Uniosłem się z zaspy i ruszyłem powoli naprzód, z opuszczoną lekko kuszą, widząc, że spomiędzy krzaków wychodzą inni, tak samo jak ja obleczeni w biel i czerń, z pasami białego futra i kolczugi zasłaniającymi twarze aż po oczy.
Na końcu pojawili się Głóg i Grunaldi, ciągnąc po śniegu lodowy sarkofag. Zeszliśmy się ze wszystkich stron prosto do naszych koni, nie zwracając uwagi na stojących pomiędzy nimi zbrojnych.
Wypatrzyłem wolnego wierzchowca i dopiero gdy do niego podszedłem, uniosłem sprężynujący zacisk utrzymujący bełt na łożu i zdjąłem pocisk, a potem zwolniłem cięciwę.
Jechaliśmy krętym górskim szlakiem przez zaśnieżony las, częściowo wzdłuż strumienia, który mijałem za dnia, a potem znów pod górę.
Siedziba kogoś, kogo nazwano Płaczącym Lodem, stała nad skalnym urwiskiem, na szczycie wzgórza sterczącego wśród lasu jak samotny ząb w szczęce starca i otoczonego lasem. Jeszcze dalej wokół wznosiły się szczyty, ostre, skaliste i lśniące niczym strzaskane szkło. Przypominała dwór Lśniącej Rosą, w którym mieszkałem jako niewolnik, tylko ta była wyższa i więcej zbudowano z ciosanego kamienia. Miała też dwie wieże nakryte strzelistymi hełmami, które rysowały się niewyraźnie czernią na tle nieba, i częstokół sterczący wysoko z kamiennego wału. Po bokach bramy w dwóch żelaznych misach wiszących na łańcuchach płonął ogień. Wokół szczytu obu wież miotały się dziesiątki górskich kruków, wypełniając powietrze krakaniem.
Mąż, który jechał na przedzie, wyjął oprawiony w srebro róg i zadął, na co ze szczytu ostrokołu nad bramą odpowiedziało podobnie ponure zawodzenie, jakby dwa stare ornipanty wołały się we mgle.
Kiedy podjeżdżaliśmy bliżej, widziałem, że Ulf rozgląda się, lustrując wysokość częstokołu, zerka w dół urwiska i uważnie przypatruje się wieży bramnej, którą wpuszczano nas do środka.
Do wnętrza siedziby wjeżdżało się wąską drogą wzdłuż murów, mając z drugiej strony strome zbocze wzgórza. Droga zawracała tuż przed urwiskiem i dopiero tam pozwalała ustawić się na wprost bramy. Z boku nie było fosy ani rowu, ale trudno byłoby sobie wyobrazić, jak ktoś miałby wtoczyć tędy machiny oblężnicze czy choćby taran. Do bramy trzeba było podejść, klucząc pomiędzy kilkoma samotnymi skałami, które uniemożliwiały ustawienie szyku, a pod samym wejściem znajdowało się rozpadlisko ciągnące się wzdłuż czołowego wału. Mieli też podnoszony most na łańcuchach, a potem bramę zbitą z potężnych tramów i okutą żelazem, prowadzącą do kamiennej wieży bramnej. Wewnątrz prowadziliśmy konie oświetlonym paroma pochodniami korytarzem o kamiennych ścianach, w których dostrzegałem wąskie otwory strzelnic. Jakieś otwory widniały też w stropie, a po drugiej stronie czekała nas krata z grubych belek, na dole okuta żelaznymi zębami.
Była to najbardziej podobna do twierdzy siedziba, jaką tu widziałem, nie licząc Lodowego Ogrodu. Fort zapewne wydawał się przytulny komuś, kto siedział w środku i wiedział, że wszystkie te urządzenia bronią dostępu intruzom, ja jednak wchodziłem z zewnątrz i wydawało mi się, że to niegościnne miejsce. Sądziłem też, że wyjść stamtąd może być równie trudno, jak wedrzeć się siłą do środka, i to podobało mi się jeszcze mniej.
Potem czekaliśmy na pierwszym dziedzińcu za bramą, stojąc pod krakaniem kruków miotających się po nocnym niebie.
W kraju zwanym Wybrzeżem Żagli nie jest to przejaw arogancji. Większość siedzib znajduje się w oddaleniu od innych i niespodziewany gość zwykle zatrzymuje się w bezpiecznej odległości, po czym czeka, aż zostanie zaproszony. Jeśli nikt nie wyjdzie zapytać, czego sobie życzy, i zaprosić do środka, spędza noc tam, gdzie stoi, i odchodzi, zresztą zwykle jest tam szałas albo drewniana szopa chroniąca przed deszczem i wiatrem, miejsce na ognisko i suchy opał. Nas wpuszczono wprawdzie za mury, lecz nadal byliśmy niespodziewanymi gośćmi i gospodarze musieli się zastanowić, co z nami uczynić. To kraina, gdzie na co dzień ludzie nie mają innego prawa niż miecz przy boku i chętnie po niego sięgają, więc uznają tam wiele takich obyczajów i uważają je za rodzaj uprzejmości. Ten zaś, kto w ich mniemaniu zachowuje się nieuprzejmie, zwykle żyje krótko.
- Pewnie będą nas chcieli rozbroić - powiedział Ulf, kiedy czekaliśmy, trzymając konie. - Oddajemy miecze, tarcze, kto ma, łuki i kusze, ale noże i ukryta broń zostają.
- Według obyczaju broń idzie do komory przy stajni, gdzie zaprowadzą nasze wierzchowce, a my mamy prawo sprawdzić, czy należycie je zaopatrzono, i wiedzieć, gdzie jest ta stajnia - powiedział Grunaldi. - Tylko nie wiem, jak będzie tutaj, bo te Kruki mieszkają zbyt blisko granicy Pustkowi Trwogi i są to ludzie równie dzicy jak Niedźwiedzie.
- Należało pozabijać tamtych i odjechać - powiedział Skalnik. - Musimy wracać na statek, i to szybko. Niedobrze siedzieć tak długo poza Ogrodem. Musimy wywieźć stąd Czyniącą. Co będzie, kiedy zacznie się budzić?
- Oddali konie z dobrej woli - powiedział na to Ulf. - I wiem, że będziemy musieli się jeszcze pojawiać w tej okolicy, więc nie chcę, żebyśmy byli ludźmi ściganymi, bo to niepotrzebnie komplikuje pracę. Co do Czyniącej, to drętwa woda wreszcie na nią działa i na pewno teraz się nie obudzi. Jutro dostanie nową porcję rozwodnionego eliksiru i potem powinna spać aż do powrotu do Ogrodu. To zresztą załatwia sam sarkofag. Tak został zrobiony. Dopóki siedzi w środku, nic się nie stanie. Co do nas, wszyscy są poharatani i noc pod dachem dobrze nam zrobi. Już teraz idzie mróz. Sam średnio się cieszę na tę kolację, ale nie ma wyjścia. Trzymamy się razem, nigdzie nie łaźcie samotnie, nawet do wychodka, i nie opowiadajcie niczego o tym, co widzieliśmy. W razie konieczności bajkę opowiadam ja. I ostrożnie z piwem. Niech nikomu nie strzeli do głowy urżnąć się w sztok albo brać udział w jakichś pijackich zawodach. Nie dajcie się sprowokować, popijać ostrożnie i miejcie oczy dookoła głowy. Mamy tu przeżyć, a rano zniknąć, zanim wyleczą kaca, i nic więcej. Sarkofag zabieramy ze sobą i nie wolno spuszczać go z oka. Owińcie go jakimś kropierzem, żeby nie przyciągał uwagi.
- Słowo daję, byłem już w gościnie z raz czy dwa i nie trzeba mnie pouczać - zauważył Grunaldi.
- Ja też - powiedział Nitj’sefni. - I za każdym razem kończyło się jakąś awanturą.
A potem wyszło do nas na dziedziniec kilku mężów, jak na ten kraj, dostatnio ubranych, w płaszcze z jarmakandzkich materiałów, podbite delikatnym futrem, mieli też haftowane ubrania i pasy nabijane srebrnymi ozdobami.
- Trzeba zapytać, czy Warfnir nie ma tu aby krewnych - mruknął Spalle.
Poproszono nas, byśmy oddali miecze, a potem kilku chłopaków odprowadziło wierzchowce, a jeden niósł nasze miecze owinięte płaszczem, trzymając je przed sobą niczym naręcze polan. Grunaldi poszedł z nimi i nikt przeciw temu nie protestował.
Potem zaś poprowadzono nas przez kolejne bramy pomiędzy budynkami na drugi dziedziniec, do starego dworu z wysoką podmurówką z kamieni i poczerniałych belek, gdzie krokwie i słupy zwieńczono rzeźbionymi krukami.
W wielkiej hali, wysklepionej aż po dach, płonął huczący ogień w palenisku otoczonym kutymi kratami, a wokół ustawiono długie stoły. Dym wychodził przez trójkątne dymniki wycięte w szczycie dachu po obu stronach budynku, a na ścianach wisiały futra, malowane tarcze i broń zdobyta w odległych krainach.
Kiedy tam weszliśmy, na półmiskach i wokół nich na stołach leżały głównie ogryzione kości, kawałki kiszonych warzyw i okruchy chleba, a siedzący przy stołach możni interesowali się już tylko dzbanami z piwem. Niektórzy leżeli w rzuconej na kamienną podłogę słomie, owinięci futrami, które zdarli z okutych skrzyń stojących wzdłuż ścian.
Kiedy tak przechodziliśmy, niektórzy spoglądali na owinięty końskim kropierzem i owiązany liną sarkofag, który nieśliśmy między sobą, ale nie mogli dostrzec, co to takiego, poza tym, że był duży jak pół czółna i obły.
Poprowadzono nas do niezbyt wielkiego, rzeźbionego stołu przed paleniskiem, gdzie siedział mąż o starannie utrefionych włosach zaplecionych przed czołem w wąskie warkocze i ujętych w srebrną obręcz, który obracał w palcach rzeźbiony srebrny kielich, wyglądający na dzieło złotników z Nahdilii albo Alkumaru.
Siedział sam, tylko opodal na pokrytym skórą podwyższeniu przycupnęły dwie niewiasty, starsza i zupełnie młoda, która trzymała na kolanach płaski instrument podobny do cintaru. Cały czas trącała struny palcami z założonymi żelaznymi naparstkami, grając smętną melodię bez początku i końca.
- Witaj, Kungsbjarnie, styrsmanie Kruków - powiedział Ulf. - Wracamy do domu i opuszczamy twoje ziemie. Nie chcieliśmy ci się naprzykrzać, ale mąż, który przyszedł zadbać o nasze konie, rzekł, że twoim życzeniem jest, byśmy zasiedli przy twoim ogniu. Zatem jesteśmy.
- Witaj, Nocny Wędrowcze, styrsmanie Żeglarzy. Widzę, że wróciło was więcej, niż wyszło. Jeśli to prawda, że weszliście za Kamienne Kły i wróciliście, chcę wiedzieć, jak tego dokonaliście. Teraz usiądźcie przy moim ogniu i pokrzepcie się. Strawa jest skromna, ale zima trwa już długo i zapasy zaczynają się kurczyć.
Siedliśmy więc po obu stronach stołu, a kiedy ogarnęło mnie ciepło bijące od paleniska, poczułem, że jestem przeraźliwie zmęczony. Byłem też głodny, ale na to znalazła się rada, bo wkrótce na stole postawiono srebrne tace z pieczonym mięsem obłożonym gotowanymi jajami i bulwami rzepniaków, faski kiszonych warzyw, dzbany parującego mięsnego wywaru i piwa oraz kosz chleba.
Wtedy nawykłem już do ciężkiego jadła ludzi Północy, a nawet ich piwa, choć często przyprawiało mnie o wzdęcia i biegunkę. Tego dnia jednak zbyt wiele razy spojrzałem w ciemność i teraz, kiedy okazało się, że jednak przeżyłem, czułem, że zjadłbym cokolwiek, co nie byłoby w stanie uciec, a choćby i zdechłego baktriana.
Moi towarzysze również nie mieli nic przeciwko odrobinie mięsa i chleba i choć zachowywali się na swój sposób powściągliwie, zrumieniona tusza górskiego koziołka szybko została rozerwana na kawałki, a na tacy zostało tylko trochę resztek.
Kungsbjarn Płaczący Lodem siedział na swoim końcu stołu na dziwacznym krześle z drewna i plątaniny jelenich rogów, z oparciem zwieńczonym sylwetką kruka, i patrząc na nas ponuro, skubał zębami niewielki kawałek pieczeni, który trzymał w trzech palcach.
Obracał w zamyśleniu kielich, do którego nalewano mu wina z wysmukłego dzbana, i czekał cierpliwie, aż napełnimy brzuchy. Młódka siedząca na podeście zaczęła grać nieco żywiej, ta druga natomiast śpiewać, ale Kungsbjarn ze zniecierpliwieniem strzepnął dłonią i śpiew umilkł. Pozostała tylko muzyka.
Ogryzaliśmy kości, rwaliśmy placki chleba, popijaliśmy łykami piwa. Trwało to czas jakiś. Usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio zjadłem przyzwoity posiłek, i uznałem, że to musiała być miska zupy jeszcze na rzece, kiedy zmierzaliśmy saniami na wyprawę. Niektórzy z nas jeszcze wtedy żyli, niektórzy byli zdrowi, tak jak ta czarnowłosa dziewczyna, smukła niczym łania, teraz leżąca z gorączką wśród pokrwawionych opatrunków i z porąbanymi żebrami gdzieś na lodowym okręcie albo w saniach i zmierzając dopiero do niego.
Była piękna na swój dziki, północny sposób i najwyraźniej pomiędzy Ulfem a nią coś było. Czułem, że kiedy Nitj’sefni milknie i patrzy w przestrzeń, zagryzając wargę, cały czas myśli o niej. Ciężko mu będzie wejść na pokład i zapytać, czy przeżyła.
Najpierw jedliśmy pospiesznie, potem coraz wolniej, aż w końcu przyszedł taki czas, kiedy jeden po drugim zaczęliśmy odkładać ogryzione kości i ocierać usta kawałkami chleba, a palce w poły kaftanów. Przyniesiono nam więcej piwa.
Widywałem na Wybrzeżu Żagli już wiele uczt, ale ta była inna. Powinien tu panować gwar, tymczasem rozmawiano półgłosem, nikt nie śpiewał, nikt nie ryczał z uciechy ani nie opowiadał sprośnych historii. Nikt nie tańczył ani nie zabawiał się żadnymi grami, które zazwyczaj tak tutaj lubiano. Nie mocowali się, nie przeciągali za splecione dłonie przez leżący na ziemi oszczep, tylko siedzieli, pili i gapili się na siebie. Czuło się coś dziwnego i wydawało mi się, że w tej hali mieszka strach.
- Chcę teraz usłyszeć, co jest za Kamiennymi Kłami - powiedział Kungsbjarn, patrząc na Ulfa, który wycierał starannie palce kawałkiem chleba. - Co jakiś czas rodzi się u nas styrsman, który chce zrobić porządek z Szepcącymi do Cieni i ich przeklętą doliną. Tak też zdarzyło się za czasów mojego ojca. Mężowie przeszli przez przełęcz i żaden nie wrócił. Byłem wtedy dzieckiem, ale pamiętam dobrze, dlatego nie mam ochoty być następnym, który wytraci najlepszych z naszego klanu i sam zostawi kości pod Żarłoczną Górą. Niewielu potem przeżyło mężów i przyszły na nas ciężkie lata. Pamiętam to dobrze.
- Szepcący do Cieni sami nie biorą oręża do ręki - powiedział ostrożnie Ulf, nalewając sobie piwa. - I nie da się ich pokonać żelazem. Mają na swoje usługi upiory uroczyska. Ci, którzy wchodzą tam bez wiedzy Szepcących, spotykają plączące się we mgle cienie. Gubią drogę i błąkają się wśród skał, słysząc w głowie westchnienia cieni. Po jakimś czasie zaczynają też widzieć obrazy. To jak sen na jawie. Każdy widzi to, czego najbardziej się boi, i to, co przynosi smutek. Spotyka swoich ukochanych, a oni zwracają się przeciw niemu. Spotyka przyjaciół i zostaje przez nich zdradzony. Patrzy na śmierć swoich dzieci i na klęskę swojego klanu. Widzi, jak toną jego łodzie i płonie rodzinny dom. Trwa to, aż wszyscy popadają w szaleństwo i przebijają się nawzajem albo sami rzucają się w przepaść. Dlatego nikt nie wraca spod Żarłocznej Góry.
- Wyście jednak wrócili - powiedział Płaczący Lodem. - Przyprowadziliście tego młodzieńca, który jest między wami, i przynieśliście to, co macie w tym tobole. Coście uczynili, że majaki cieni nie sprowadziły na was szaleństwa?
- Szepcący do Cieni to Czyniący i tylko mocą Czyniących można się im przeciwstawić. Ja jestem wojownikiem, ale czasem umiem okiełznać moc uroczyska - zaczął powoli Nocny Wędrowiec, a potem opowiadał.
Opowiadał bajkę.
Zazwyczaj bajką nazywał, tak samo jak mój przyboczny i przewodnik Brus, umiejętne kłamstwo. Rodzaj parawanu ze słów, za którym musi schronić się ten, kto walczy samotnie, sam przeciw wielu, otoczony wrogami. Tutejsi nie bardzo się na tym wyznawali. To ludzie prości, którzy najchętniej walczą twarzą w twarz i nie ukrywają niczego. Zazwyczaj znają fortele, mają nawet jakieś opowieści o jednym ze swoich nadaku, które wędrując po ziemi jako istota ludzka, chętnie korzysta z przebrań i podszywa się pod różne postaci, ale na co dzień moneta ukryta między palcami, udawanie martwego, zaczajenie się za pniem drzewa albo wciągnięcie żagla ze znakiem innego plemienia to już była dla nich wymyślna intryga i dowód wielkiego sprytu.
Znają też sztukę opowiadania zmyślonych historii tak, by słuchacze wierzyli, że zdarzyło się to naprawdę, oraz często koloryzują, bawiąc innych opowieściami o swoich przygodach.
To, co opowiadał Ulf, jednak zawierało to, co powinna dobra bajka szpiega. Było tam akurat tyle prawdy, żeby brzmiała prawdopodobnie, i tyle wymysłów, by słuchający nie dowiedział się zbyt wiele. Wprawdzie nie wiedziałem, co naprawdę wydarzyło się pod Żarłoczną Górą, ale byłem pewien, że Ulf nie posiadł umiejętności miotania z dłoni piorunów, które mogły rozpraszać roiho, jak wiatr rozwiewa dym, pierwsze też słyszałem, by posiadał morski kamień z dziurką pośrodku, który jeśli się przez niego zerkało, pozwalał widzieć i słyszeć prawdę ukrytą pod każdym urokiem i zasłoniętą każdą ułudą stworzoną przez Czyniącego. Kamień, który pozwolił Ulfowi rozproszyć cienie, rozprysnął się na proch, a wraz z nim odeszła też moc miotania błyskawic.
W pierwszej chwili miałem nawet nadzieję, że dowiem się czegoś z tej opowieści, ale wystarczyło spojrzeć na Grunaldiego, który wpatrywał się w krokwie z niewinną miną, ściskając w zamyśleniu dolną wargę.
Miałem nadzieję, że bajka Nocnego Wędrowca wystarczy, by zaspokoić ciekawość naszego gospodarza. Ludzie z Wybrzeża wprawdzie często podróżują za morza, ale patrzą na wszystko po swojemu i niezależnie, gdzie dotrą, pozostają potem nadal raczej ciemni i naiwni. Zwłaszcza ci, którzy mieszkają w pobliżu jakiegoś uroczyska, potrafią uwierzyć we wszystko, co im się powie. Z drugiej strony sam widziałem już takie rzeczy, że gdyby ktoś mi o nich opowiedział, nie dałbym mu wiary.
- Prawdę powiadają - odezwał się Kungsbjarn - że odkąd zaczęła się ta cała wojna bogów, na świecie dzieją się dziwne rzeczy. Wszyscyśmy widzieli już niejedno, tak na morzu, jak i na lądzie, i trudno już teraz powiedzieć, co roi się tylko prostym ludziom w głowach, a co dzieje się naprawdę. Są jednak rzeczy bardziej i mniej godne wiary. A do takich należy historia tego, co ukradli ci Węże i co właśnie odzyskałeś. Powiedziałeś mi, że to skrzynia z twoją martwą krewną. Tylko że mnie, Ulfie, łatwiej uwierzyć, że patrzyłeś przez kamień albo miotałeś ręką błyskawice, czego ponoć już nie umiesz, niż że ktoś ukradł ci umrzyka. Dlatego ja myślę, że czymkolwiek jest to, co leży pod ławą, ma coś wspólnego z pieśniami bogów i służy do tego, by bezpiecznie przejść przez uroczysko, takie jak to pod Żarłoczną Górą. Myślę też, że to nie Węże ukradli je tobie, ale ty Wężom. Dobrze się stało, że ich pozabijałeś, i dobrze, że odzyskałeś swojego człowieka. Jednak ta rzecz jest zdobyczą zyskaną na mojej ziemi i należy do mnie. Ty zaś, jako człowiek bywały, wiesz, że gospodarzowi należy się gościniec. Tobie ta rzecz jest już niepotrzebna, a ja chcę ją jako gościniec od ciebie.
Rozejrzałem się ostrożnie po hali i zobaczyłem, że prócz wrót, którymi tu weszliśmy, są jeszcze cztery inne wyjścia, po jednym w każdej ścianie. Zacząłem się też zastanawiać, czy broń powieszoną na ścianach dałoby się zdjąć. Pozostali Nocni Wędrowcy też zaczęli siedzieć jakoś inaczej, rozluźniając ręce, układając nogi tak, by móc błyskawicznie wstać, i przyglądając się uważnie różnym ciężkim przedmiotom w zasięgu ręki. Grunaldi odchylił głowę do tyłu i poruszył nią, aż chrupnęło mu w karku, a Spalle splótł palce, aż strzeliły stawy.
- Kungsbjarnie - odrzekł Ulf - jesteś człowiekiem bywałym i mądrym. Na pewno pamiętasz, że przez swojego człowieka ofiarowałeś mi pokój. Nie wierzę, że chciałbyś napełnić Hinda obrzydzeniem i gniewem, podnosząc rękę na gościa w twoich progach. Gościniec ci się należy i chętnie ofiaruję ci miecz albo złoto, ale szczątki mojej ciotki należą do mnie i tak już zostanie, bez względu na to, co o tym myślisz. Nie wierzę też, że chciałbyś je odbierać siłą. Pamiętaj, że właśnie wróciliśmy zza Kamiennych Kłów, a ciała tych, którzy nam coś odebrali, leżą tam w śniegu.
Kungsbjarn oparł się w swoim krześle i położył ręce na podłokietnikach zwieńczonych łbami kruków.
- Według obyczaju - powiedział - jest tak, że skoro posiadasz cenną rzecz, którą zdobyłeś na mojej ziemi, i ja ją chcę, musisz się o tę rzecz bić, żeby ją zatrzymać.
Nocny Wędrowiec przymknął powieki i wypuścił powietrze przez nos.
- Mam się z tobą bić? - zapytał cierpliwie.
- Ja jestem styrsmanem, w swojej siedzibie, siedzącym na kruczym tronie i otaczają mnie najznamienitsi z mojego rodu. Ty zaś w tej chwili jesteś wędrowcem na szlaku, bogatym w to, co ma na grzbiecie, i dlatego nie jesteśmy całkiem równi, ty i ja. Ktoś będzie bił się za mnie, ty zaś możesz poprosić któregoś ze swoich ludzi, jeśli chcesz.
Spojrzeliśmy na Ulfa, ale machnął tylko ręką.
- Sam załatwię tę sprawę. Z kim mam się bić, Kungsbjarnie?
- Zaraz sam zobaczysz. Walczyć będziecie na dziedzińcu, i to nie używając żadnej broni i nie chroniąc ciała żadnym pancerzem. Nie jest to walka na śmierć i życie, ale jeśli stanie się tak, że któryś z was zginie, musicie przysiąc, że wasi bliscy nie będą szukali pomsty. Jeśli będziecie leżeli obaj na ziemi, ten, który nie będzie mógł walczyć dalej, niech krzyknie „dość!” albo uderzy w ziemię dłonią, jeśli stanie się tak, że nie będzie mógł mówić. Walkę przegrywa ten, kto się podda albo padnie na ziemię bez zmysłów. Jeśli to będziesz ty, będziesz musiał oddać tę rzecz. Jeśli zaś przegra twój przeciwnik, będziesz mógł ją zatrzymać. Tak powiedziałem i nikt nie może uznać, że to nie są uczciwe reguły.
- Niech ci będzie - powiedział Ulf z irytacją. - Chodźmy na ten dziedziniec i załatwmy sprawę, zanim przyjdzie gorszy mróz.
Poszliśmy więc na zewnątrz, gdzie kto tylko mógł, wyległ na krużganki i schody, by przyglądać się walce. Było tam jasno od ognia płonącego w kutych żelaznych koszach, które ustawiono wokół brukowanego podwórca, odgarniętego ze śniegu do gołych kamieni.
- To mi się nie podoba - powiedział Grunaldi. - Ten cały Kungsbjarn coś knuje. Nie mam pojęcia, co to miałoby być, ale nie zdziwię się, jeśli się okaże, że masz walczyć bez broni z nyflingiem albo niedźwiedziem.
- Ja pamiętam tylko, jak Ulf pouczał nas, że mamy nie dawać się wciągać w awantury - zauważył Spalle.
- Nie wymyśliłem tej bzdury - zauważył Ulf. - I nie podoba mi się to tak samo jak wam, tyle tylko, że nie bardzo mam wybór. To, żeby Czyniąca trafiła do Ogrodu, jest teraz najważniejsze. Może się zdarzyć tak, że zginę albo zostanę powalony. Bierzcie wtedy sarkofag i przebijajcie się na zewnątrz.
- Dużo łatwiej powiedzieć, niż uczynić - sarknął Grunaldi. - Zróbmy może inaczej: to ja zemdleję, a ty przebijaj się w tym tłumie z sarkofagiem do bramy.
- Ktokolwiek przyjdzie, lepiej go pokonaj, Ulfie, bo inaczej wszystko, co przeżyliśmy, będzie na nic - powiedział Powój ponuro. - Nie zdołamy się stąd wyrwać. Najwyżej poginiemy, broniąc go do końca.