Na razie nie widziałem żadnego z atakujących i nawet nie umiałem stwierdzić, gdzie się ukryli. Pieczara była długa na jakieś sto kroków i wyglądała identycznie jak ta, gdzie wprowadzili nas Szepcący do Cieni na spotkanie z Robakiem, ale nie miałem pojęcia, czy to jakimś cudem jest to samo miejsce, czy tylko tak samo wygląda.
Komora była pusta i wydawało mi się niemożliwe, żeby ktokolwiek mógł się w niej ukryć, kiedy zobaczyłem ludzi ubranych w białe stroje, z zasłoniętymi twarzami, jak wychodzą w wielu miejscach jakby wprost ze ścian i rzucają się w pogoń za Wężami.
Dwóch wskoczyło w biegu do parowu i dobyło mieczy, a dwóch innych, którzy wyłonili się ze ściany dalej, przecięło Wężom drogę i też dało susa na dno koryta, odcinając ich od wylotu tunelu.
Patrzyłem na ich brudne białe kaftany i kaptury z wymalowanym wzorem z czarnych postrzępionych pasów, przy którym Ulf upierał się, że sprawia, by łatwiej było się ukryć. Słyszałem znajome głosy, widziałem, jak rozkręcają w rękach liny z kotwiczkami, które woziliśmy do wspinania się po skałach i murach, patrzyłem, jak zabijają obu uciekinierów bezlitośnie i beznamiętnie, nawet nie wdając się specjalnie w walkę, pomagając sobie nawzajem, niczym gospodarze znakujący byki. Tego przeszytego strzałą zarąbali od razu i nie trwało to nawet chwili. Jeden z atakujących rzucił mu w twarz żelazną gwiazdką, drugi przerąbał od tyłu ścięgno, a wtedy ten od gwiazdki przebił gardło. Ciężkozbrojny zabrał im więcej czasu, ale też nie poświęcili mu wiele uwagi. Jedna kotwiczka zaczepiła się Wężowi za nogę, druga oplątała kark i uniesioną rękę, po czym powalili go na skałę, a jeden z zakapturzonych przydepnął zbrojnemu pierś i wepchnął ostrze między płyty pancerza.
Dwóch kolejnych podeszło do mnie, z mieczami w ręku, i nie zauważyłem, skąd się wzięli. Ten wyższy przyklęknął przy każdym leżącym i przyłożył dwa palce z boku szyi, jednocześnie przyciskając kolanem prawą rękę, a potem wstał bez słowa, schował miecz i odpiął maskę z futra i kolczugi, która zasłaniała usta i nos. Chwycił mnie jedną ręką za kark i przycisnął do swojego barku.
Poczułem, że moje nogi robią się miękkie i ogarnia mnie znużenie.
- Myślałem, że nie żyjesz - powiedziałem. - Widziałem lodowy sarkofag i pomyślałem, że cię zabili.
- Ja to samo myślałem o tobie, synu - odparł i odwrócił się szybko, bym nie zobaczył, że lśnią mu oczy. Wiedziałem już, że nie wiadomo dlaczego wstydzi się takich rzeczy.
- Tylko sześciu? - zapytałem ostrożnie. - Czy reszta...
- Dzięgiel i Zawilec odeszli - rzucił, nadal stojąc bokiem. - Sylfana, Dereń i Jawor ranni. Czterech innych odwiozło ich na okręt. Dziewczyna... - Odchrząknął. - Nie wiem, czy przeżyje. Tak samo Jawor. Moment.
Otarł twarz, a potem wskoczył do parowu i przyklęknął przy leżącym na wznak Czyniącym.
- Odwalił kitę, paskiainen, ale z tym nie będę ryzykował. Z niczym już nie będę ryzykował.
Wyrzucił coś z wnętrza niecki, co uderzyło z ohydnym łupnięciem i potoczyło się po skale, zostawiając za sobą krwawą ścieżkę. Spojrzałem na rozchylone usta, tatuowane policzki i półprzymknięte wężowe oczy, teraz już mętne i zalane krwią, i poczułem mdłości.
- Tak trzeba, synu - oznajmił Ulf, gramoląc się na podłogę komory. - To nie bezmyślne okrucieństwo, tylko zabezpieczenie. Nie wiemy, czym jest Czyniący, poza tym, że działa wbrew naturze i niełatwo go zabić. A bez głowy nawet ten tutaj niewiele wskóra.
Odwrócił się do swoich ludzi.
- Sprzątać tam! Wywleczcie Węży, nakarmimy nimi Górę! Ruchy!
- Mały żyje? - odkrzyknął któryś.
- Zdrowy! Zbieramy się! Stąd nie ma bezpośredniego połączenia do domu!
- Co on znowu gada? - zapytał kolejny wojownik.
- A kto go wie? Czasami mi się zdaje, że nie ma dobrze w głowie.
Kiedy wywlekaliśmy trupy z komory, czułem, że wciąż drżą mi ręce i kolana uginają się pode mną. Byłem między swoimi, zostałem ocalony, ale nie rozumiałem, jak do tego doszło. Wciąż drążyło mnie koszmarne poczucie, że to tylko sen, majak, z którego lada chwila obudzę się skulony w brzuchu Robaka albo przewieszony przez siodło, ze związanymi rękami.
Wiedziałem, że Ulf nic mi teraz nie wyjaśni. Szedł szybkim krokiem, pogrążony w myślach, i mamrotał do siebie pod nosem, jak miał w zwyczaju, a to znaczyło, że się śpieszy i w ogóle jest zajęty.
- Jak wyszliście ze ścian? - spytałem Grunaldiego, który szedł obok mnie. Nie wiem dlaczego, to akurat wydało mi się teraz najważniejsze.
- Normalnie. Ja tak zawsze robię, kiedy widzę ścianę - odwarknął.
- Nie słuchaj go - powiedział Spalle. - Tam są tunele, którymi się chodzi, ale zamiast drzwi mają jakieś takie... No, coś, co się rozsuwa i zamyka. Jak jest zamknięte, to tego z drugiej strony nie widać. Poczekaliśmy za tymi... no, żywymi zasłonami i porozsuwaliśmy je tylko trochę, tak żeby coś było widać i bełt się zmieścił. A potem powychodziliśmy i już.
- A skąd Robak wziął się tu z powrotem? Przecież od dawna pełzł w głąb ziemi.
- Szepcący do Cieni są mu posłuszni. Zawrócili Robaka. Wezwali go z powrotem. Jego spytaj, ja sam nic z tego nie pojmuję.
- Są posłuszni Ulfowi? Kim nakarmiliście Górę?
- Mało brakowało, a nakarmilibyśmy ją nami samymi. Ogarnęły nas cienie. Widma pożartych przez Górę. Jak upiory uroczyska, ale wchodzą człowiekowi do głowy i pokazują mu jakieś okropieństwa. Strach, smutek, śmierć, aż sam lezie nakarmić sobą Górę, byle to się skończyło. Myśmy jednak przeżyli. Zdaje mi się, że Szepcący zobaczyli w głowie Ulfa coś takiego, co im się bardzo spodobało, i naraz odwołali od nas cienie. Najbardziej zaś podoba im się to, co może sprowadzić koniec świata, dlatego trochę mnie to martwi. Ulf to aż się trzęsie ze złości, bo najchętniej sam by powrzucał tych Szepcących do paszczy Góry. Ja jednak wolę, że stało się tak, jak się stało, bo inaczej już dołączylibyśmy do cieni.
Wyszliśmy do jaskini, w której siedział Szepcący zrośnięty ze skałą, w otoczeniu wieńca płomyków migocących na podłodze.
Zwaliliśmy martwych Węży na stertę, a po chwili z ciemności pojawiło się kilku mnichów, którzy w milczeniu odwlekli ich korytarzem. Nocny Wędrowiec stał z kciukami zatkniętymi za pas i rysował coś na podłodze czubkiem buta. Odpiął maskę i widziałem, jak pulsują mu mięśnie na szczęce koło uszu, co oznaczało, że jest wściekły i nie chce tego dać po sobie poznać.
- Dokąd biegną korytarze Robaka? - zapytał.
Siedzący zwrócił w jego stronę otwór kaptura, jak studnia pełna czarnej wody.
- Kto to wie? Kiedyś, przed wiekami, oplatały pewnie cały świat. Dziś nikt nie wie. Jedne zarosły, inne się zawaliły... Przez wieki nawet góry rosną i wędrują, choć żyjący tego nie widzą. Inne rozsypują się w proch. Ziemia przeciąga się i rodzi skały, rzeki zmieniają bieg, wyspy wynurzają się z morza.
- Nie opowiadaj mi tu bajek, starcze! - warknął Nitj’sefni. - Przyzywasz Robaka dla tego ścierwa w wężowej koronie i jego ludożerców, dobrze wiesz, dokąd go posyłasz. Gdzie jeszcze może się udać Robak? Jeśli chcesz, żebym zrobił to, co zamierzam, musisz mi pomóc.
- My, Szepcący do Cieni, nie pomagamy śmiertelnym ani nie trzymamy żadnej strony. Ty jednak chcesz rozjuszyć wszystkich bogów i sprawić, by świat zatrząsł się w posadach. Jesteś niczym lis w kurniku. Płonący lis w kurniku. Tak, chcemy, byś mógł biegać po całym gospodarstwie, roznosząc płomienie na ogonie. Bracia zaprowadzą cię do serca Góry, byś poznał ścieżki Robaka. Ale wiedz, że jeśli przybędzie tu król Węży i nakarmi Górę, też przyzwiemy dla niego Robaka i nie powiemy ci o tym. My chcemy chaosu, który sprowadzi martwy śnieg i zakończy czas tego świata, by potem mógł się narodzić nowy, dając nam zdrowe ciała. Wiedz też, że jeśli będziesz chciał, by Robak poniósł cię w swoim brzuchu, będziesz musiał nakarmić Górę, jak każdy. Góra jest bardzo stara, może umiera. Musi jeść.
Na to Ulf nie powiedział ani słowa, tylko patrzył przez chwilę po ścianach, przygryzając wargę.
- Prowadź - rzekł w końcu.
- Ja należę do Zrośniętych z Górą i nie opuszczę kręgu płomieni, zanim nie nadejdzie martwy śnieg.
Ulf ze zniecierpliwieniem ponaglił mnicha gestem dłoni.
- A ja należę do Niezrośniętych z Niczym i zaczyna mi się śpieszyć. Zaczynam wierzyć, że ten martwy śnieg spadnie, zanim skończysz ględzić, starcze.
- Poprowadzi cię światło. Podążaj za nim, a znajdziesz serce Góry.
- Wiecznie to samo - westchnął Ulf. - Podążaj za światłem i podążaj za światłem. Co to, perkele, ma być? To tylko pieprzona stacja kolejowa. Skrzyżowanie owsika z shinkansenem.
Przynajmniej tak to jakoś brzmiało. Nie zrozumiałem z tego wiele, poza tym, że Nitj’sefni jest zniecierpliwiony.
Nie pozwolono nam pójść razem z Ulfem, zatem wyszliśmy na zewnątrz. Zeszliśmy po wielkich stopniach aż na dół, do kręgu obelisków, w którym nadal tkwili Szepcący do Cieni, wśród oparów i smrodliwych wyziewów, jednak nie widziałem już snujących się wśród mgły widm.
Staliśmy więc, patrząc, jak Szepcący wrzucali ciała zabitych Węży do jam, w których drzemały paszcze Góry. Nie musieli nawet wrzucać ich do samych otworów, tak jak robili to przedtem Węże, bo jeśli pokarm poleżał chwilę w jamie, z wnętrza otworów zaczynały wyskakiwać pomarszczone białe gardziele zakończone wieńcem kłów, jak olbrzymie morskie robaki, które same rozszarpywały ofiarę i ciągnęły do swoich dziur. Spojrzałem tam tylko raz i żołądek podszedł mi do gardła. Z drugiej strony ci sami Węże jeszcze niedawno wrzucali tu innych ludzi, zanim sami stali się jadłem dla Góry.
- Chodźmy stąd - powiedział Grunaldi. - Wiele w życiu widziałem, ale to jest najbardziej parszywe miejsce, do jakiego trafiłem. Wolałbym podcierać zadki owcom, niż kiedykolwiek tu wrócić. Skąd na świecie mogło wziąć się coś podobnego?
- Jeśli dobrze zrozumiałem, przedwieczni tak właśnie podróżowali, dając się połknąć Robakowi.
- Nic mnie tak nie cieszy jak to, że wymarli.
Odeszliśmy od jam jak najdalej i siedliśmy na kamieniach, a Spalle wydobył bukłak mocnego korzennego piwa zwanego gryfim mlekiem, które zaczęliśmy sobie przekazywać w krąg. Wokół snuły się cuchnące siarką opary, a gdzieniegdzie stali Szepcący do Cieni, nieruchomo jak skały, w milczeniu wpatrując się w nas studzienną czernią kapturów. W górze krakały wrony, a wiatr niósł drobiny miałkiego jak mąka śniegu. Czułem, że całe zmęczenie i strach wlewają mi się w nogi niczym płynny ołów, i musiałem z całych sił powstrzymywać się, by nie położyć się w śniegu wśród skał i nie zasnąć. Jednak siedziałem tylko i co jakiś czas odruchowo dotykałem bolesnej opuchlizny na skroni. Pierwsze łyki gryfiego mleka sprawiły, iż moje opuchnięte od rzemienia gardło zmiażdżył taki ból przy przełykaniu, że zakrztusiłem się i z oczu poszły mi łzy. Kolejne przyniosły już ulgę.
Czekaliśmy.
- Nadal nie pojmuję, jak do tego doszło, że ci mnisi chcą się układać z Ulfem, a nawet oddali mu Węży, od których wzięli zapłatę. Przecież jeśli Aaken się o tym dowie, będzie chciał wziąć pomstę - odezwałem się.
- Żaden z nas nie pojmuje - powiedział jeden z Braci Drzewa, ten, którego zwali Skalnik. - Zdaje się, że uważają się za niedosiężnych, dopóki nie opuszczają doliny, i robią wszystko, co uważają za korzystne dla siebie.
- Król Węży nie będzie o niczym wiedział - zauważył Grunaldi. - Bowiem nie ocalał nikt, kto mógłby mu o tym opowiedzieć, a sami ci Szepcący na pewno tego nie zrobią. Mnie zaś martwi, że uznali pomaganie nam za korzyść, bo ich największym marzeniem jest doprowadzić do końca świata, a to jest niezupełnie to, o co mnie akurat chodzi. Mam nadzieję, że Ulf będzie miał dość sprytu, żeby dojść z tym do ładu.
- Jeśli mowa o tym, że odwołali opętujące nas cienie, a potem przywołali z powrotem Robaka, dając nam odbić Fyalara i Czyniącą, to o resztę możemy zamartwiać się kiedy indziej. Cokolwiek sobie roją, najlepiej, żebyśmy poszli stąd i zajęli się własnymi sprawami - powiedział powoli Spalle. - Jeśli idzie o mnie, to czy świat miałby się skończyć w chwili, kiedy pożera mnie jakaś żywa góra, czy parę dni później, nie bardzo robi mi różnicę.
Siedzieliśmy tak potem jeszcze dosyć długo, ale nie doszliśmy do niczego mądrego, patrzyliśmy tylko, jak w dolinę wpełza powoli zmrok.
Kiedy Ulf pojawił się w szerokim otworze pieczary i ruszył samotnie w dół po schodach, właściwie straciłem nadzieję, że pozostał przy życiu, i zaczynałem naprawdę się bać kolejnego podstępu ze strony Szepcących. Wciąż nie rozumiałem, dlaczego zostawiają nas przy życiu.
- Wynośmy się stąd - powiedział, kiedy znalazł się już przy nas. - Dowiedziałem się, ile się dało, ale chcę opuścić to miejsce, i to zaraz. Muszę wszystko przemyśleć, jednak zanosi się na to, że będziemy musieli ich jeszcze wykorzystać.
Nie podobało mi się to, co powiedział, lecz wiedziałem, że dalsze wypytywanie nic nie przyniesie. Opuszczaliśmy dolinę Szepcących do Cieni i to przynajmniej była dobra wiadomość.
Kiedy szli tu po mnie, Nocni Wędrowcy wspięli się po skałach za pomocą haków i lin, a potem przebyli grzbiet i opuścili się na linach na dno doliny. Bezgłośnie i niepostrzeżenie, tak jak mieliśmy w zwyczaju, nie gorzej od cesarskich tropicieli. Potem jednak obudzili cienie, które zawładnęły ich umysłami, i o mały włos idący mi na odsiecz podzieliliby los wszystkich wchodzących do tego miejsca, zapewne i mój. Teraz jednak mogliśmy wyjść tak samo, jak wchodzili tu i wychodzili Węże - wygodnym, choć stromym traktem przez przełęcz zwaną Kamiennymi Kłami.
Mieliśmy dwie lodowe latarnie kryjące wewnątrz świecące stworzenia, których używaliśmy w Dolinie Bolesnej Pani, ale dopóki nie zapadł prawdziwy mrok, Ulf nie pozwolił obudzić ich blasku. Schodziliśmy więc wśród skał i śniegu w zapadających ciemnościach. Tej nocy po niebie wędrowały oba księżyce i wydawało się, że cały śnieg świeci mdło, a nawet widziałem, że w ich świetle człowiek rzuca cień. Szliśmy zatem nadal bez światła, ale to wcale nie było aż tak trudne, zwłaszcza kiedy oczy przywykły do półmroku.
Lodowy sarkofag stale niosło dwóch ludzi, na pasach przewleczonych przez uchwyty po bokach, a kiedy droga wiodła mniej więcej równo, po prostu ciągnęli go po śniegu jak sanie. Zmienialiśmy się często. Dwóch opiekowało się lodową trumną, dwóch pilnowało drogi z przodu i dwóch z tyłu, stale z łukami i arbaletami w rękach.
Była to męcząca podróż, ale pamiętałem, jak przebyłem ją w tamtą stronę - spętany, wleczony na dławiącym szyję arkanie, wśród szlochających jeńców, prowadzony na śmierć jak owca.
Teraz miałem w ręku tę dziwną broń, podobną do zmniejszonej arkabalisty, o której wiedziałem, że strzela płasko i celnie, a miotany przez nią ciężki bełt potrafi przebić zbroję jeźdźca i zmieść go z siodła na sto kroków. Na plecach czułem ciężar miecza i nie byłem już owcą. Byłem znowu Nocnym Wędrowcem. Jednym z nich. Fyalarem Kamiennym Ogniem. Moje kolejne imię.
Imię wojownika.
Mieliśmy zejść na polanę u stóp Żarłocznej Góry, gdzie pod osłoną gałęzi zostały spętane konie, a potem dojechać nocą przynajmniej do rzeki, gdzie czekał nas popas.
Schodząc ze zboczy, dwa razy odpoczywaliśmy, leżąc w śniegu wokół sarkofagu i mierząc we wszystkie strony grotami gotowych do strzału arbalet i giętych okrętowych łuków Ludzi Ognia. Kiedy ruszaliśmy dalej, szliśmy bezgłośnie, trudno widoczni na śniegu. Koszmary Żarłocznej Góry z każdym krokiem zostawały dalej za naszymi plecami i coraz trudniej było uwierzyć w to, co widzieliśmy na własne oczy.
Przebyliśmy częściowo zamarznięty strumień, a potem weszliśmy w zagajnik.
Idący na przedzie Ulf zatrzymał się tak nagle, że omal na niego nie wpadłem. Zobaczyłem, że pokazuje „zatrzymać się i przyczaić”, więc przykląkłem natychmiast, unosząc arbaletę, ale nie widziałem nic prócz lśniących lekko zasp, ośnieżonych gałęzi i pni. Wszyscy przysiedliśmy nisko, bez jednego dźwięku, zapadając się wśród zasp jak duchy. Ulf płynnym ruchem sięgnął jedną ręką po tkwiący mu w sajdaku za plecami łuk i założył strzałę, a potem pokazał najpierw „klin, powoli naprzód”, a potem „chronić rannego”. „Klin” wyglądał tak jak w naszej armii „grot”. Nie było rannego, ale mieliśmy pogrążoną w drętwym śnie Czyniącą. To oznaczało, że niosący akurat sarkofag Głóg i Grunaldi muszą przy nim pozostać gotowi do walki, a reszta kroczy trójkątnym szykiem za Ulfem.
Nitj’sefni wstał z uniesionym łukiem, mierząc przed siebie, ale nie naciągał jeszcze cięciwy, tylko ruszył naprzód, przyczajonym, ostrożnym krokiem.
Spalle szedł obok niego ze swoim łukiem, a ja i Skalnik o półtora kroku z tyłu, mierząc z arbalet. W taki sposób weszliśmy pomiędzy ośnieżone krzewy i niskie drzewka. Pamiętałem, jak trzymać arbaletę przy ramieniu oraz że zawsze muszę mierzyć tam, gdzie patrzę, i odwracać się całym ciałem z bronią niczym przyrośniętą do barku, a także o tym, że nie wolno trzymać palców na dźwigni spustowej, dopóki nie ma się strzelać, lecz wciąż nie widziałem żadnego celu.
Kilkanaście kroków dalej zobaczyłem wreszcie na drzewach migotliwy poblask płomieni, a potem nasze konie otoczone przez zbrojnych z pochodniami.
Ulf przytrzymał strzałę na łęczysku, uniósł dłoń i pokazał „rozwinąć skrzydła”, a potem „czekać na rozkaz ataku”. W tej sytuacji oznaczało to, że mamy rozdzielić się po jego bokach i przyczaić na obrzeżu polany. Przemykaliśmy więc wśród oblepionych śniegiem gałęzi, trzymając się cienia i unikając blasku pochodni.
Zapadłem wśród śniegu i wczołgałem się pod iglaste gałęzie zwieszające się tuż nad ziemią.
Nawet jeśli zbrojni przy naszych koniach górowali nad nami liczebnie, czułem pociechę dzięki temu, że okazali się butnymi głupcami, niewiele sprytniejszymi od krewnych Lśniącej Rosą. W tej krainie im ludzie byli silniejsi, tym częściej pycha przyćmiewała rozsądek. Stali tam, na pustej polanie, otoczeni nocą i lasem, z czterema płonącymi pochodniami, i widziałem przed grotem każdego z mężów, widziałem błyski płomieni na ich hełmach i napierśnikach, oni zaś nie widzieli niczego poza kręgiem śniegu wokół, oświetlonym przez ich własny ogień.
Wybrałem sobie rosłego męża w hełmie zasłaniającym twarz aż po usta i wymierzyłem mu bełt w krocze, tam gdzie jego folgowy pancerz kończył się zasłoną z łańcuchów. Stał z prawej pośrodku, dlatego był mój. Wiedziałem, że grot arbalety Skalnika wskazuje teraz tego, który stał najbardziej z brzegu.
Obserwowałem zbrojnego zmrużonymi oczami, pamiętając, by nie patrzeć wprost na płomienie, i czekałem.
Usłyszałem porykiwanie i kwik zaniepokojonych koni oraz cichy chrzęst śniegu.
- Czego sobie życzysz od moich koni? - usłyszałem głos Ulfa, który pojawił się znienacka tuż za kręgiem oświetlonego pochodniami śniegu. Schował łuk i stał całkiem spokojnie, z ostrzem miecza ukrytym za ramieniem. - Może mógłbym ci w czymś pomóc? - dodał Nocny Wędrowiec swobodnie.
Tamci aż przysiedli z zaskoczenia, niektórzy wysunęli miecze do połowy z pochew, ale nie rzucili się na Ulfa, co oznaczało, że nie potracili do reszty rozsądku. Powoli uniosłem jeden palec i przesunąłem zapadkę blokującą dźwignię spustu oraz obracający się mosiężny walec, który trzymał plecioną z włosia i drutu grubą cięciwę. A potem wciągnąłem bardzo powoli powietrze przez nos, nie spuszczając oka z punktu, który wskazywał mój grot.
- Sądziliśmy, że poszedłeś za Kamienne Kły, a to znaczyło, że twoje konie sczezną tu z zimna i głodu. Długo ich szukaliśmy - odezwał się mąż w głębokim hełmie z nosalem podobnym do dzioba kruka.
- Zwykle zostawiam koniowodnego - odparł Ulf nadal lekkim tonem, jakby rozmawiał z sąsiadem spotkanym na polowaniu. - Ciekawe, jaki byłby jego los?
- Gdzie twoi ludzie?
- Wszędzie wokół - odpowiedział Nitj’sefni. - Wśród zasp i pni. Patrzą sobie na was i z nudów bawią się cięciwami. Nie wiedzieliśmy, kim jesteście i jakie macie zamiary.
- Weszliście za Kamienne Kły?
- Załatwiliśmy, cośmy chcieli. A konie są nam potrzebne, żeby opuścić wasze ziemie i więcej się wam nie naprzykrzać.
- Widzieliście Szepcących do Cieni?
- Poszliśmy tam zabić Węży i to właśnie zrobiliśmy.
- Skoro żyjecie, możecie spędzić noc w naszej siedzibie.
- Czy to znaczy, że wy, Ludzie Kruki, dajecie nam gościnę i mir? Poręczysz słowem waszego styrsmana? Nie widzę go tutaj.
- Kungsbjarn Płaczący Lodem ma lepsze rzeczy do robienia, niż uganiać się po nocy za jakimiś końmi. Jednak ceni sobie ludzi mężnych i mających coś do powiedzenia, a noce są teraz długie i mroźne. Dajemy wam gościnę. Zasiądźcie przy naszym stole i ogniu. Styrsman jest też mężem honorowym. Chyba nie chcesz, wędrowcze, wzgardzić jego domem. Patrz, oto chcę podzielić z tobą łyk morskiego miodu.
Mężczyzna uniósł futrzany bukłak zatkany korkiem.
Ulf uporczywie patrzył na niego w milczeniu, prosto w oczy, aż tamten skinął głową i jego ludzie schowali miecze do pochew. Nitj’sefni odwrócił swój tak, że ostrze zalśniło w mdłym świetle księżyców, i także je schował.
- Przyjmujemy gościnę - rzekł. Po czym wziął bukłak, napił się, uniósł palce do ust i gwizdnął.
Sygnał brzmiał „do mnie, czysto!”. Inaczej niż samo „do mnie!”, które oznaczało, że zanosi się na walkę, albo „do mnie, na odsiecz!”, które znaczyło zgoła jeszcze co innego.