lekko ramiona i przyciskam ręce do boku. Coś takiego to doskonała okazja dla złodziei. Brakuje mi tylko, żeby mnie tu okradli.
Dzieciak usiłuje się wyrwać, ale nie mówi nic, za to syczy jak jaszczurka. Wygląda trochę gadzio, nie ma uszu, jedynie rzędy podłużnych otworów niczym skrzela oraz dwie pionowe szczeliny nozdrzy. Syczy i szarpie dłonią ściskającą owoc z jakimś bezmyślnym, tępym uporem.
Przytrzymuję poły płaszcza i patrzę po twarzach otaczających ich ludzi, ale widzę tylko zaciekawienie i satysfakcję, że oto powstrzymano złodzieja.
Trzech mutantów pojawia się znikąd, wyciekają niemal ze ścian, jakby wypluły ich cienie kolumnad i portyków. Wdzierają się prosto w tłum i stają przed przekupniem, który więdnie lekko, jakby wiedział, że nikt mu w tym tłumie nie pomoże.
- Dlaczego kradniecie?! - woła sprzedawca. Jego głos nie brzmi już gniewem, tylko jakby skargą. - Przecież macie z czego żyć!
Mutant stojący na wprost niego ma rozciągnięte rysy, długie, zupełnie białe jak pleśń włosy i równie białą skórę niczym wosk, pokrytą arabeskami nitkowatych czerwonych linii. Pozostali stoją krok z tyłu, jeden wygląda trochę jak Minotaur, a trochę jak diabeł, a drugi jest pokryty łuskami niczym krokodyl i szczerzy palisadę zębów.
- Nie kradniemy, psie - cedzi elfowaty albinos. - Bierzemy, co nasze! Wasz mistrz i świat zrobili z nas bestie, a jest jedno prawo dla bestii. Silny zabiera słabemu. I pewnego dnia weźmiemy też całe miasto! Niedługo nadejdą bogowie i wyrównają krzywdy. Prawdziwi bogowie. A ty będziesz skamlał i wykrwawiał się w pyle pod ich ołtarzem.
Wyciąga dłoń i odpycha kupca, a potem odwraca się plecami i razem z młodocianym złodziejem odchodzą przez rozstępujący się trwożnie tłum. Stojący pod wrotami kawern strażnicy patrzą groźnie spod okapów kapalinów, ale nie ruszają się z posterunków i nie interweniują. Właściwie słusznie. Kawerny są ważniejsze niż przepychanki na bazarze.
Odczekuję chwilę i wchodzę głębiej w podcień, a potem przeciskam się między straganami i ruszam ich śladem, aktywując Cyfral.
Mutanci wcale nie szli pospiesznie i nie próbowali znikać z oczu. Po prostu maszerowali przez tłum, roztrącając ludzi wokół. Kto nie zszedł im z drogi, dostawał barkiem. Na lądzie coś takiego w dwie minuty skończyłoby się obrażeniem czyjegoś honoru i rąbaniną na śmierć i życie.
Kiedy tłum zaczął rzednieć, chłopak zawrócił na bazar, Minotaur i łuskowaty wsiąkli gdzieś pomiędzy kolumnami w wąskie zaułki, ale Drakkainen nie przejmował się tym, bo uwziął się na albinosa.
Mutant był wysoki i szczupły, obleczony w przybrudzoną biel, więc wydawał się najłatwiejszym do śledzenia obiektem w historii. Wśród ciężkich zieleni, ugrów i brązów ulicy, kosmatych futer i niższych o głowę przechodniów wyróżniał się z daleka jak tasiemiec.
Szedł prosto na wschód, ulicą, która dochodziła do kolejnej, prowadzącej wzdłuż wewnętrznego muru, oddzielającego Kawerny od dzielnicy portowej. W lewo ulica kończyła się ślepo przy skalnej ścianie, w prawo ciągnęła się przy murze w stronę portu i Czatowni. Albinos jednak mógł wejść w jakiś zaułek albo w bramę mijanej kamieniczki. Mógł skręcić w prawo i przejść przez Bramę Ryb do portu, wrócić do centrum Kawern albo diabli wiedzieli co jeszcze.
Co gorsza, targowisko pod podcieniami kończyło się za kilkadziesiąt metrów i dalej było niemal pusto. Kiedy będą jedynymi przechodniami na pustej ulicy, dyskretna inwigilacja stanie się co najmniej problematyczna.
Albinos zatrzymał się przy grupce trzech odmieńców i zamienił z nimi parę cichych słów, a Vuko w tym czasie kupił koszyk na jednym straganie i wrzucił do niego garść bulw, suszoną rybę i kilka jakichś pokręconych wodorostów przypominających kłąb splątanej taśmy filmowej. W dalszą drogę wyruszył już jako ktoś niosący zakupy, mając nadzieję, że albinos w razie czego będzie się rozglądał za idącymi bez wyraźnego celu. Jeśli ktoś nie jest wyszkolony w technikach śledzenia, a ma poczucie, że ktoś go obserwuje, z reguły eliminuje z grona podejrzanych przechodniów robiących coś konkretnego. Targających sprawunki, malujących parkan, wlokących wózek z towarami. Szuka wzrokiem ludzi pałętających się swobodnie, czających się po kątach, czekających nie wiadomo na co. Pod warunkiem, że jest nowicjuszem albo pochodzi ze świata, w którym raczej tropi się po śladach wśród lasów i gór, a nie śledzi kogoś na ulicy.
Vuko szedł miarowym, celowym krokiem, jakby zmierzał do domu z koszem zakupów, od czasu do czasu zerkając na białą sylwetkę spod kaptura. Uliczka zrobiła się pusta i wyraźnie słyszał skrzypienie śniegu pod nogami tamtego oraz własne kroki.
Zmierzch zgęstniał, zaczął zmieniać się w ciężki zimowy zmrok. Samotny albinos dotarł do końca uliczki dobiegającej pod kątem prostym do większej alei ciągnącej się wzdłuż muru i skręcił w lewo, nie oglądając się przez ramię. W stronę, w którą Podmurna kończyła się ślepym zaułkiem w skalnej ścianie, a po drodze było niewiele bram i wylotów uliczek. Drakkainen przyspieszył kroku i też skręcił w tę samą stronę, ale w opłotek kilkanaście metrów wcześniej. Znał już topografię tego miejsca i dobrze wiedział, że ta zaprowadzi go do kolejnego zaułka wychodzącego na Podmurną. Wąskie przejście między kamiennymi ścianami było zawalone śniegiem i bryłami pokruszonego lodu, wymieszanego z przymarzniętymi odpadkami. Zimowy bałagan odwalono tylko tam, gdzie przeszkadzał otwierać wąskie ostrołukowe drzwi na tyłach podrzędnych domostw. Okna widywało się tu jedynie na piętrze i były wąskie jak strzelnice, a co parę metrów ściany łączyła pojedyncza belka albo kamienna przypora. Tkwiła dość wysoko nad głową i nie przeszkadzała bardzo, a latem pewnie suszono na niej pranie. Natomiast w razie oblężenia uniemożliwiała wjazd w te uliczki konno. Raczej teoretycznie, bo koncepcja szturmu konnicy na warownię stojącą na wyspie wydawała się raczej wydumana.
Po krótkim wahaniu odrzucił swój koszyk z tajemniczymi wiktuałami i dobrnął do skrzyżowania zaułków.
- Cyfral, wyjrzyj i sprawdź, czy jest czysto, a potem sprawdź, co robi albinos - zarządził.
- Do wylotu ulicy jest za daleko - oznajmiła nadąsanym tonem. - Nie jestem sokołem, dwadzieścia metrów od ciebie tracę spójność.
- Spójność... - powtórzył Drakkainen. - Jasne. Wyjrzyj przynajmniej, czy nie dostanę po łbie tuż za rogiem.
Sięgnął pod połę i namacał rękojeść maczety, powieszonej dość nisko na plecach rękojeścią w dół, po czym odblokował zatrzask.
- Czysto - oznajmiła Cyfral.
W drugim zaułku leżało mniej śniegu, za to więcej śmieci. Baryłek z połamanymi klepkami, jakichś obierków i skórzanych strzępów sztywnych od mrozu, poobtłukiwanych glinianych dzbanów.
Wyprzedziła go, kiedy zbliżał się do wylotu, i śmignęła nad głową niczym neonowy motyl.
Wyjrzał zza narożnej przypory, ale albinosa istotnie w uliczce nie było. Nie było też słychać kroków ani w ogóle niczego.
Vuko przeszedł się wzdłuż ścian budynków, obserwując uważnie progi i otoczenie kilku bram wejściowych, a potem powędrował w kierunku zbocza, tam gdzie Podmurna kończyła się ścianą ozdobioną zepsutą gazową latarnią sterczącą ze skały jak dziwaczny zeschły kwiat.
Z lewej strony za rogiem skała i ściana budynku utworzyły surrealistyczny chaos gotyckiej architektury.
Ostrołukowe przypory splecione z gzymsem i portalem owiniętym wokół rozety, wszystko najeżone pinaklami i czołgankami, na tym rozciągnięta i wykręcona spazmatycznie przyrośnięta do ściany kolumnada, a w samym rogu spirala schodów wbijająca się poziomo w ścianę jak odcisk głowicy wiertniczej, kończąca się niskimi wrotami tkwiącymi ukośnie, do góry nogami w ścianie. Wszystko razem wyglądało, jakby ktoś wrzucił do wirówki kawał katedry albo jak architektoniczny odlot na kwasie.
Błędy ziarna. Sporo tu znajdowało się takich miejsc. Proces, który kazał płynącej lawie utworzyć gotowy zamek, działał jak coś żywego, przypominającego biosyntezę i sterowany wzrost kryształów zarazem. I czasem generował błędy, przynajmniej z użytkowego punktu widzenia. Na co komu korytarz będący negatywem wieży, ciągnący się w skale, nagwintowany schodami, z oknami patrzącymi w nicość i kończący się ślepo stożkiem będącym wewnętrzną częścią jej hełmu albo schody wyglądające jak z albumu figur niemożliwych? Tam, gdzie Fjollsfinn dokładnie przemyślał konstrukcję i miał konkretne życzenia, zamek funkcjonował i wyglądał normalnie. Tam, gdzie wyobrażał sobie kolejne, nie do końca określone rejony twierdzy, zaklęcie działało samo siłą rozpędu i chwilami było mu wszystko jedno, czy okna tworzą się na podłodze, drzwi dokądś prowadzą albo krużganek jest poziomo i na zewnątrz. Mieli tu dwie wieże, które splatały się ze sobą jak łodygi liany, albo mur obronny zwijający się w spiralę niczym wąż. I masę miejsc, w których można było się zgubić, stwierdzić nagle, że korytarz zagina się pionowo w dół lub robi się coraz niższy.
Tu przynajmniej cały ten surrealizm był na zewnątrz i nikt nie chciałby wchodzić po zwijających się w spiralę schodkach prowadzących do przekręconych o sto dwadzieścia stopni drzwi.
A jednak ktoś próbował, sądząc po kawałkach śniegu na stopniach. Zgniecionych i sprasowanych w płaskie płytki, jakby odpadły od podeszwy buta.
Drakkainen rozejrzał się po pustej ulicy, a potem wspiął się na wykręcony portal i wyjął z kieszeni własnej roboty metalową zapalniczkę, działającą dzięki smoczej oliwie. Po prostu blaszany flakonik z knotem, zamknięty zakręcaną pokrywką. Potrząsnął pojemniczkiem, żeby nasączyć knot, zdjął pokrywkę, zaczekał, aż substancja zareaguje z powietrzem, i zbliżył płomyk do szczeliny pomiędzy drzwiami a ościeżnicą. Języczek ognia załopotał i pochylił się lekko.
Drzwi i okna w twierdzy, zanim użyto ich po raz pierwszy, z reguły były zrośnięte cieniutką warstewką kamienia z resztą. Jeśli chciało się otworzyć drzwi, wystarczyło ostukać je młotem wokół ościeżnicy, a potem solidnie szarpnąć. Jeśli nie było dalszych niespodzianek, powinny się otworzyć bez problemu, jednak do tego czasu powinny być przyrośnięte i nic nie mogło stamtąd wiać.
Odwrócone wejście było zaopatrzone w zawiasy, które wyglądały zupełnie prawidłowo i gdyby drzwi stały normalnie, powinny działać bez zarzutu. Najczęściej otwory drzwiowe były puste, zaślepione tylko cieniutką taflą bazaltu i zaopatrzone w połowę zawiasów. Tłuczono kryształ i wieszano normalne drewniane skrzydło drzwiowe z kutą drugą częścią zawiasów, znacznie praktyczniejsze i lżejsze. Ale kamienne drzwi, takie jak te, też się zdarzały.
Usiłował dociec, dokąd mogą prowadzić, jednak nie miał pojęcia. Mur, w którym się otwierały, oddzielał tę uliczkę od strzeżonych wejść do Kawern i na pewno nie było tam żadnych przekręconych drzwiczek na ścianie, dwa metry nad chodnikiem. Potem mur wspinał się nad kolumnadą kawern i otaczał wyższy poziom zamku, na tarasie wyciętym w zboczu, chyba to była niezamieszkała dzielnica, lecz nad nią znajdował się kolejny mur i kolejny taras i nie był pewien, która jest która. Poszczególne części zamku mimo labiryntu budynków i plątaniny zaułków były w pewnym sensie do siebie podobne i łatwo było stracić orientację. Wykręcone drzwi w murze równie dobrze mogły prowadzić w głąb góry albo gdziekolwiek.
Przekręcił się w otoczonej schodami, zębatej od stopni wnęce, zapierając nogą jak w skalnym kominie, i nachylił do drzwiczek.
Klamki nie było, tylko wytłoczony w skalnej płycie ornament, przypominający ozdobne okucia i główki ćwieków.
- Przydałaby się jakaś flaszeczka „wypij mnie” albo coś w tym rodzaju - mruknął Vuko.
Dziurki od klucza też nie znalazł. A jednak jakoś te drzwi otwierano. Dostrzegł zawiasy, więc odchylały się na zewnątrz. I szczerze mówiąc, wykładały poziomo, jak właz desantowy, pewnie dałoby się po nich wczołgać do środka, ale nie miał zamiaru teraz tego robić. Chciał tylko sprawdzić, czy w ogóle się otwierają. Rozejrzał się jeszcze raz, ale wydawało się, że jest na tej ośnieżonej ślepej uliczce sam. Budynki od tej strony w ogóle nie miały okien, tylko dwa wąskie wejścia obramowane portalami. Latarni tu nie postawiono, tylko niebo i śnieg mżyły bladym, odbitym światłem.
- Kiedy pomyślę, że tam gdzieś w górach leży mój szwajcarski scyzoryk, to szlag mnie trafia. Poświeć mi, Cyfral - mruknął, wyciągając nóż. Uniwersalne stałe ostrze było za grube, by wejść w szczelinę drzwi, ale w rękojeści prócz węglowego ogrzewacza i rezerwowego krzesiwa miał jeszcze pudełko z drobnymi narzędziami z zestawu surwiwalowego. Haczyki, igły, szydła, nici i małe, płaskie ceramiczne ostrze mogące służyć jako skalpel, z płaską rękojeścią powycinaną w rozmaite kształty, dzięki czemu mogło też być kluczem płaskim, śrubokrętem, piłą albo miniaturowym przecinakiem. Najważniejsze, że było wąskie jak liść i prawie nie do złamania.
Przesunął ostrzem wzdłuż skrzydła drzwi, tam gdzie spodziewał się jakiegoś zamka, ale na nic nie trafił. Obmacał też ostrożnie całe skrzydło, usiłując znaleźć cokolwiek, co dałoby się wcisnąć, przesunąć albo przekręcić, i też bez rezultatu.
Wylazł z wnęki, rozejrzał się ostrożnie po pustej ulicy, a potem cofnął o krok i krytycznie zlustrował cały pokręcony architektoniczny chaos tłoczący się w rogu.
- To musi być jakiś typowy tani numer, Cyfral - mruknął. - „Patrzysz w lewo, idziesz w prawo, a facet stoi jak wryty, mówisz jedno, robisz drugie, oto przekręt z Kansas City”. Blondas nie miał czasu się z tym gimnastykować. Wszedł od razu jak do siebie. - Przekręcił głowę i spojrzał jeszcze raz. - Wyprostujmy to. Przypuśćmy, że stałoby normalnie. Kolumnada ciągnęłaby się w bok, ten cały bałagan poszedłby w górę i stał się absydą nad portalem, a w takim razie próg od tych drzwiczek wypadłby tu...
Wspiął się znów do wnętrza wnęki i starannie obejrzał ostatni stopień skręconych i zniekształconych schodów, który wypadał ukośnie nad jego głową. Wyjął swój ceramiczny lancet i objechał kamień ostrzem.
- Szczelina chyba jest - wymamrotał. - A gdyby drzwi stały pionowo, to tu by się stąpnęło nogą...
Przekręcił się w ciasnej wnęce i popchnął stopień podstawą dłoni. Wydawało się, że ustąpił lekko, a za drzwiami coś zazgrzytało. Rozparł się nogami, po czym pchnął lekko drzwi. Ciężkie kamienne skrzydło puściło nagle i opadło na zewnątrz, niemal waląc Drakkainena w głowę. Puścił próg i zablokował je barkiem, a potem delikatnie pchnął na miejsce. Wewnątrz ściany rozległ się kamienny zgrzyt, a potem głuchy stuk. Odwrócone drzwi znów były zamknięte.
Drakkainen wyskoczył z wnęki prosto w niewielką zaspę, a potem przytulił się plecami do muru, wyciągając maczetę.
- Chcesz tam wejść? - spytała Cyfral bezradnie.
- Nie upadłem na głowę. Z marszu, bez wsparcia? Na razie będziemy obserwować. Zobaczymy, kto tam włazi i kiedy.
- Nagle zmądrzałeś?
- Nie stać mnie na radosną improwizację. Za dużo się dzieje naraz.
Przestał mamrotać i zamarł z maczetą w ręku, ale nic się nie stało.
Schował ostrze, wytarł płaszczem resztki śniegu wokół drzwi i zamaskował odciski butów w zaspie, a potem założył kaptur i ruszył w puste ulice, do domu.
Czekali na niego tuż za rogiem, na Podgórnej. Spotkany już wcześniej Minotaur stał na drodze z rękoma splecionymi na piersi, w prowokacyjnej pozie, z parą buchającą z nozdrzy, a jego krokodylowaty kolega wynurzył się z zaułka za plecami Drakkainena.
Nie wiadomo skąd pojawił się neonowy ptaszek, zataczając kręgi nad głową Vuko, jakby chciał go gdzieś prowadzić. Najwyraźniej wiadomość od Fjollsfinna.
- Pięknie - powiedział Drakkainen zmęczonym tonem. - Szkoda, że nie mam komórki. Na pewno akurat zadzwoniłaby mama.
- Chcę twój płaszcz - powtórzył Minotaur z tępym uporem. - I buty.
Łuskowaty zachrzęścił czymś wyjętym z zanadrza. Trzymał w łapach dwumetrowy kawał łańcucha, zakończony podrdzewiałą kulą, która łupnęła ciężko na bruk. Rzecz jasna, to mógł być zwykły bandycki napad. Chuligańska zaczepka coraz bardziej agresywnych mieszkańców Kawern.
Być może.
Rozpiął płaszcz, zrzucił z ramion, robiąc krok w bok, i wyciągnął rękę z okryciem prosto pod pysk Minotaura. Z tyłu dobiegł go szczęk ogniw, a stojący przodem bykowaty rozplótł ramiona, ukazując dwa zakrzywione ostrza.
Zwiadowca wywinął się unikiem, zarzucając Minotaurowi płaszcz na głowę, a potem raptownie zmienił kierunek, żeby skrócić dystans do gadowatego z jego łańcuchem. Tamten rozkręcał właśnie ciężarek na całą długość ogniw i przeciwnik wskakujący mu w zasięg wirującej broni zaskoczył go zupełnie. Drakkainen przechwycił nadgarstek krokodyla, zakładając dźwignię, i obrócił go na spotkanie z rogatym przyjacielem, który rycząc jak prawdziwy byk, ruszył do przodu, zdzierając płaszcz z rogów i wymachując ostrzami. Na chwilę zapanował pat. Vuko obracał się w kółko, zasłaniając się gadowatym, który wciąż ściskał brzęczący łańcuch hurgoczący kulą po kamiennych płytach chodnika, a bykołak skakał dookoła, rycząc, i usiłował dosięgnąć Drakkainena to jednym, to drugim ostrzem. Wyprowadzał błyskawiczne sierpowate pchnięcia to z góry, to z dołu, a Drakkainen szarpał unieruchomionym dźwignią krokodylem, zasłaniając się przed ostrzami, ale i tak jedno cięcie zawadziło mu lekko o policzek, a drugie rozpruło ramię na jakieś pięć centymetrów.
Byk zaryczał nagle i wbił gadowatemu ostrza w boki, przekręcił je i skrzyżował jak ostrza nożyc, wypuszczając tamtemu jelita, a potem rozłożył ręce na boki, tnąc kumpla z obu stron po łuskowatym gardle.
Vuko odskoczył, sięgając za plecy i kopiąc konającego krokodyla Minotaurowi pod nogi, a potem wbił mu maczetę pod gardło. Tamten zatoczył się szeroko po bruku, wydając bulgotliwy, syczący dźwięk, i bryzgając strugami spienionej, ciemnej krwi, zwalił się ciężko na plecy.
Drakkainen osunął się po ścianie, dysząc i buchając parą, i czekał, aż tamten skona. Zgarnął trochę śniegu i przycisnął do rozciętego barku.
Bykołak oddychał chrapliwie i coraz słabiej, za każdym razem prychając z rany strugą rozpylonej krwi, z jego wielkich orzechowych oczu toczyły się ciurkiem