Kiedy przed miesiącami napotkany przypadkiem na rzece okręt, na który nająłem się jako wioślarz, przywiózł mnie do Lodowego Ogrodu, zaczął się dla mnie okres dziwnego życia. Wszystko zrobiło się dwoiste i nijakie, jakbym co chwila trafiał na rozstaje. Przede wszystkim zostałem porwany i nie porwany. Prawda, że okręt, na którym wiosłowałem, minął ujście i popłynął na pełne morze, rozwijając żagle i sunąc wprost na północ. Ale też nikt mnie nie spętał ani nie uwięził. Mąż, który dowodził tym okrętem, Arvin Psi Cień, nawet nie wyjął kciuków zatkniętych za pas, kiedy groziłem mu dobytym z kija szpiega mieczem.
- Chcesz, skacz za burtę - oznajmił. - Brzegi jeszcze widać, choć trzeba się nieźle wytężyć, żeby je podziwiać. Sądzę też, że dopłynięcie do plaży w samym ujściu rzeki nocą to niezłe wyzwanie. Możesz też z nami walczyć i jasne, że cię zabijemy, choćbyś ciął jak demon, bo jesteś jeden, a nas wielu. Na tej łodzi płynie jeszcze dziesięciu innych, których zgarnęliśmy ze szlaku, i wszyscy mają taki sam wybór. Mianowicie płyń z nami na północ, do grodu na wyspie, który zwą Lodowym Ogrodem, a gdzie mieszkają Ludzie Wulkanu. Są bogaci i ich port jest pełen cudów, jakich nie widziałeś w miastach Południa, ale wielu rzeczy im brakuje, a wśród nich nie tylko skóry, wosku, drewna, wołów, żelaza, smoczej oliwy i zboża, ale także ludzi, bowiem uważają, że jest ich niewielu. Zarówno mężowie, jak i niewiasty to coś, za co Ogród płaci srebrem.
Na te słowa uniosłem miecz wyżej i musiałem zmienić się na twarzy, bo Psi Cień cofnął się trochę i wysunął do mnie dłonie, a jego towarzysz chwycił inaczej długi topór, na którym się wspierał.
- Nie sprzedam cię w niewolę. Zawieziemy cię jedynie do miasta, które za ciebie zapłaci, z czego sam otrzymasz od nas dwie marki srebrem, a potem pójdziesz, gdzie chcesz, jako człowiek wolny. Tak tam postępują, a dlaczego, to już nie moja rzecz. Wybieraj więc: woda za burtą, w której znajdziesz się w całości lub w częściach, albo podróż na północ na dwa sposoby: przymusowo i za darmo, lub też z dobrej woli za dwie marki srebra. Spójrz, oto w jednym ręku mam róg morskiego miodu, w drugim zaś miecz. Tak jak twoi Księżycowi Bracia, jestem i tym, i owym naraz. Wybieraj.
Nie podobało mi się to, ale rozumowaniu żeglarza niewiele mogłem zarzucić, schowałem więc miecz i sięgnąłem po róg. Zginąć zawsze jeszcze mogłem, wybrałem zatem podróż ze względnymi wygodami i obietnicę dwóch marek srebrem za sprzedaż samego siebie, po której miałem pozostać wolny.
Nie bardzo mogłem pojąć, o co tu chodzi, ale było też prawdą, że gdyby wysadzili mnie u ujścia tamtej rzeki, także nie wiedziałbym, co dalej począć i dokąd pójść. Gdyby się okazało, że to pierwsza rzeka od zachodu na ziemiach Wybrzeża Żagli, mógłbym czekać na moich ludzi, ale kto wie jak długo. Co miałbym tam robić? Siedzieć miesiącami na piasku? Mógłbym może mieszkać w szałasie i łowić ryby, ale wzdłuż rzeki i jej nurtem ciągnął szlak handlowy, dalej na wschód były jakieś osady i nie upłynęłoby dużo czasu, zanim ktoś zacząłby mi się naprzykrzać. Do tego szła jesień, po niej zaś zima. Widziałem, jak tu wyglądają zimy, i nie chciałem stawiać jej czoła w chatce z kijów i trzciny. Dotąd nie widziałem tu żadnych miast, lecz zdawało mi się, że cokolwiek tak nazywał Psi Cień, łatwiej tam będzie o ogień i schronienie niż na zasypanym śniegiem pustkowiu nad zamarzniętą rzeką.
Zachowałem więc swój hamak pod pokładem, gdzie w żelaznej misie na zawiasach żarzyły się węgle, oraz prawo do chleba i miski gorącej zupy z kotła.
Najbardziej zaś przemawiało do mnie to, że byłem Nosicielem Losu. Dotarłem do kresu podróży, którą zlecił mi mój ojciec, a dalej miał upomnieć się o mnie los wszystkich Kirenenów, jeśli wierzyć Mrokowi, delikatny jak pajęcza nić, którą łatwo zerwać. Traf wiódł mnie do Lodowego Ogrodu, czymkolwiek było to miejsce, więc postanowiłem mu zawierzyć. Tak prowadziła moja ścieżka, zatem nią kroczyłem.
Cały czas obawiałem się, że znowu trafię w niewolę, zwiedziony naiwną bajką, w której na próżno doszukiwałem się sensu, ale na to niewiele mogłem poradzić.
Po paru dniach przybiliśmy do jakiejś wyspy, na której stała rybacka osada i cały brzeg zasłany był ogromnymi kośćmi morskich potworów. Ktoś układał je w wielkie stosy, każdy rodzaj osobno, a ci, którzy tam mieszkali, budowali z nich też szkielety swoich domostw oraz łodzie. Na przystani stało sporo statków o wysokich burtach, innych niż ten, na którym przypłynęliśmy. Co jakiś czas pojawiał się kolejny, holujący następne ogromne cielsko o długiej szyi i ogonie, pokryte zębatym pancerzem, w płytkich wodach zatoki uwijali się ludzie, którzy za pomocą ostrzy na długich drzewcach ćwiartowali potwory na kawałki, na kamienistej plaży płonęły ogniska, a w nich w żelaznych kotłach łowcy topili kawały białego tłuszczu wyrąbywanego z cielsk, zatoka była szkarłatna od krwi, jakby toczyła się tam straszliwa bitwa, a nad całą przystanią unosił się potężny fetor spalenizny, padliny i wytapianego oleju. Nad tym wszystkim miotały się stada morskich ptaków, wrzeszcząc przeraźliwie, a w głębszych wodach za rafami obramowującymi zatokę kłębiły się inne drapieżne ryby, niektóre dłuższe od łodzi, o zębatych paszczach, które ściągnął smród krwi.
- Jeśli to według ciebie ma być miasto cudów, których nie znajdziesz nigdzie na świecie - powiedziałem Psiemu Cieniowi - to powinieneś częściej podróżować.
Zaśmiał się na to i nazwał mnie głupcem.
- Lodowy Ogród to coś zupełnie innego. Przecież to zwykła przystań łowców płaskud. Ogród jest zaś cały z lśniącego kamienia, ma sto wież i zębate mury, które wznoszą się wyżej, niż zadrzesz głowę. Tylko że niełatwo znaleźć go wśród tych dzikich wód, wysp i raf. Dlatego przypłynęliśmy tu po przewodnika. Powiadają nawet, że wyspa, na której wznosi się Ogród, pływa, dlatego nie można jej odnaleźć.
Naszym przewodnikiem okazał się posępny jednooki żeglarz, który dobijał targu z mieszkańcami osady, zabierając cały ładunek beczek przetopionego tłuszczu oraz wielkie płaty biało-czerwonego mięsa.
Cieszył się tam wielkim poważaniem, bo płacił żywym srebrem, monetami z wybitym symbolem drzewa o rozłożystych gałęziach, a jego obwieszeni bronią ludzie najwyraźniej budzili respekt. Długi korowód tragarzy wędrował pomostem na jego okręt, podobny do naszego, ale porządniej wykonany, tocząc beczki oleju i dźwigając olbrzymie połcie mięsa.
Arvin Psi Cień rozmówił się z nim, po czym jednooki mąż z dwoma zbrojnymi wsiadł na nasz okręt i obejrzał wszystko bardzo uważnie. Zszedł do ładowni, obejrzał walce wosku oraz buły żelaza ułożone zamiast balastu, a na koniec zapytał o ludzi.
- Tamten młody mąż ma na ręku znak wolności - rzekł, wskazując na mnie. - Lepiej nie sprowadzaj ludzi przemocą. Pamiętaj, że w Ogrodzie niewolenie ludzi na handel karze się śmiercią. Dostaniesz zwrot kosztów za przywiezienie ochotników do miasta, tylko jeśli płyną z dobrej woli. - A potem oznajmił gromkim głosem: - Kto chce, może teraz zejść z tej łodzi. Otrzyma pieniądze, żeby opłacić sobie miejsce na jednym ze statków, które przypływają tu po morski olej, i wrócić na Wybrzeże, a ja odbiję to sobie na tobie, Arvinie, jeśli chcesz dalej handlować z Lodowym Ogrodem. Wiesz bowiem, jakie rządzą tym handlem zasady.
Nikt jednak nie skorzystał z tej możliwości, bowiem wszyscy, których Arvin zwabił na swój pokład, byli samotnymi wędrowcami ze szlaku i jeżeli nawet mieli przed sobą jakiś cel, to najwyraźniej nie był pilny. Wszyscy uznali też, że warto odwiedzić miasto o stu wieżach, które zapłaci im srebrem za to tylko, że się tam pojawią.
Na koniec kupiec oznajmił, że mamy płynąć za nim, wypatrując jego żagla z symbolem drzewa, i w taki sposób trafiliśmy do Lodowego Ogrodu.
Kiedy ujrzałem go z pokładu trzeciego dnia o świcie, który malował różowy blask na lśniących od bazaltu dachach i sterczących w niebo wieżach, patrzyłem jak urzeczony. Twierdza wyglądała zupełnie inaczej niż miasta i warowne grody, które zostawiłem za sobą w Amitraju. Inne były dachy, hełmy wież, korony murów, kształty budynków. Lodowy Ogród widziany z morza wydawał się bardziej zwarty, kolczasty i twardy niż jakiekolwiek miasta w moim kraju. Był jak zwinięty w kłębek, gotowy do ataku smok albo zakuty w żelazo oddział ciężkiej piechoty, zastawiony ze wszystkich stron tarczami, osłonięty kopułami hełmów i najeżony ostrzami włóczni.
U nas wszystko było niższe, szersze i bardziej masywne. Sprawiało wrażenie ulepionego z gliny i w gruncie rzeczy właśnie tak było. Miało kolor piasku i ochry bądź oślepiającą biel wapna. Dachy były płaskie, bo toczyło się na nich życie. Ulice wąskie, by zawsze tonęły w cieniu, a reprezentacyjne aleje obramowane kolumnadami, by chronić przechodniów przed słońcem. Tam, w Maranaharze, Jarmakandzie czy Kangabadzie, miasta były budowane z powodu słońca. Miały dawać cień. Na płaskim dachu można było liczyć na orzeźwiający powiew wiatru. W cieniu ulicy skryć się przed skwarem. W ciemnym domu, za grubymi glinianymi murami o niewielu wąskich oknach, znaleźć odrobinę zachowanego nocnego chłodu. Mury naszych miast były znacznie niższe, ale grube i masywne, podobnie jak donżony i barbakany. Okładano je wzorami z barwnych ceramicznych płytek odpornych na ogień i kamiennymi płytami, budowano z wielu warstw - ciężkich i luźnych oraz twardych i sztywnych, by wytrzymywały impet pocisków z bojowych machin, wieńczono wymyślnymi blankami o kształcie półksiężyców lub obłych garbów, ale od wieków nikt tych ścian nie szturmował. Nasze miasta chełpiły się murami, lecz ich nie potrzebowały. Były chronione przez niewidzialny mur cesarskiej armii, ciągnący się pomiędzy kwadratowymi twierdzami garnizonowymi rozsianymi po całym ogromnym kraju. Przez tymeny piechoty, jazdy i wozów bojowych, które mogły na jedno skinienie wznieść żelazną ścianę z tarcz, machin i ostrzy, gdziekolwiek było trzeba. Dachy państwowych budynków wieńczyły kalenice z ostrych bawolich rogów na pamiątkę koczowniczych namiotów, wszędzie też powiewały zębate proporce przypominające o istnieniu władzy. Nasze miasto rozsiadało się na dużej połaci, ciężko i nieruchomo, jak odpoczywający w kucki stepowy koczownik ani na chwilę nieodkładający broni. Zajmowało cały teren i mówiło: „Ja tu rządzę”. Patrzyło się na nie i myślało: „Władza”.
Lodowy Ogród zapierał się plecami o górę, najeżał setką grotów, osłaniał lśniącym pancerzem i mówił: „Nie przejdziesz”. Kiedy na niego spojrzałem, pomyślałem: „Schronienie”.
Inni, z którymi podróżowałem, najwyraźniej także nigdy nie widzieli niczego takiego, bo stali obok mnie na pokładzie z otwartymi ustami.
Nasz statek wpuszczono do wielkiego, zamkniętego zewsząd kamiennymi pirsami basenu, gdzie rzuciliśmy kotwicę i czekaliśmy wśród innych łodzi i okrętów. Gdziekolwiek spojrzałem, napotykałem wzrokiem ciężkie machiny bojowe, przy których stali zbrojni i płonął ogień w żelaznych koszach. Coś mi mówiło, że mogliby w każdej chwili zatopić nas na wiele sposobów, ale nic się nie działo. Po jakimś czasie przysłano do nas wiosłową łódź, a w niej wyższego rangą męża w asyście kilku zbrojnych, którzy przejrzeli ponownie nasz ładunek i przeszukali bezceremonialnie cały okręt. Psi Cień nie protestował, najwyraźniej spotykał się wcześniej z takim traktowaniem i uznał, że opłaci mu się zachować pogodę ducha.
Przybyli mężowie nosili się trochę inaczej, niż dotąd widziałem na Wybrzeżu Żagli, wszyscy mieli też narzucone na wierzch białe tuniki z wyhaftowanym wizerunkiem drzewa, a zachowywali się tak, jakby nie widzieli żadnego z nas, tylko myszkowali po pokładzie. Kiedy uznali, że mogą nas wpuścić, kazali nam zwinąć cały takielunek i usiąść do wioseł, po czym jeden z nich stanął przy sterze, a drugi poszedł na dziób. Nasz statek ruszył ciężko popychany wiosłami i bardzo powoli popłynął do główek portu chronionych kolejnymi murami, przysadzistymi basztami i balistami stojącymi na kamiennych parapetach. Drogę zamykał nam największy łańcuch, jaki w życiu widziałem, o kolczastych ogniwach długości rosłego męża, który osunął się w wodę, kiedy przepływaliśmy. Gdyby go nagle napięto, przeciąłby statek na pół w jednej chwili.
Skierowali nas do jednego z portów wewnętrznych, otoczonych murami, gdzie na nabrzeżu wznosiły się zabudowania twierdzy oraz wysokie drewniane żurawie. Używano ich do rozładunku, choć równie dobrze mogły posłużyć do spuszczenia na pokład ogromnej, okutej prażnicy w kształcie kafara albo wylać maźnicę pełną płonącego oleju.
W końcu zeszliśmy na duży kamienny plac u stóp góry i wznoszących się jeden na drugim pierścieni murów o kwadratowych blankach. Nabrzeże całe było z czarnego kamienia, niby wykute z jednej ogromnej skały, i nigdzie nie widziałem żadnych szczelin ani łączeń kamiennych płyt. Dalej tkwił rząd niewielkich budowli ze szpiczastymi dachami ciągnących się wzdłuż pierwszego muru, po obu stronach masywnej wieży bramnej, która prowadziła do dzielnicy zwanej Łasztownią na tyłach kilku portów, ale wtedy o tym nie wiedziałem.
Po jakimś czasie, który spędziliśmy, siedząc na nabrzeżu lub kręcąc się po nim, by patrzeć na inne statki zacumowane rzędem obok naszego, nadeszło kilku ludzi w zarzuconych na kaftany tunikach ze znakiem drzewa. Przynieśli ze sobą mały składany stół i podobne krzesło na krzyżakach, z siedziskiem z płata skóry.
Jeden mąż zasiadł za stołem, położył przed sobą kartę papieru, butelkę, w której miał rozrobiony tusz, i trzcinkę, a potem zapisał imiona nas wszystkich, pytając, czy przybyliśmy do Lodowego Ogrodu z dobrej woli. Później dali każdemu z nas drewniany amulet z wypalonym znakiem podobnym do okrętu pod żaglami, na którym inny mąż szybko posługujący się metalowym dłutkiem i młotkiem wybił nasze imiona znakami, jakich używano na Wybrzeżu Żagli. Deseczka miała też otwór, przez który dawało się przeciągnąć rzemień i nosić to na szyi albo uwiązać u paska. Powiedziano nam, że z tym znakiem możemy poruszać się po twierdzy, nie będąc jej stałymi mieszkańcami, jednak powinniśmy pokazywać ją strażnikom, ilekroć sobie tego zażyczą.
Na koniec jeszcze inny mąż odważył Arvinowi srebro za przywiezienie nas do miasta, a było to warte ponad pięćdziesiąt pięć marek. A każdy z nas, w tym ja, dostał od Psiego Cienia obiecane dwie marki i rozstaliśmy się.
Urzędnik i jego ludzie zabrali swój przenośny kantor, stół, zydel i kosz z amuletami, a potem kazali nam iść ze sobą. Poprowadzili nas bramą w głąb twierdzy, za pierwsze mury, i wtedy miasto otoczyło nas swoimi wąskimi, wysokimi budynkami, kolumnami oplecionymi kamiennymi liśćmi i czającymi się wśród nich dziwacznymi stworami z kamienia, siedzącymi na narożnikach oraz gzymsach. Wszystko tam zdawało się ostre, kolczaste i skierowane ku niebu. Wszystko, nawet odrzwia i okna, zakończone było szpiczastymi łukami, obrośnięte jakby pąkami skamieniałych kwiatów i oplecione plątaniną rzeźbionych łodyg.
Szliśmy szeregiem, z zadartymi głowami, gapiąc się na te cuda, i niewiele do siebie mówiliśmy, bo podczas niezbyt długiej podróży nie nawiązała się między nami jakaś większa zażyłość. Każdy zbyt był pochłonięty własnymi sprawami i niepewnym losem, który nas tu czekał. Może zresztą to ja byłem zbyt przygnębiony stratą własnych ludzi i pogrążony w zadumie, by cieszyć się nowym towarzystwem. Zauważyłem tylko, że podczas gdy mnie ciekawiło, co widzę, Ludzie Wybrzeża wydawali się zupełnie oszołomieni, zbici z tropu, a nawet, co u nich rzadkie, onieśmieleni i ogarnięci zabobonnym strachem.
Nie poszliśmy wtedy daleko, bo urzędnicy wskazali jakiś dość okazały budynek, jeszcze bardziej strzelający w niebo ostrymi dachami i wąskimi wieżyczkami przypominającymi groty włóczni, i oznajmili, byśmy tam weszli, bowiem miasto chce się z nami przywitać. Zapewnili, że nic nas złego tam nie spotka i że jest to chram miejski, wewnątrz zaś kapłani dadzą nam powitalny poczęstunek i podarunki. Potem poszli sobie we własnych sprawach i nie było przy nas żadnych strażników ani żadnych w zasięgu wzroku prócz dwóch, którzy wsparci na włóczniach nie ruszali się z wieży bramnej, patrząc obojętnie spod swoich nitowanych hełmów podobnych do kapeluszy z szeroką kresą. Nie musieliśmy więc tam wchodzić, ale nikt się nie wahał z powodu tego, co urzędnicy mówili o poczęstunku. Żeglarze pod tym względem są jak dzieci i myślę, że ucieszyliby się nawet z pocisku wyrzuconego z katapulty, gdyby im powiedzieć, że to prezent i że jest za darmo.
Chram oglądany od środka wydawał się jeszcze bardziej strzelisty niż na zewnątrz, rozświetlało go kolorowe światło wpadające przez wąskie, wysokie okna w kształcie grotów włóczni, gdzie pomiędzy szprosami ze splecionych kręgów umieszczono barwione szkło. Na wprost, w najwyższym miejscu, wznosiło się ogromne, lśniące drzewo, całe ze srebra, zaś pośrodku pnia dostrzegłem podobiznę spokojnej twarzy, ni to kobiety, ni mężczyzny, oraz dwoje ramion podobnych do konarów, które wyciągały się w naszą stronę, jakby chciały przygarnąć każdego do piersi. Przed pniem w wielkiej kamiennej misie płonął ofiarny ogień.
Nic tu nie przypominało podziemi Czerwonej Wieży, a mimo to czułem, że wali mi serce. Po tym, co przeszedłem, nauczyłem się już bać wszelkich kapłanów siedzących w kamiennych świątyniach i przywykłem, że do własnych amitrajskich bóstw modlę się w sercu, a do Stworzyciela wolę wołać wśród gór i lasów, które sam umieścił na świecie, niż pod dachem.
Jednak w tym miejscu nigdzie nie dostrzegłem ofiarnego stołu ani innego urządzenia, za pomocą którego można by spętać człowieka. Nie było ostrzy, śladów czy rowków odprowadzających ofiarną krew do stóp bóstwa. Nie wyczuwałem też nawet delikatnego i choćby przygłuszonego kadzidłem trupiego odoru.
Skądś dobiegał słodki dźwięk fletów, który pod strzelistym dachem brzmiał bardzo pięknie, ale pamiętałem równie piękne pieśni z podziemi Czerwonej Wieży, gdzie śpiewano o wspólnocie i oddaniu się pod opiekę nadaku, a w chwilę potem rozpoczynano rzeź.
Stałem wraz z innymi w szerokim przejściu pomiędzy kamiennymi, rzeźbionymi ławami, wsparty na kiju szpiega, w którym poluzowałem pierścień blokujący ukryty miecz, i czekałem, co się wydarzy.
Wkrótce wyszło do nas dwoje kapłanów w powłóczystych płaszczach z bardzo głębokimi kapturami, więc zrazu nie wiedzieliśmy, że to mąż i niewiasta, dopiero gdy zrzucili kaptury, zobaczyliśmy ich twarze oraz dziwaczne nakrycia głowy, podobne do wysokich kołpaków ze srebra, przedstawiające baszty i strzeliste wieże miasta. Oboje mieli na piersiach łańcuchy z okrągłym symbolem drzewa. Wokół siebie słyszeliśmy płynącą zewsząd muzykę i chór wielu głosów, a kapłani unieśli w naszą stronę ramiona. Żeglarze zamarli w bezruchu, na ich twarzach rysowała się niepewność, gdyż nigdzie nie dostrzegali pieczonego mięsa lub dzbanów z piwem, a żaden z nich ani na chwilę nie zapomniał wzmianki o poczęstunku.
Ja zaś widziałem w życiu więcej kapłanów, chramów i ceremonii niż oni wszyscy razem wzięci i wiedziałem, że mieszkańcy świątyń bardzo chętnie sami przyjmują ofiary z tłustego ptactwa, wołów i dzbanów piwa, które potem spożywają w imieniu bóstw i na ich chwałę, ale rzadko sami częstują kogoś czymś konkretniejszym od woni kadzideł, blasku ognia i kruszcu oraz kunsztownych słów, więc nie spodziewałem się niczego konkretniejszego niż miska rzadkiej zupy oraz okrętowy suchar, którymi pokrzepiłem się nad ranem.
Śpiew przycichł, pozostała jedynie muzyka fletów, delikatna niczym świst wiatru wśród trzcin, a kapłani zapalili od płomienia dwie żagwie umieszczone dotąd w srebrnych rękojeściach i podpalili coś w dwóch misach stojących na trójnogach po bokach. Poczułem delikatny zapach harhaszu. Niezbyt natrętny, a do tego wnętrze chramu było rozległe i wysokie, więc nie obawiałem się, że zostaniemy oszołomieni dymem i zaczniemy błądzić wśród widziadeł. Niemniej trucizny w dymie było dość, by wszyscy popadli w lekką, głupkowatą wesołość i stali się odrobinę bezwolni, a to już mnie zaniepokoiło.
- Witajcie, wędrowcy! - powiedziała kobieta. - Oto miasto zwane Lodowym Ogrodem wyciąga do was ramiona. Jeśli mieliście kiedyś dom, który utraciliście, znajdziecie go tutaj. Jeśli znużyła was tułaczka, oto dotarliście do kresu wędrówki. To miasto, które nie odrzuca nikogo i ma wiele pokoi dla swoich zbłąkanych synów. Tu nie musicie obawiać się wrogów, bo miasto osłoni was niezdobytymi murami. Tu, jak u matki, zawsze znajdziecie dach, suchy kąt i strawę.
Potem zaczął mówić mężczyzna, a potem znów kobieta. Przemowa została starannie złożona, słowa piękne, a głosy obojga dźwięczne i wyraźne, tak jak powinny brzmieć głosy kapłanów. Kiedy się ich słuchało, to było jak otulić się ciepłym pledem przed ogniem i drzemać. Mówili wciąż to samo, że miasto jest najlepszym miejscem na ziemi i że zwykłym ludziom żyje się tu lepiej niż gdziekolwiek indziej możnym i bogatym. Że każdy znajdzie zajęcie, które najlepiej mu odpowiada, ale nie będzie musiał harować do zdarcia rąk i skrzywienia grzbietu i że zawsze zje do syta, i tak dalej.