Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 3 Gościna Kruczego Domu

Mądry jest ten, co umie pytać

i odpowiedź dać umie;

nigdy człowiekowi nie uda się ukryć,

Jakim jest w istocie.

(...)

Ani o krok nie wolno mężowi

oddalić się od swej broni,

bo nie wiadomo, czy wieść się nie rozniesie

po drogach, że brak mu oszczepu.

(Pieśni Najwyższego - Hávamál)

 

Facet jest piekielnie wysoki, jak na tutejsze warunki - mierzy lekko ponad dwa metry, co znaczy, że jest prawie o głowę wyższy ode mnie, ale to nie problem. Ma długą, pociągłą twarz, miedzianą skórę i niepokojący, hipnotyzujący wyraz żółtych, tygrysich oczu. Dziwnie regularne rysy, jak etiopska ikona, do tego płynne, sprężyste ruchy. Nie wolno go lekceważyć.

Cieszę się, że to nie oswojony yeti, kolejny czteroręki mutant ani nic w tym rodzaju, ale czuję, że będzie ciężko. Koleś porusza się faktycznie jak tancerz, długie ciało w niczym mu nie przeszkadza. Dążyć do zwarcia czy próbować aikido? Escrima czy raczej krav maga?

Wychodzi, splata ręce na piersi i patrzy na mnie obojętnie tym tygrysim wzrokiem, a z wrót za nim wychodzą jacyś faceci z bębenkami w rękach i instrumentem szarpanym, wyglądającym jak rondel z bardzo długą rączką. Zanosi się na pojedynek taneczny? Jeśli tak, to jestem zgubiony.

Rozprostowuję barki, gimnastykuję przez chwilę nadgarstki, robię prawie szpagat poprzeczny, żeby rozciągnąć ścięgna udowe, ale to raczej dla rozgrzewki. Mroźne powietrze jest jak nóż. Krew mam jeszcze ciepłą, jednak to długo nie potrwa. Mam nadzieję, że przy jego akromegalnej budowie zacznie marznąć prędzej. Może zwlekać, aż padnie na hipotermię?

Aktywuję Cyfral, choć bez większej nadziei. Rozmaite magiczne fajerwerki nie zastąpią mi hiperadrenaliny i niesionego przez nią przyspieszenia synaptycznego. Cała ta instalacja powinna gdzieś we mnie być, tylko że nie odpowiada. Z drugiej strony mój wszczep zmienił się w nagą wróżkę na skrzydełkach ważki, więc hiperneurotransmitery, biosprzęg synaptyczny i cała kaskada skomplikowanych biochemicznych reakcji, które robiły ze mnie maszynę bojową, też mogły przeistoczyć się w zapach jaśminu i głos fujarki o świcie.

Pojawiła się, kiedy grajkowie za plecami olbrzyma rozsiedli się ze swoimi bębenkami i zaczęli wybijać natrętny rytm, kojarzący się odlegle z muzyką derwiszów i odgłosem tam-tamów. Przemknęła mu przez pole widzenia z zatroskaną i wystraszoną minką i tyle ją widział.



Wysoki Kebiryjczyk zrzucił z ramion płaszcz, ukazując nagą pierś poznaczoną bliznami, i wszedł na środek dziedzińca, a potem stanął, zamykając oczy.

Filar przecisnął się między stojącymi ciasno gapiami i chwycił Vuka za ramię.

- To mój człowiek! Jeden z tych, których szukam! Nazywa się N’Dele Aligende. Musisz mu powiedzieć, że tu jestem i że rozkazuję mu przegrać tę walkę!

- Wątpię, czy będziemy mieli okazję pogawędzić - zauważył Drakkainen kwaśno.

Stojący pośrodku dziedzińca N’Dele wyglądał jak posąg z polerowanej miedzi, ale po chwili skłonił się przed zwiadowcą, dotykając dłonią czoła i piersi, na co Vuko odpowiedział oszczędnym ukłonem. Kebiryjczyk uniósł dłonie, klaszcząc do rytmu bębenków, a potem zaczął przytupywać i przestawiać nogi na boki.

- Mam robić to samo czy jak? - mruknął Drakkainen i uniósł gardę, stając w postawie gotowości.

N’Dele podskakiwał monotonnie jak piłka i coraz wyżej, ale nie atakował ani nie robił nic więcej, za to zaczął śpiewać.

- Zdziwniej i zdziwniej - oznajmił Drakkainen. - Może też zacznę skakać, bo zaczynam marznąć.

Jego przeciwnik zupełnie niespodziewanie runął w bok, podpierając się dłonią o bruk dziedzińca, i strzelił podwójnym nożycowym kopnięciem. Vuko zablokował jedno, które mogło mu urwać głowę, a drugie z konieczności przyjął na bok pod ramieniem, skracając trochę dystans, i poleciał jak szmaciana lalka. Zamortyzował upadek przewrotem, wstał, krzywiąc się z bólu, i uniósł gardę, uznając, że żebra ocalały. Przeciwnik skakał wokół niego, wzlatując na dobre pół metra i nucąc swoją dziwaczną szantę.

- Coś jakby capoeira - mruknął. - Dobrodoszli. Tego nie przerabialiśmy.

N’Dele podskoczył wyżej, robiąc piruet, co Drakkainen uznał za wstęp do podwójnego obrotowego kopnięcia i zablokował je, a potem skoczył do przodu, prąc do zwarcia. Przez pół sekundy zablokował trzy krótkie ciosy, nadgarstkiem, łokciem i pięścią, ale raz dostał w kość policzkową, aż mu pociemniało w oczach.

- Człowieku - wyrzęził - jest ze mną... - I runął na bruk, podcięty chytrym, niskim kopnięciem. Przetoczył się błyskawicznie, unikając tupnięcia, które przybiłoby go do bruku jak motyla w gablotce, i wstał podrzutem.

Nie dogadamy się tak, pomyślał. Może facet nie nauczył się mowy Wybrzeża? Jego praca nie sprzyja nauce języka. Nie czuł się na siłach próbować kebiryjskiego.

Odchylił się, unikając kolejnego wierzgnięcia, i przeskoczył nad drugą nogą, która miała go podciąć z przeciwnej strony.

- Jest ze mną Filar syn Oszczepnika! - wrzasnął po amitrajsku z okropnym akcentem. - Ty N’Dele Aligende! On twoja tohimon! Stojący tam w tłum! Powiada: ty przegrać, to ważne!

Uchylił się ponownie i poczuł tylko podmuch czegoś podobnego do ura mikazuki geri, co omal nie zdarło mu skóry z twarzy.

- My koniecznie zabierać nasza rzecz! - dorzucił, sam się właściwie nie rozumiejąc. Zauważył, że N’Dele zmienił na moment wyraz twarzy. Trudno ocenić, czy grymas, który przemknął mu przez oblicze, to był błysk zrozumienia, czy cokolwiek innego.

- Nie mogę przegrać, człowieku - odpowiedział cicho Kebiryjczyk w mowie Wybrzeża i ruszył miękkim krokiem, obchodząc Drakkainena po łuku. - Ten pies Płaczący Lodem zabije wtedy mojego przyjaciela, którego trzyma w lochu. Nie mogę tego zrobić. Wybacz.

Doskoczył do Vuka w dziwnej przyczajonej pozycji, wystrzelił w górę i raptem grzmotnął go kolanem w skroń. Drakkainen zablokował kopnięcie skrzyżowanymi dłońmi, ale i tak poleciał na bruk, tocząc się po kamieniach do wtóru chóralnych owacji Ludzi Kruków.

- Muszę się zastanowić - powiedział Kebiryjczykowi, usiłując trafić go podstawą dłoni w bok szczęki. Tamten zablokował cios i chwycił Drakkainena za nadgarstek, więc odpowiedział dźwignią, zanurkował mu pod ramieniem i rzucił wielkiego N’Dele na podwórzec. Udało się tylko częściowo, bo Kebiryjczyk zrobił salto w powietrzu i wylądował na nogach, co wydawało się już całkiem niemożliwe. Z niejaką irytacją Vuko kopnął przeciwnika w splot słoneczny i udało mu się posadzić go na moment na ziemi. N’Dele odbił się jak piłka, fiknął w powietrzu i znów stał.

W chwilę potem jego noga wystrzeliła jak taran. Vuko zdołał ją zablokować i wbił rozpaczliwe boczne kopnięcie yoko geri keage w krocze Kebiryjczyka. Brudna, niesportowa sztuczka, która jednak dała mu chwilę czasu i przy okazji okazało się, że kopnięcie między nogi istoty humanoidalnej należącej do płci męskiej wywołuje efekt stanowiący stałą na skalę kosmiczną. Spróbował kopnąć Kebiryjczyka w pochyloną twarz, ale ten zdołał się uchylić, aczkolwiek nieco zezowato.

Drakkainen zdecydował się sprowadzić N’Dele do parteru, czego nie znosił, bo był w tym kiepski, a na dodatek przeciwnik sprawiał wrażenie zwinniejszego i miał dłuższe kończyny. Tyle tylko, że to mogła być jedyna szansa, żeby porozmawiać. Zderzył się z nim, skracając dystans, zdołał zablokować krótki morderczy cios zewnętrzną stroną nadgarstka i spróbował rzutu przez biodro, ale N’Dele skontrował zmianą postawy, ich nogi splątały się i obaj runęli na lodowaty, twardy bruk. Ich ręce splotły się jak walczące węże, usiłując znaleźć dostęp do szyi przeciwnika albo pozycję do dźwigni, w końcu Drakkainen zdołał przetoczyć się na bok i na sekundę znalazł się na wierzchu. N’Dele walczył brutalnie, ale w pewnym sensie sportowo. Szkolenie zwiadowcy w zwarciu przewidywało głównie przegryzanie tętnic, wbijanie kciuków w oczy i tchawicę, miażdżenie jąder i tym podobne sztuczki, których nie mógł tu użyć. Wytresowano go do walki o życie, nie do pojedynków.

- Rzuć mną w moich ludzi, N’Dele - wydyszał Vuko. - Muszę im powiedzieć, jaka jest sytuacja. A potem przegraj, udaj omdlenie. Nie pozwolimy zabić twojego człowieka. Odbijemy go.

- Jest w lochu - odpowiedział Kebiryjczyk, usiłując dosięgnąć dłonią do twarzy Drakkainena. - Co zrobisz? Ja nie wiem, jak tam trafić. Zamknięty. Pod strażą.

- To znaczy, że Kungsbjarn będzie musiał tam kogoś posłać. Moi ludzie sobie poradzą. Jeśli go uwięził, to zawsze będzie ci groził, że go zabije. To jego jedyna szansa. Dostałeś rozkaz, żołnierzu.

- Mosu kando. Szykuj się, zaraz polecisz.

Ucisk na pierś zelżał, Vuko skorzystał z tego, podgiął nogę i odrzucił N’Dele, a potem wstał i zaatakował go, skacząc na wprost. Kebiryjczyk przechwycił jego ramię i udo, po czym zarzucił sobie na kark jak jagnię. Wyprostował się i obrócił wokół osi, rozglądając po wiwatującej publiczności, co pozwoliło Drakkainenowi obejrzeć tłum i dziedziniec z takiej wysokości, że zyskał pewność popełnienia najgorszego błędu w życiu.

Żegnajcie, było miło, pomyślał i poleciał prosto w tłum.

A potem zastygł.

Jeszcze w powietrzu, które wchłonęło go miękko jak ściana żelu. Na wpół zgęstniałej galarety o zapachu mrozu, własnego potu i krwi. Wbił się w nie i został tak, z rozrzuconymi ramionami, poziomo, przyjmując wykręconą, idiotyczną pozycję.

Wokół niego wszędzie wisiały płatki śniegu, metr pod nim w nagłej, głuchej ciszy, która spadła jak kurtyna, trwała wybrukowana głowami powierzchnia, inkrustowana wyciągniętymi w górę rękami, przypominającymi powykręcane gałęzie. Głowami o zadartych twarzach, z zastygłymi przeróżnymi grymasami, niczym kolekcja przesadnie ekspresyjnych masek teatru kabuki.

Gapił się na nie przez chwilę i stwierdził, że światło malujące dziedziniec, przedtem rozedrgany blask pochodni i kutych koszy pełnych bierwion, teraz obrośniętych zastygłymi płomieniami jak nieruchome strzępy tkaniny, przesunęło się w stronę ultrafioletu i blask ognia zrobił się zimny i niebieskawy, podobny do płonącego gazu. Za twarzą zwiadowcy ciągnął się ogon drobniutkich kropli potu i pary.

- Może już wystarczy tych samczych popisów? - zauważyła Cyfral, pojawiając się w swój irytujący bajkowy sposób, w sferze migocących diamentów.

Odwrócił głowę i spojrzał na nią z irytacją.

- Daruj sobie te neofeministyczne brednie, bo przysięgam, znajdę tu gdzieś pole magnetyczne, wsadzę tam łeb i cię wykasuję. Co to ma być? I gdzieś ty się podziewała? Wywołałem cię jeszcze przed walką.

- W twojej głowie. Szukałam czegoś, co może się przydać. Zwarłam parę kabli i udało się coś takiego. Zejdź, przestań tam wisieć.

- Zejść? - zdziwił się.

Przemieścił nogi, a potem usiadł w powietrzu. Obróciło go jak w stanie nieważkości. Zamachał ramionami, zwracając stopy ku ziemi, i wylądował lekko na kamieniach.

- Świetnie. I co teraz? Mam odpocząć i napić się czegoś, a potem wrócić? Muszę przekazać swoim informację, dlatego tam leciałem.

- Gdy skręcisz kark, to niewiele im przekażesz. Poza tym jak chcesz się z nimi dogadać w tym zgiełku? Skorzystaj z zawieszenia. Idź i wytłumacz im, czego chcesz. Kiedy czas wróci, powinno do nich dotrzeć, jak przekaz telepatyczny, w jednej pigule.

- Chwileczkę, znowu zatrzymałaś czas? To żart?

- Pewnie, że nie, głupku. Przyspieszyłam twój subiektywny czas. Jak we śnie. Zrobiłam z sekundy jakieś trzydzieści siedem minut.

- Ile potrwa ta stop-klatka? Może po prostu pójdę i załatwię wszystko sam?

- Nie wiem dokładnie. Miałam niewiele pyłu. Ale wiem, że jeśli potrwa za długo, spali ci korę czołową i przysadkę. Bezpiecznie masz jakieś subiektywne trzy minuty.

- Nie było już pyłu - zauważył podejrzliwie Drakkainen. - Trzymasz jakieś zaskórniaki, pimppi?

- Nie. Zostało na ubraniu i rękach, gdzie rozmazałeś koncentrat z fiolki, ale tego nie ruszałam. Zawsze masz trochę w płucach i we krwi, a ja zrobiłam ingerencję na poziomie subatomowym. Zwarłam parę synaps i spięłam trochę aksonów. Tak jak wtedy z cieniami. Też niedużo to kosztowało, tylko było skomplikowane. Do operacji na biochemii mózgu pył z krwiobiegu przydaje się najlepiej, bo jest pod ręką.

- Przerażasz mnie. Zdaje się, że rozmawialiśmy już o grzebaniu mi w korze mózgowej?

- Szesnaście promili twojej kory jest sztuczne, hodowlane, a ja jestem systemem operacyjnym tego wszystkiego. Nishima Biotronics, pamiętasz? Ruszaj, czas się kończy. Tylko mów powoli i wyraźnie.

W miejscu, gdzie wisiał przed chwilą, powietrze było zgęstniałe i przypominało galaretę jeszcze bardziej niż wokół. Energia pędu, którą Vuko mu przekazał jako pocisk, nadal w nim tkwiła. Fizyka została oszukana na moment, ale czekała tam, wraz z całą maszynerią wszechświata, gotową ruszyć w dalszą drogę.

Przedarł się przez powietrze do swoich, rozganiając ciałem wiszące w powietrzu śniegowe gwiazdki. Stali tam jak ekspresyjna rzeźba zbiorowa przedstawiająca zaskoczenie, troskę i rozczarowanie. Uchylone usta, rozwarte oczy, ręce uniesione w obawie przed nadlatującym przyjacielem.

- Filar - powiedział głośno i wyraźnie oraz bardzo powoli, prosto w ich zastygłe twarze - Grunaldi i Powój. To ja, Ulf Nitj’sefni, oto mówię do was pieśnią bogów. Słuchajcie uważnie. Kungsbjarn zagroził, że każe zabić przyjaciela N’Dele, którego trzyma w lochu, jeśli przegra. Zaraz go pokonam, a wy musicie uwolnić tego człowieka. Wyjdźcie dyskretnie z tłumu i wypatrzcie posłańca. Idźcie za nim, zneutralizujcie straż i uwolnijcie go. Zabijajcie tylko w ostateczności, ale macie wrócić cali. Jeśli nie będzie innego wyjścia, to trudno. Zabijcie kogo trzeba. Spalle, Skalnik i Głóg. Teraz wy. Zostajecie tutaj. Zaraz wygram walkę. Czekajcie i przesuńcie się w stronę ludzi Kungsbjarna. Kiedy zrobię coś dziwnego, a zwłaszcza kiedy wykrzyknę: „Ogród!”, rozbrójcie najbliżej stojących i przebijajcie się do mnie. Macie być szybcy jak łasice. Ustawiacie się wokół N’Dele i mnie półdiamentem i chronicie nam plecy. To mówiłem ja, Nitj’sefni. Łubu-dubu.

Wrócił w miejsce, gdzie przed chwilą lewitował w pozycji kopniętego w powietrze króliczka, i rozprostował ramiona.

- Mała, dasz radę powtórzyć ten numer za jakąś minutę? Chociaż na chwilę?

- Muszę to przygotować. Spróbuję. Ale na krócej niż teraz. I tak spodziewaj się epickiej migreny, torsji i omdleń.

- Podkręć mnie czymś na parę godzin. Będziemy uciekać. Muszę być przytomny. Mogę się zregenerować dopiero na drakkarze.

- To cię w końcu zabije, Vuko...

- Taka praca, pimppi. Taka praca. Zatrzymaj film, kiedy powiem „stop!” Muszę się tam kłaść z powrotem na powietrzu?

- Nie musisz. Spróbuję. Teraz przygotuj się, odpalam rzeczywistość. Może zaboleć.

To było jak uderzenie w twarz.

Deską.

Zupełnie jakby ktoś wylał mu na głowę kubeł lodowatego zimna, bólu, wrzasku i smrodu. Skandowanie Ludzi Kruków przebijało głowę niczym rytmiczne ciosy w potylicę.

Powietrze rozpędzone jego ciałem trzasnęło z dźwiękiem otwierającego się spadochronu i zwaliło ludzi zwiadowcy na ziemię, ale Drakkainen stał na dziedzińcu, mimo że mgnienie oka wcześniej szybował nad nim ku nieuchronnemu miażdżącemu upadkowi.

Skandowanie ucichło.

Vuko klasnął w dłonie w osłupiałej ciszy i rozłożył ramiona.

- Op! Arretéz! Voila! Nie róbcie tego w domu.

N’Dele stał pochylony w wykroku, z wciąż uniesionymi rękoma, równie osłupiały jak pozostali.

Vuko doskoczył do gramolących się z ziemi swoich, chwycił jedną ręką za kurtę na piersi Filara, drugą Grunaldiego i obwisł na chwilę, jak omdlały bokser, przyciągając ich do siebie.

- Zrozumieliście wiadomość?!

Obaj potrząsali głowami i mrugali, jakby dopiero się obudzili.

- Zrozumiałem... - wymamrotał Filar.

- Co to „rubudubu”? - zapytał Grunaldi.

- Nieważne. Do roboty!

Puścił ich i chwiejnie wrócił na dziedziniec. Grajkowie podjęli rytm, a nieznośny Kebiryjczyk ponownie zaczął podskakiwać i klaskać.

- Ty to musisz lubić... - westchnął Drakkainen i podniósł gardę. Uchylił się przed wysokim kopnięciem, przeskoczył nad niskim, a potem zrobił ku tamtemu pytający gest ruchem głowy i brwi, zastanawiając się jednocześnie, czy z humanoidem z drugiego końca Galaktyki można porozumiewać się bez słów, samymi grymasami. Kiedy N’Dele dyskretnie skinął, doszedł do wniosku, że jednak można. Najwyraźniej efekty konwergencji ewolucyjnej sięgały głęboko, głębiej niż u Azjatów i Bułgarów.

Zablokował wysokie, akrobatyczne kopnięcie, które obróciło go wokół własnej osi, po czym odpowiedział low kickiem w bok uda i trzasnął N’Dele nagłym prawym sierpowym w nasadę szczęki. W cios ten włożył całą frustrację i zmęczenie.

Kebiryjczyk odskoczył z sennym wyrazem zaskoczenia na twarzy, zrobił kilka kroków godnych lunatyka, nagle ugięły się pod nim kolana i zwalił się jak wieża na dziedziniec. Wyglądało to tak naturalnie, że dyszący Vuko nie był w stanie ocenić, czy rzeczywiście ogłuszył przeciwnika, czy też zostało to tak dobrze zagrane.

Zapadła ponura cisza, grajkowie bębnili jeszcze przez chwilę, ale coraz bardziej niemrawo i niepewnie, a w końcu ucichli i zaczęli się dyskretnie zwijać.

Drakkainen oparł dłonie o uda i trwał tak, czekając, aż uspokoi mu się serce i oddech wróci do normy na tyle, by mógł mówić.

Uniósł twarz i patrzył na otulonego futrem Kungsbjarna Płaczącego Lodem, trwającego z rogiem w pół drogi do ust, na kruczym tronie, który wynieśli mu na dziedziniec, i gapiącego się osłupiałym wzrokiem spod zmarszczonych brwi.

- Walka skończona - zauważył Drakkainen. - Moja rzecz należy do mnie, tak jak powiedziałeś.

- Walka skończona - przyznał Płaczący Lodem. - Teraz muszę to rozważyć jak styrsman. Co jest ważniejsze: obyczaj gościnności wobec kilku przybłędów, których nikt nie będzie szukał, czy przetrwanie rodu. Czy mam oddać rzecz, która pozwala przejść przez uroczysko i pozostać bezbronnym?

Umilkł. Drakkainen podszedł do N’Dele, poklepał go po twarzy z przeciwnej strony, niż trafił ostatnim ciosem, i wyciągnął ku niemu dłoń. Kebiryjczyk chwycił za nadgarstek i dźwignął się z ziemi. Trzech ludzi zwiadowcy znikło z tłumu, zobaczył, jak przemykają pod krużgankami, zanim wtopili się w cień, pozostali trzej zaczęli przeciskać się między gapiami w jego stronę.

- Bierzemy Kungsbjarna - mruknął Vuko, nadal ściskając Kebiryjczykowi dłoń. - Zaraz będę przy nim. Jak to zobaczysz, doskakuj do mnie, moi ludzie osłonią nam plecy.

Odwrócił się do Płaczącego Lodem, macając językiem wnętrze opuchniętego policzka, i powrócił do pochylonej pozycji, opierając dłonie o uda.

- Prawo jest ważne - oznajmił Kungsbjarn. - Bez prawa bylibyśmy jak zwierzęta, a cały świat ogarnęłaby wieczna wojna wszystkich ze wszystkimi. Jednak klan to coś więcej niż kilku ludzi i ich małe prawa. A nasz klan i tak toczy wojnę.

- Oż ty mendo, kanalio, pasi kurče - skomentował Drakkainen. - Cyfral, czas stop!

I nic się nie wydarzyło.

Przez jedną okropną sekundę Płaczący Lodem patrzył na Vuka ze zdziwieniem, a potem jego twarz ściągnęła się gniewem, otworzył usta, by krzyknąć rozkaz, i zastygł tak. Wraz z dźwiękiem, tańczącymi nad dziedzińcem śniegowymi płatkami i całym tłumem.

Cały świat zatrzymał się nieruchomo zalany posiniałym nagle światłem i znowu ruszył.

A potem znowu stanął.

- No, no - powiedział ostrzegawczo Vuko. - Uważaj trochę.

Pomiędzy nim a Kungsbjarnem rozpartym władczo na swoim dziwacznym fotelu na szczęście nie było nikogo. Drakkainen podszedł do niego, ostrożnie, żeby nie zaczepić o niczyją rękę, i stwierdził, że wokół wodza jest w miarę luźno. Nic dziwnego - pojedynek pojedynkiem, ale nikt nie będzie się pchał na styrsmana.

Płaczący Lodem trwał uniesiony lekko w fotelu, z rozwianymi włosami i prawą ręką zatrzymaną poziomo przed brzuchem, w drodze do rękojeści miecza. Vuko bardzo ostrożnie, jakby miał do czynienia z cukrową atrapą, wysunął mu miecz z pochwy i bardzo wolno przemieścił w powietrzu, żeby go nie złamać i nikogo nie zaczepić. Rozejrzał się po przybocznych, którzy zastygli, zwracając się w stronę przedzierających się przez tłum Skalnika, Głoga i Spalle, po czym pstryknięciem palców złamał jednemu głownię wysuniętego do połowy z pochwy miecza, a kilku pozostałym machnął dłonią w stronę ucha, jakby chciał wymierzyć policzek, ale zatrzymał cios pięć centymetrów od głowy, klaszcząc dłonią o zastygłe, galaretowate powietrze. W końcu stanął za wodzem, przykładając mu ostrze do szyi, i nachylił się do jego ucha.

- To ja, przybysz z Wybrzeża. Czyniący. Teraz jestem za tobą i trzymam ci ostrze przy szyi. Jeśli twoi ludzie spróbują nas zabić, poderżnę ci gardło. Każ im natychmiast złożyć broń, przyprowadzić nasze konie i rzeczy. A potem każ dać nam wolną drogę do bramy. Ty idziesz z nami. Jeśli choć zobaczymy z daleka jednego z twoich ludzi, wytrzebimy cię jak tryka.

Odetchnął głęboko ciężkim powietrzem i jeszcze raz rozejrzał się po najbliżej stojących, sprawdzając, czy nic nie uszło jego uwagi.

- Czas start, Cyfral! Ruszaj!

I rzeczywistość zwaliła mu się na kark całym ciężarem, a świat ruszył naprzód.

Powietrze huknęło jak wypełniający się wiatrem żagiel, stojący wokół runęli na ziemię niczym kręgle, krwawiąc z oczu i uszu, inni zwalili się jedni na drugich. Drakkainen sięgnął pod ramieniem Kungsbjarna, chwycił go za utrefioną i nasmarowaną czymś tłustym brodę i odgiął do góry, a potem leciutko poruszył mieczem, żeby zaciąć naskórek i wypuścić trochę krwi. Po prostu lubił być traktowany poważnie.

- Ogród! - wrzasnął. Jego ludzie wyrośli z tłumu, przewracając stojących wokół, N’Dele wyprysnął w czymś w rodzaju trójskoku. Jakiś dryblas z toporem zaszedł mu drogę, Kebiryjczyk runął na ziemię, robiąc nożyce, tamten zwalił się jak zdmuchnięty, a N’Dele wstał i miał już topór w ręku.

Po półtorej sekundy obaj stali przy sterroryzowanym Płaczącym Lodem, a wokół trwali rozstawieni w trójkąt wojownicy w białych, pręgowanych kurtach, przyczajeni, na przygiętych nogach, z wystawionymi ostrzegawczo dłońmi i uniesionymi do prawego ramienia trzymanymi poziomo mieczami, mierząc sztychem prosto w twarze stojących przybocznych.

- Co ci powiedziałem? - spytał Drakkainen, ponownie lekko poruszając ostrzem do przodu.

- Rzućcie broń! - krzyknął Kungsbjarn. - Wszyscy!

Rozległ się brzęk wielu ciężkich narzędzi z drewna i kutej stali spadających równocześnie na kamienny dziedziniec i Drakkainen uznał, że to jeden z piękniejszych dźwięków, jakie słyszał ostatnio. Nachylił się do zakładnika.

- Co jeszcze?

- Przyprowadźcie ich konie i przynieście rzeczy! - zakrzyknął styrsman. - Niech nikt nie śmie sięgnąć po broń!

- No. A teraz poczekamy.

- Jego druh i tak zginął! - zaskrzeczał Płaczący Lodem i stęknął mimowolnie, kiedy szczerbate ostrze przesunęło się kawałek tam i z powrotem. Krew potoczyła się szkarłatnymi wężykami po jego szyi, ale to nie był wielki krwotok. Skóra została przecięta na dwa milimetry na odcinku jakiegoś półtora centymetra. Za to bolało.

- Robisz tylko to, na co pozwolę - wysyczał Drakkainen. - Teraz masz milczeć i oddychać. Nic więcej.

Ludzie Kruki trwali wokół nich murem, bladzi i roztrzęsieni z wściekłości, ale spoglądali tylko niepewnie i nikt nic nie robił. Najwyraźniej nie spotkali się dotąd z taką sytuacją. Kilku jednak wykrzesało z siebie inicjatywę i poszło po konie.

- Spalle, widać gdzieś Grunaldiego, Powoja i Filara?! - zawołał.

- Njegatijf! - odkrzyknął tamten służbiście.

- A po ludzku?

- Nie widzę!

Drakkainen czuł, że Kungsbjarn dygocze pod jego ramieniem, próbuje przełknąć ślinę tak, żeby nie poruszyć grdyką, i zobaczył, że tamten przewraca oczami jak koń, usiłując dojrzeć własny przecięty bok szyi, co z zadartym podbródkiem nie było takie łatwe.

Tłum zaczynał szemrać złowrogo. Taki pat nie mógł trwać za długo.

- Mają zniknąć z dziedzińca i z całej drogi do głównej bramy. Do środka, natychmiast! - tchnął Krukowi do ucha. - Wszyscy prócz tych, którzy prowadzą nasze konie.

- Wszyscy precz z dziedzińca! Dajcie im drogę do bramy! Nikogo ma tam nie być! Tutaj tylko ci z końmi i rzeczami!

- Słyszycie styrsmana - zawołał ktoś. - Robić, co mówi!

- Rozsądny się pojawił - skomentował Vuko. - Jest jeszcze dla was nadzieja.

Tłum zrzedniał i zaczął się wycofywać, sarkając półgłosem. Podchodzili ostrożnie do różnych wierzei, widać było, że czają się na krużgankach i tkwią przy oknach, ale na to nie można było nic poradzić. Na przyprószonym śniegiem dziedzińcu zostało tylko kilka nieruchomych ciał, porzucone miecze i łopocący ogień w kutych koszach.

Czekali.

W górze wciąż krakały kruki.

Po kilku szarpiących nerwy minutach rozległ się kamienny, dźwięczny stukot kopyt i nadeszli ponurzy woje prowadzący konie Nocnych Wędrowców, niosący sakwy i zawiniątko z bronią.

- Położyć wszystko na ziemi i cofnąć się! Puścić konie! - zawołał twardo Drakkainen. - Przyprowadzić trzy dodatkowe osiodłane wierzchowce, tylko migiem. Chcesz coś dodać, misiu? - Nachylił się do zakładnika i lekko nacisnął ostrze.

- Róbcie, co mówi!

- Spalle, sprawdź, czy nic nie brakuje.

Spalle opuścił miecz i przyklęknął przy stercie bagaży.

- Chyba wszystko!

- Jeden pakiet z opatrunkiem i krótką linkę do pętania, biegiem! Szykować konie, sarkofag między dwa wierzchowce. Ponaciągaj i naładuj arbalety. Głóg, pomóż mu, N’Dele, do szyku, zamknij trójkąt, jeśli mogę prosić.

- Stój, kto idzie?! - wrzasnął Głóg, unosząc naciągniętą i właśnie naładowaną arbaletę.

- Ogień i Drzewo, dudku! - wrzasnął Grunaldi, chowając się z powrotem za drzwiami.

- Wszyscy cali?! Macie więźnia?! - krzyknął Drakkainen.

- Powój cięty w nogę. Może chodzić, tylko kuśtyka. Więzień jest.

Wyszli na dziedziniec, Grunaldi w lekko wgniecionym i przekrzywionym nie swoim hełmie szedł przodem, z tyłu szedł brodaty, wysoki rudzielec w skórzanej czapeczce, a na końcu Powój podskakujący na jednej nodze, z drugą przewiązaną przesiąkniętymi szarpiami oddartymi od czyjejś koszuli, ciężko wsparty na ramieniu Filara, obaj ze zdobycznymi mieczami w ręku.

- Nawet nie od razu się zorientował, że za nim idziemy - tłumaczył Grunaldi. - Tych dwóch przy pierwszych drzwiach do piwnicy wystarczyło ogłuszyć i poprosić, żeby nas dalej poprowadził. Dopiero na dole spotkaliśmy jakichś strasznie nieuprzejmych, których trzeba było pozabijać. Kata, niestety, też.

- Dobra. Spalle, opatrz Powoja. Fyalar i Głóg, pozbierajcie te bezpańskie miecze i do studni. Zbierajcie sprzęt i wynosimy się.

Czterech posępnych wojów pojawiło się ponownie, prowadząc osiodłane dodatkowe wierzchowce.

- Dobra, Grunaldi, sprawdź te konie, czy nie dali jakichś ochwaconych. Jeśli tak, wasz styrsman zapłaci za to uchem.

- Mogą być. Na targu bym nie kupił, ale kawałek pojadą.

- A może mogliby skoczyć do komory gościnnej nad stajnią po nasze worki? - zauważył facet z lochu. - Miałem tam ulubioną kościaną wykałaczkę.

- Niestety - powiedział Drakkainen. - W Ogrodzie kupisz sobie inną.

- Nasze rzeczy są tu, za drzwiami. - N’Dele wskazał pomieszczenie, z którego wyszedł. - Przynajmniej to, co najważniejsze.

Drakkainen wepchnął przedramię głębiej pod brodę Kungsbjarna i zmusił go do uniesienia się z krzesła.

- No, jazda, wstajemy, misiu. Ręce do przodu. Spalle, wiąż. W nadgarstkach i kciuki. Wychodzimy. Szyk ubezpieczony pieszy, konie na zewnątrz, wywiesić tarcze na bokach. Sarkofag i ja z zakładnikiem w środku. Filar, Głóg i Skalnik, arbalety. N’Dele i facet od wykałaczki, straż tylna. Spalle, pokaż im, jak wygląda szyk ubezpieczony. Macie już swoje worki? Do bramy, prowadzisz, misiu, najkrótszą drogą i żadnych żartów po drodze, bo wyrżnę ci klejnoty, a potem spalę ten wychodek. Jestem Czyniącym. Pieśniarzem. A teraz wkurzonym Pieśniarzem. Wbij sobie do utrefionego łba, że nie tylko cię zarżnę, ale nie zostawię tu nawet dwóch desek na krzyż. Tylko podskocz.

Pod bramą było pusto. Jedynie kwadratowy dziedziniec pomiędzy budynkami z ciosanego kamienia, płonąca maźnica na łańcuchach i zamknięta na głucho krata, a dalej podniesiony most, zasłaniający przejście. I krakanie cierpiących na bezsenność kruków, miotających się po zimowym niebie.

Drakkainen szarpnął Kungsbjarna do siebie i zrobił mu następną płytką szramę pod tamtą. Płaczący Lodem zaskowyczał krótko. Dygotał jak w febrze.

- Zaczynam się naprawdę wkurzać, misiu - warknął zwiadowca. - Brama ma być otwarta. Już.

- Otworzyć bramę! Dajcie im drogę! - wydarł się styrsman Kruków, aż poszło echo po dziedzińcu, a ptaki na chwilę umilkły.

Nic nie nastąpiło. Tylko gdzieś z tyłu Vuko usłyszał cichutkie skrzypienie, jakie wydaje mechanizm oparty o sprężynujące, skręcone włókna i napięty kawał elastycznej stali.

- Cyfral, czas stop!

Tym razem śniegowe płatki zamarły od razu, zapadła cisza, a kruki zastygły jak czarne kleksy, ciemniejsze od nocnego nieba.

Drakkainen przesmyknął się na zewnątrz szyku, ostrożnie, żeby niczego ani nikogo nie dotknąć.

- Vuko, wykończysz się - odezwała się Cyfral.

- Nie przeszkadzaj, pimppi, teraz pracuję.

Wszedł pod krużganek, mijając kilku ludzi zaczajonych z łukami pod osłoną drewnianych kolumn, i wszedł po schodach, stromych jak drabina, na piętro. Z tyłu, na krużganku na wprost bramy, zobaczył dwóch strzelców z arbaletami, dużo bardziej prymitywnymi niż jego własne, naciąganymi nogą za pomocą strzemienia, a nie integralnym, trójchodowym, składanym lewarem i pewnie słabsze, lecz nadal piekielnie niebezpieczne.

Cięciwy, najpierw jedna, potem druga, ustąpiły pod ostrzem noża jak papierowy sznurek pakowy, ale nie zdążyły się odkształcić, tylko trwały jak przerwane druty. Potem tym samym krużgankiem Vuko pobiegł jeszcze pod bramę i kolejną drabiną wszedł na górę, do pomieszczenia, w którym tkwiły urządzenia sterujące kratą i mostem. Przez kilka bezcennych sekund podziwiał mechanizm złożony z drewnianych przekładni zębatych, kamiennych przeciwwag na łańcuchach i kół zapadkowych, usiłując rozwikłać algorytm działania, a potem zdjął ze ściany w zbrojowni rezerwowy topór, wyrywając przy tym haki, i przerąbał dwa łańcuchy oraz urwał dwie zapadki. Wszystko, czego dotknął, metal i drewno, zachowywało się jak wytwory cukiernicze. Atrapy z bezy i karmelu. Na koniec zlokalizował jeszcze jednego typa z jakimś podejrzanym żelaznym kotłem oraz włócznią, czatującego nad otworem w stropie korytarza wieży bramnej, i delikatnie wysunął mu szalik, którego koniec, w spowolnionym czasie rozłażący się w palcach niczym pajęcza przędza, wplótł w zęby jednego z kół. Potem wrócił na dziedziniec, rozdzielając przyczajonym ludziom serię ciosów otwartą dłonią, zatrzymywanych przed ich ciałami.

A potem stanął w szyku i uniósł dłonie do ust.

- Słuchajcie mnie, Kruki! Jestem Ulf Nitj’sefni! Nocny Wędrowiec. Czyniący. Nigdy więcej nie wchodźcie mi w drogę, bo was zgładzę! Co do ostatniego dziecka! Nikt więcej nie usłyszy o Ludziach Krukach! Wiosną ma nadejść wielka wojna z Wężami i ich szalonym królem Aakenem, która może zniszczyć świat. Zamierzam go powstrzymać, więc nie próbujcie wchodzić mi w drogę!

Odetchnął głęboko.

- Dobra, mała. Czas start!

Śnieg ruszył, Kruki rozdarły się, a na krużganku z tyłu rozległ się trzask pękających cięciw. Kusze dosłownie eksplodowały strzelcom w rękach, jeden padł na wznak, z twarzą rozchlastaną pękniętą struną, drugiego wyrwany z osady fragment mechanizmu spustowego trafił prosto w usta, krusząc zęby i wbijając się głęboko w szczękę. Kilkunastu zaczajonych ludzi równocześnie zwaliło się bezwładnie na krużgankach wokół całego dziedzińca od niewidzialnych miażdżących ciosów rozpędzonego i nagle twardego jak żelazo powietrza, które rozrywało im bębenki uszne i wysadzało oczy.

Stojący w otoczeniu swoich ludzi, za murem z koni Ulf uniósł władczo rękę. Wewnątrz wieży bramnej rozległ się szczęk łańcuchów, kamienne przeciwwagi runęły z hukiem w dół, ogniwa zaturkotały w kluzach. Krata pojechała do góry i zakleszczyła się krzywo, a most osunął się z łoskotem, nakrywając zapadlisko.

Kiedy przechodzili korytarzem, gdzieś z góry słychać było charkot i spazmatyczne bębnienie nóg o podłogę, które ucichło, gdy wyjechali na zewnątrz.

Było ciemno i mroźno, padał drobny śnieg.

Szlak stał przed nimi otworem.

Galopowali w ciemnościach, jedynie w świetle dwóch sinych satelitów, pierwszego w pełni, drugiego w drugiej kwadrze, niczym przelatujące po śniegu księżycowe cienie. Kamienny szlak, most, las, zaśnieżona polana wciąż zasłana zrujnowanymi resztkami obozu, plamy krwi, czarne jak smoła, rozwłóczone, obżarte do kości ciała zamordowanych, potem znów las, długa, zaśnieżona dolina, kolejne drzewa... Szlak sunął jak film puszczony od tyłu. Nie za szybko, żeby nie zmordować wierzchowców i nie wywracać się na wykrotach, ale jednak szybko.

Drakkainen obijał się w głębokim siodle, usiłując nie zemdleć i nie spaść. Wszystko go bolało. Trzymał się tylko kurczowo łęku i galopował przed siebie. W lesie kładł się niemal na szyi Jadrana, żeby uniknąć wyciągających się po niego drapieżnie ośnieżonych konarów.

Jedynym pocieszeniem było to, że Kungsbjarn, jadący z workiem na głowie i trzymający się kurczowo łęku związanymi dłońmi, obijał się jeszcze bardziej, telepiąc się w siodle niczym pajacyk.

Konie prychały parą jak smoki, śnieg eksplodował pod kopytami i tłumił tętent.

Jechali. Drakkainen czuł, że głowa podryguje mu bezwładnie na karku, pękają mięśnie łydek ściskające boki konia, a za każdym wzgórzem pokazywało się drugie i za każdym leśnym traktem otwierała się kolejna kotlina i następny las.

Kiedy zatrzymali się na krótki odpoczynek, upadł najpierw na łęk i tkwił tak, zwisając bezwładnie, a potem wyjął stopy ze strzemion, przełożył nogę przez koński grzbiet i zwalił się w śnieg jak worek.

- Vuko...? Vuko! - krzyczała Cyfral.

- Ulf...? Ulf! - zagłuszał ją Filar.

- Co z nim? - wołał Grunaldi.

Głosy mieszały się z coraz gęstszymi płatkami śniegu i napływającym zewsząd białym szumem. Uchylił powieki i zobaczył przenikające się twarze i nałożoną na nie rozdwojoną sylwetkę roztrzepotanej wróżki. Zamknął ponownie oczy. Za opuszczonymi powiekami, wewnątrz jego głowy, było ciemno, sucho, ciepło i spokojnie.

Ocknął się ponownie, tonąc w ostro-słodkim, korzennym, lodowatym napoju. Zakrztusił się i prychnął nim, a potem zdołał przełknąć kilka łyków, przetoczył się na bok i zwymiotował. Trwał przez chwilę na czworakach, z kolanami i dłońmi wbitymi w śnieg, po czym zagarnął garść i przemył twarz. A potem ukląkł i następną garść przycisnął do czoła. Siedział tak przez jakiś czas, nie poruszając się, tylko lodowa kasza w dłoniach topniała mu powoli.

- Cyfral, uwolnij mi jakieś endorfiny, musimy jechać dalej.

- Co on gada...?

- Po swojemu. Jakieś modlitwy albo zaklęcia. U niego to normalne.

- No nie wiem... Mój wujek też tak robił, ale on dostał obuchem przez łeb. I długo nie pociągnął.

- Vuko... Nie możesz się tak przeciążać...

- Muszę, Cyfral - wychrypiał. - Piczku materinu, przecież nas tu wybiją, jeśli się nie ruszymy.

Przetarł twarz śniegiem i dźwignął się ciężko na nogi. Prawie czuł w głowie, jak w przysadce mózgowej skrzypią jakieś zawory i kojące hormony zaczynają się sączyć do krwiobiegu, jak syczy krew, kiedy się z nimi miesza, i jak buchają parą ośrodki bólu w korze, kiedy omywa je niosący ulgę strumień.

Splunął gęstą śliną w śnieg, chwycił łęk siodła i uniósł nogę, usiłując wepchnąć czubek buta w strzemię.

Jechali.

Było trochę lepiej, zwolnili też tempo. Nadal kiwał się w siodle, ale przynajmniej widział, gdzie jedzie. W jego głowie nadal huczał pożar lasu, ale nie była to już zatrzymana w czasie eksplozja nuklearna.

Resztę pamiętam jak sen. Jak malignę i gorączkowe majaki.

Kępy krzaków i trzcinowisko majaczące w ciemności, lśniącą autostradę rzeki, przysypaną warstwą migocącego niczym hałdy diamentowego pyłu śniegu. Tym razem nie dają mi zsiąść, tylko ściągają z końskiego grzbietu. Wiele rąk czepia się za fałdy ubrania i pas, zdejmują mnie na ziemię, przytrzymują jak w sztok pijanego.

Protestuję słabo, ale słyszę własny pijacki bełkot i daję spokój. Ktoś rozkulbacza Jadrana, nakrywa go derką i oprowadza po lodzie wraz z innymi końmi, widzę, że trzech kuszników rozstawia się wokół grupy w trójkąt i mierzy bełtami w mrok przetykany śniegiem.

Rozścielają mi kawałek futra, a potem sadzają troskliwie, jak niedołężną babcię, opierając plecami o siodło. Jakbym był ze szkła i mógł się w każdej chwili potłuc.

Grunaldi kieruje się prosto w zwartą ścianę wyschłych trzcin, bambusów, czy jak to się tutaj nazywa, sterczących z lodu i zwieńczonych połamanymi wachlarzami zeschłych kwiatów. Widzę jego plecy, kiedy odsuwa starannie uplecione snopki stojące na lodzie, maskujące wycięte w trzcinach przejście. Nie mam pojęcia, jak mógł wypatrzyć je w równym płocie milionów łodyg, nieróżniących się od siebie, stojących równym szpalerem. Potem prowadzą mnie korytarzem między ścianami traw aż do wyciętej okrągłej polanki, na której osłonięte kolejnymi snopami stoją jedne prowizorycznie naprawione sanie, te same, które złamały się na zboczu podczas bitwy. Znajdują worki z podstawowym sprzętem biwakowym, rozciągają zesztywniałą od mrozu tkaninę, stawiając namiot, ktoś szczęka włożonymi w siebie kociołkami. Potem słyszę cichy zgrzyt krzesiwa, walce lodowego paliwa syczą dyskretnie i obrastają błękitnymi płomykami.

Siedzimy przy saniach, wokół błękitnego ognia, w kociołkach coś bulgoce i paruje, burobiała napięta płachta namiotu wznosi się nad nami, słyszę, jak z cichym szelestem przesypuje się po niej drobny śnieg.

Ktoś wkłada mi do ręki metalowy, głęboki kubek z wetkniętą łyżką, który paruje ziołami, rozgotowanymi warzywami i mięsnym wywarem. Rozgarniam jednak warstwę naciętych trzcin, na której leżę, i stawiam go na chwilę na żywym lodzie, żeby zawartość trochę przestygła.

W migotliwym blasku walcowatego kawałka płonącego paliwa widzę Powoja opartego o siodło jak ja, z bladą, ściągniętą bólem twarzą, Głóg rozchyla mu rozciętą na udzie nogawkę i zmienia opatrunek.

Czuję, że opuchlizny na mojej twarzy pulsują tępym bólem, wargi i policzek protestują, kiedy zupa ścieka z łyżki i atakuje zmiażdżone tkanki, pokarm przedziera się przez gardło, a kiedy przełykam, protestują obite żebra, dźgając mnie ostrym bólem, jakby tkwił we mnie pęk strzał. Potem polewka sadowi się ciepło w żołądku i dopiero tam przynosi ulgę.

Wypijam resztkę prosto z kubka, przełykając boleśnie papkowate warzywa i rozgotowane na włókna mięso oraz galaretowate kawałki tłuszczu, a potem czekam, aż przestanie boleć.

- Perkele, piczku materinu, czekolada... - mamroczę. - Kawałek czekolady...

Kungsbjarn siedzi ponuro na snopie trzcin, siorbiąc z kubka trzymanego związanymi dłońmi, co chwila krzywi się i przechyla głowę, usiłując dosięgnąć pokaleczoną szyją futra na ramieniu.

A potem czołgam się do swojej torby i grzebię wśród ciasno spakowanych przedmiotów. Pojemniki, zawiniątka, skórzane kabury...

Rzecz jasna, nie szukam czekolady, bo jej nie mam.

Nie mam i wiem o tym. Nawet się nie łudzę.

Jak ślepy robak macam jeszcze przy siodle, aż ktoś szlachetnie wręcza mi moje sakwy. Kiedy pełznę z powrotem do mdłego, pełgającego na metalowej podstawce ognia, dzierżąc już piersiówkę ze śliwowicą, kapciuch, fajkę oraz rozpuszczalną tabletkę kompleksu regeneracyjnego i drugą przeciwbólową, słyszę, jak ktoś orzeka:

- Będzie żył.

Potem przysypiam z wygasłą fajką w ręku i czuję, że znowu mnie wloką, szarpią i prowadzą. Jacyś nieznośni ludzie, którzy nie dadzą człowiekowi ani chwili spokoju. Wpychają mnie na skrzynię sań, gdzie leży już Powój z nowym opatrunkiem na nodze, owinięty w futrzany śpiwór. Naciągają na mnie kosmaty, ciężki wór, a ja nie mam siły protestować. Spadam na dno czarnej, cichej i suchej studni.

Budzę się szarym, mglistym popołudniem, wśród padającego wciąż śniegu, słysząc stukot kopyt i ciągły dyskretny świst wydawany przez oklejone futrem płozy sunące po zamarzniętej rzece. Leżę na saniach, za mną siedzi okutany śpiworem Powój, oparty o burtę, i żuje kawałek suszonego mięsa.

Powożący saniami mężczyzna nie ma maskującej kurty moich ludzi, którzy sami zaczęli się już nazywać Nitj’sefnaar, Nocni Wędrowcy, bez względu na to, czy pochodzą z Ludzi Ognia, czy są Braćmi Drzewa. Ten nosi płaszcz z burego futra i taką samą kapuzę. Odwraca się do mnie przez ramię i powiada:

- Zwę się Njorvin. Uratowaliście mi życie. N’Dele mówi, że idzie z wami, w takim razie ja też. Ktoś się musi nim opiekować, przecież jest jak dziecko. Dzięki temu człowiekowi zarobiłem sporo pieniędzy i dlatego kocham go jak brata. A skoro jesteś tu styrsmanem i jeszcze nie umarłeś, chcę cię zapytać, co zrobimy z tym Kungsbjarnem, który jedzie tam w worku na głowie. Tak się złożyło, że mam do niego własną sprawę i chciałbym go zabić. Proszę tylko, żeby dano mu miecz, nie jestem bowiem takim tchórzem jak on, który najchętniej szlachtuje związanych ludzi.

Siadam, nie rozsznurowując futrzanego śpiwora, i czuję, jaki jestem słaby. Uniesienie ciała na tyle, by oprzeć się o burtę sań, jest takim wysiłkiem, że omal upadam z powrotem. Przechodzi mi przez głowę, żeby poprosić Powoja o coś do picia, ale wiem, że poda lodowate gryfie mleko, i żołądek podchodzi mi do gardła. Napiłbym się czegoś, ale najchętniej gorącej herbaty. Albo kakao. Albo jeszcze lepiej czekolady, firmy Kraš. Parującej, gęstej i aromatycznej.

Zamiast tego przełykam tylko ślinę.

- Wybacz, Njorvinie, ale to chyba będzie musiało poczekać. Zabicie tego całego Płaczącego Lodem sprowadzi na nas tylko kłopoty, a będziemy musieli jeszcze pojawiać się w tej okolicy. Jeśli spróbuje uciekać albo rozrabiać, wtedy możesz go zabić, ale nie wcześniej. Nadchodzą ciężkie czasy. Wojna bogów zamieni się teraz w wojnę Pieśniarzy i podejdzie pod nasze domy. Rozumiem, że chcesz się zemścić, lecz zrób to na wiecu, pod okiem prawomówcy. Potem.

- Słyszałem, co powiedziałeś - odpowiada. - I jest mi teraz przykro. Nie tylko nie oddał mi tego, co przegrał, ale jeszcze zamknął mnie w lochu i zagroził, że zabije, jeśli N’Dele nie będzie walczył dla niego zupełnie za darmo. To najgorsza podłość, jaka przychodzi mi do głowy. I jeszcze powiem ci, cudzoziemcze, że wielu się ucieszy tam, w Kruczym Dworze, jeśli ich styrsman nie wróci do domu. Kto wie czy nie zyskałbyś tam więcej przyjaciół, gdybyś pozwolił mi go zabić, niż puszczając tego kundla wolno.

- Porwaliśmy go tylko dlatego, żeby wyciągnąć cię z lochu - przypominam mu. - I trochę jeszcze po to, żeby wypuścili nas z zamku. Nie musimy go zabijać, a teraz jest taki czas, że warto myśleć o tym, co musi być zrobione, a nie co chcielibyśmy robić.

Kręci głową i strzepuje lejcami, poganiając konie. Patrzę na przesuwające się brzegi rzeki obrośnięte lasem trzcin i jeźdźców wokół, obstawiających sanie. Opatulam się staranniej śpiworem i naciągam kaptur na głowę, a potem nabijam fajkę. Głowa boli mnie znacznie mniej, tylko jestem słaby. I wciąż w głębi mojej duszy mieszka straszliwy, czarny strach przed tym, co zastanę na statku. Chodzi o wyraz twarzy Osta albo Warfnira, czy ktokolwiek wyjdzie mnie powitać. O jego oczy i znaczące milczenie, jeszcze zanim zadam pytanie.

Patrzę na góry zmieniające się pomału we wzgórza i czasem zdaje mi się, że czuję słony wiatr znad zamarzniętej zatoki, ale panuje tylko mróz. Siedzę tak niezbyt długo i powieki zaczynają mi ciążyć. Korzystam z taryfy ulgowej, osuwam się pomiędzy trzcinowe snopki oraz warstwę futer i odpuszczam.

Naprawdę nie muszę robić wszystkiego sam. Szyk jeźdźców ustawiono prawidłowo, broń mają w pogotowiu, nawet jeśli ktoś nas zaczepi, będą wiedzieli, co mają robić, a ja i tak nie nadaję się do niczego. Odpuszczam.

We śnie nie muszę się zastanawiać, czy Sylfana żyje. Nie muszę mieć przed oczami tego, co będzie na mnie czekało na pokładzie.

Owijam się w futra, układam wokół siebie kokon jak poczwarka i rozluźniam mięśnie. Mam ochotę płakać albo się modlić, ale mam wrażenie, że mój Bóg został po drugiej stronie Galaktyki. Jestem tak daleko od domu, że trudno mi uwierzyć, że w ogóle miałem jakiś inny dom. Że istnieje cokolwiek poza tą białą rzeczną drogą, zimą, stłumionym kląskaniem kopyt i świstem płóz. Inny świat poza tym składającym się z kutego żelaza i krwi wydaje się tylko wątpliwą hipotezą.

Znów zapadam w suchą ciemność. Takie letargi nie są normalne, wywołuje je Cyfral. Ja tonę w nieświadomości, a gdzieś głęboko w mojej głowie maleńka wróżka trzepoce skrzydełkami, wędruje wzdłuż pęków pozrywanych kabli, wymienia bezpieczniki, bocznikuje przepalone końcówki, klepie powyginane blachy i nituje rozdarcia. Jestem jak okręt po bitwie i ciężkim sztormie, desperacko naprawiany przez załogę na pełnym morzu.

Płynę w ciszy, wśród czarnego, pluszowego morza, i tylko od czasu do czasu jakiś nieostrożnie muśnięty splot aksonów eksploduje nagle jak raca wspomnieniem z dzieciństwa, ze wszystkimi dźwiękami, zapachami i emocjami, i nie zawsze są to miłe wspomnienia. A potem wspomnienie znika, jak zmieniony kanał, i ponownie zapadam w głuchy spokój.

A w tle Cyfral znów łączy pozrywane kable, dalej mozolnie przeprowadza defragmentację mojej kory, partycja po partycji, zmiatając pod dywan uszkodzone sektory pamięci.

Znowu wybucha raca i nagle stoję na dnie doliny Żarłocznej Góry, widzę nienormalnie regularny, geometryczny graniastosłup piramidy ginący we mgle, oddycham mroźnym powietrzem o zgniłym zapachu siarczanych wyziewów i jakichś podejrzanych węglowodorów, czuję pod podeszwami nierówny, gruby piarg i czaję się z dłonią na oplecionej taśmą rękojeści miecza. Słyszę świst kostek zjazdowych na linach, moi ludzie spływają jeden za drugim ze skalnej ściany i suną kocim, bezgłośnym krokiem od jednej skały do drugiej, ustawiając szyk.

Wokół nas kłębi się mgła pełna szeptów, spojrzeń i ruchu widzianego tylko kątem oka. Wzrok porządkuje przypadkowe fraktale wysnute z oparu i maluje w nich złowrogie twarze, wyciągnięte szpony i czające się sylwetki, uosobione fragmenty widzialnego chaosu o kształtach bestii.

Ignorujemy to i idziemy naprzód. Gotowi, skoncentrowani, niebezpieczni. Cały oddział jest jak napięta sprężyna. Szkoliliśmy się.

Najpierw ja, mozolnie, dogłębnie i ze wszelkim możliwym wspomaganiem w tajnym ośrodku treningowym w Darkmoor oraz na poligonie Costa Verde. A potem przekazałem to, co umiałem, reszcie. Dlatego ignorujemy szepty, twarze, lśniące w nocy ślepia, kły i kolce.

 

Wiemy, że w ciemnościach i idąc mroczną doliną, to nas należy się bać. To my tu jesteśmy najgorszymi sukinsynami.

To się wydarza w jednej chwili, kiedy przekraczamy niewidzialną granicę. Jeden krok za daleko w kierunku majaczącej we mgle piramidy. Opar gęstnieje, dostaje kolców, a potem pojawiają się w niej galaretowate, zimne, ruchliwe paluchy, które wnikają w sam środek mózgu. Czuję ich dotyk prosto w zakręcie czołowym dolnym, w ośrodku Broki, cz


Date: 2016-01-03; view: 607


<== previous page | next page ==>
Rozdział 2 Żarłoczna Góra 5 page | Rozdział 4 Szepty i cienie
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.034 sec.)