Miałem „zostać połknięty”, lecz wraz z nimi, a jednocześnie miał mnie zobaczyć mistrz - czyli zapewne szalony król Węży. Przestałem próbować cokolwiek z tego zrozumieć i myślałem tylko o tym, co działo się wokół mnie w tej chwili. Tym razem ręce spętano mi z przodu, zostało zatem jeszcze ostrze w podeszwie oraz nóż Brusa na szyi, głęboko pod wszystkimi ubraniami, i jeszcze łańcuch ukryty w pole kurty. No i wciąż żyłem.
Kazano nam tak siedzieć dość długo, ale Węże nie okazywali zniecierpliwienia ani przestrachu. Wydawało się, że nie odczuwają też chłodu ani nudy. Nie rozmawiali, nie jedli niczego, nie palili bakhunu, tylko siedzieli martwo, nieruchomo - zupełnie jak prawdziwe gady.
Dookoła nas wciąż słychać było szepty, przypominające szelest martwych liści, a wśród skał cały czas przemykały i kłębiły się szare sylwetki. Chwilami nawet udawało mi się coś dostrzec, wyglądało to jak tłum ludzi utkany z dymu. Ludzi, którzy przebiegali chyłkiem wśród skał, a czasem przystawali i gapili się na nas. Kiedy jednak usiłowałem im się przyjrzeć, bledli, zamieniali się w cień i kłęby siarkowych wyziewów.
Po jakimś czasie kolumny znów obróciły się, ukazując kapłanów w ich szkarłatnych szatach, stojących niczym posągi w swoich niszach. W posadzce pod moimi nogami pojawiły się świecące czerwienią i żółcią ogniste koła, które kurczyły się i rozszerzały.
- Nakarmiliście Górę - stwierdził jeden z Szepcących, lecz nie było wiadomo który.
- Przyzwaliśmy dla was Robaka - powiedział inny.
- Możecie wejść po schodach - oznajmił kolejny.
Węże wstali i ruszyli przez okrągły plac, prosto w stronę zbocza, tam, gdzie wykute zostały gładkie stopnie, tak szerokie i wysokie, że można by je wziąć raczej za tarasy, wzniesione coraz wyżej, aż ku szerokiej, prostej pieczarze, z której zaczęło pobłyskiwać zielone, nienaturalne światło.
Wchodziliśmy po belkowanych, szerokich schodach wzniesionych pomiędzy stopniami, jeźdźcy prowadzili konie za ogłowia. Nie zamierzali ich zostawić, więc obok położono im pochylnie z desek z przybitymi szczeblami. Czterech pieszych niosło między sobą sieć, w której spoczywał sarkofag z Czyniącą, a dwóch prowadziło mnie. Jeden trzymał postronek założony na moją szyję, a drugi pilnował z włócznią w rękach, co jakiś czas dźgając mnie drzewcem w plecy.
Wiedziałem, że z każdą następną chwilą jest trudniej uciec, ale niewiele mogłem na to poradzić, bo dotąd nie zauważyłem żadnej sposobności.
Kiedy wreszcie podeszliśmy na górę, schody doprowadziły nas do szerokiej pieczary, jak ślad poziomego cięcia, zupełnie jakby ktoś chciał podciąć górze gardło. Weszliśmy do wnętrza, z każdym krokiem podążając w grobową ciemność i zostawiając za plecami świat i resztki światła wpadające przez otwór.
Dalej było jak zwykle w jaskiniach. Mrok, mokre, zastałe powietrze, odgłosy kroków wzniecające echo gdzieś daleko, śpiewny dźwięk spadających kropel wody.
Bywałem w takich pieczarach i choć ich nie lubię, to jednak zwykle mnie nie przerażają. Tu jednak unosił się dziwny zapach, niepodobny do żelazistego czy siarkowego oddechu wnętrza ziemi, jaki zwykle czuje się w grotach. Czułem natomiast ciężki, piżmowy odór, jakbyśmy wchodzili do legowiska wielkich zwierząt, trochę jak smród dzikich leopardów, a trochę jak stada wołów.
Wśród dźwięku kropel i naszych kroków dały się znów słyszeć szelesty i szepty, jakby otaczał nas tłum. Poza tym jednak wokół panowała ciężka podziemna ciemność, jakiej nie można doświadczyć nawet najgłębszej nocy.
Potykałem się o kamienie, więc wyciągnąłem związane dłonie i próbowałem wymacywać drogę przed sobą. Natrafiałem na dziwaczne, bezkształtne twory, jakie zwykle spotyka się w jaskiniach, ale nie były to skały, przypominały w dotyku oślizgłe mięso morskich stworów, zupełnie jakbyśmy nie znaleźli się w leżu bestii, ale w jej wnętrznościach. Ustępowały pod naciskiem dłoni, a nawet miałem wrażenie, że się poruszają.
Po jakimś czasie ujrzałem światło. Blade i migotliwe, niczym poblask wielu kaganków, malujący rozbłyski i cienie na naciekach oraz kamiennych soplach jaskini. Kiedy znaleźliśmy się bliżej, ujrzałem kolejnego otulonego tuleją ze szkarłatnego materiału mnicha z tych, którzy nazywali siebie Szepcącymi do Cieni.
Ten siedział pośrodku okrągłej komnaty w skale, otoczony strzelającymi wprost z podłogi chybotliwymi płomykami, podobnymi do błędnych ogni na bagnach. Skierował na nas otwór swojego kaptura i zobaczyłem, że z tyłu wnika w niego jeden z tych skalnych tworów, wbijając się w szatę i zapewne potem w ciało, ale mnich nic sobie z tego nie robił i nie sprawiał wrażenia, jakby cierpiał.
- Jeśli pojawi się światło, to będzie znaczyło, że dostatecznie nakarmiliście Górę i przyśle dla was Robaka. - Trudno było stwierdzić, czy to mnich powiedział, czy głos spłynął wprost ze stropu jaskini albo ulągł się między opętańczymi szeptami wśród cieni i zakamarków.
A potem coś szczęknęło i cała jaskinia rozjarzyła się białym światłem, ukazując ruszające się narośla i twory, które powinny sterczeć nieruchomo, jak przystało kamieniom, a tymczasem wiły się niczym macki podmorskich stworzeń. Przeciwległa ściana, także mieniąca się od blasku, pękła nagle, krwawiąc brudnożółtym płynem, podobnym do ropy z gnijącej rany. Pęknięcie rozchyliło się na boki i buchnął w nas ohydny odór, niczym rozprutych wnętrzności.
Znów pchnięto mnie drzewcem włóczni w plecy i ruszyliśmy wprost ku rozwartej ranie, teraz przypominającej ropiejące łono. Przeszliśmy przez korytarz zalany jasnym światłem, w którym wyraźnie widać było, że to wszystko jest jak kamień, jak gładkie, szkliste budowle przedwiecznych i jak wnętrzności jakiegoś olbrzymiego potwora zarazem.
Dalej znów była komora, zupełnie pusta i gładka, nadal zalana tym upiornym białym światłem i tak wielka, że można by w niej trzymać tabun koni. Przez środek prowadził idealnie prosty rów dzielący ją wzdłuż, szeroki na tyle, że pomieściłby sporą rzekę. Na ścianach zapalały się i gasły niepodobne do niczego świetliste znaki, ale nie widziałem nic, co można by nazwać robakiem. Komora była z obu stron zarośnięta żółtawą, falującą błoną.
A potem rozległ się pojedynczy odgłos podobny do krzyku upiora, który wzbudził echo pod sklepieniem. Gdzieś z oddali dał się słyszeć narastający szum i świst, cała komora zaczęła dygotać, gdzieś z góry posypały się drobne odłamki. Odgłos stawał się coraz potężniejszy i coraz bardziej przejmujący, zamykająca komorę błona wydęła się nagle i pękła raptownie jak pęcherz, wpuszczając podmuch lodowatego, cuchnącego wichru, który omal nie zbił wszystkich z nóg, konie Węży zaczęły kwiczeć i stawać dęba, a potem z szumem, wizgiem i łoskotem, jakby walił się cały świat - przybył Robak.
Wystrzelił z otworu niczym drapieżna ryba czająca się w podwodnej jamie i w jednej chwili wypełnił sobą cały rów pośrodku jaskini. Przypominał właśnie rybę, jedną z tych o wężowatym ciele, które kupcy sprzedawali po zawieszeniu na dzień czy dwa w gęstym dymie albo jako kawałki pieczone na węglach i nadziane na patyki. W zalanym słońcem, gwarnym Maranaharze. Mieście, które umarło. Dawno i daleko stąd.
Gdzieś w mojej pamięci.
Tylko że ten stwór był sto razy większy niż wężoryby wiszące na hakach przekupniów. W jaskini zmieścił się tylko łeb i fragment cielska, podejrzewałem, że w dziurze, z której wychynął, czeka jeszcze przynajmniej drugie tyle ciała Robaka.
Stwór nie miał oczu, był pokryty wzorem w jaskrawe pasy, jego boki wibrowały i falowały nieco i sączyła się z nich cuchnąca mgła. Wysunięty daleko wprzód płaski pysk zaczął się otwierać i zrozumiałem, że teraz zostanę połknięty, ale udało mi się nie wpaść w panikę. Pamiętałem, że dowódca powiedział „połknięty wraz z nami” oraz że dzięki temu „zobaczy mnie mistrz”. Niewiele z tego rozumiałem, ale i to wystarczyło, żebym uczepił się jakiejś nadziei.
Robak spoczywał na razie zupełnie nieruchomo na dnie niecki i dyszał z otwartym pyskiem, zupełnie jak rzeczne jaszczury z Południa. Wydawało się, że nie widzi ani stłoczonych koni, ani Węży, którzy na jego widok zaczęli dziko wrzeszczeć i hałaśliwie tłuc trzymaną w ręku bronią albo pięściami po napierśnikach.
Po prostu leżał wielki jak przewrócona wieża i czekał.
Z otwartą paszczą, przypominającą bramę miejską. Zwrócił łeb w bok i oparł szczękę na podłodze pieczary.
Rozległ się stukot kopyt, kwik przerażonych wierzchowców prowadzonych za ogłowia prosto w rozwartą gardziel, ktoś pchnął mnie drzewcem między łopatki. Węże ruszyli bez namysłu wprost w otwarty olbrzymi pysk, całkiem jakby była to zwykła rzecz, jakby zmierzali za miejskie mury.
Nie tak wyobrażałem sobie „połknięcie”. Robak czekał z rozwartą paszczą, a myśmy maszerowali wprost do jego wnętrza.
Trząsłem się z przerażenia, ale szarpany za postronek musiałem iść. Do paszczy Robaka, wprost w odór jego oddechu, krok za krokiem.
Do paszczy.
Wprowadzali rzędem konie, jednego za drugim, nieśli sieć z lodowym sarkofagiem, popychali mnie przed sobą.
Między palisadami niezliczonych zębów, sterczących na podniebieniu w wielu rzędach, lśniących jak polerowana kość, zakrzywionych do wewnątrz i długich jak moja dłoń. Wyglądało to jak tunel ozdobiony na bokach i suficie niezliczonymi ostrzami sztyletów.
W brzuchu Robaka wcale nie było ciemno. Sinawy blask lał się ze ścian żołądka, a od wewnątrz skóra potwora wydawała się trochę przejrzysta, jak wyprawiony rybi pęcherz. Widziałem przez nią zarysy jaskini, dziwaczne znaki zaklęć migające na ścianach. Kiedy popędzili mnie przez gardziel, kuliłem się, czekając, aż zmiażdżą mnie te tysiące zębów, ale nic takiego się nie działo. Nie zostałem zamieniony w krwawą papkę.
Z jakiegoś powodu Robak połykał nas w całości.
Spodziewałem się też żołądka, wnętrzności, kłębowiska jelit, sam nie wiem czego. Stwór był najwyraźniej żywy, więc sądziłem, że jest zbudowany podobnie jak wszelkie istoty na tym świecie, tymczasem za żebrowaną gardzielą było dużo miejsca, jakby był pusty w środku. Zupełnie jakbyśmy weszli do wielkiego, cuchnącego skórzanego namiotu.
Gardziel zacisnęła się, potem usłyszałem znów ponury, zawodzący dźwięk, wszystko zatrzęsło się i zrozumiałem, że Robak zamknął paszczę.
A potem cielsko szarpnęło gwałtownie i omal nie wrzasnąłem ze strachu. Czułem, że jakaś siła ciągnie mnie w głąb, w kierunku ogona, próbowałem chwycić się czegoś związanymi rękami, ale wnętrze potwora było gładkie niczym napięta skóra na bębnie. Od strony paszczy w kierunku tyłu, tam gdzie coś mnie ciągnęło, przez skórę przebiegały świecące wzory, na zewnątrz, za prześwitującą skórą, zrobiło się nagle ciemno i zrozumiałem, że potwór z nami w żołądku ruszył przez podziemne korytarze Żarłocznej Góry.
Nie przypominało to niczego, co odczuwałem do tej pory. Ani jazdy wozem, ani na grzbiecie ornipanta, ani żadnego innego wierzchowca. Najbardziej przypominało przebywanie pod pokładem lodowego okrętu, którym przybyłem tu z miasta na wulkanie. Teraz jednak cały czas wszystko drżało i kołysało się na boki i przez czułem tajemniczą siłę ciągnącą mnie lekko i niepowstrzymanie do tyłu. Stwór tego rodzaju powinien był się raczej wić, żeby poruszać się naprzód, ale ten sunął mniej więcej prosto, jak prawdziwy robak, tylko przez jego ciało przenikały fale przejmujących do kości dreszczy.
Szybko dopadły mnie mdłości, lecz na pociechę miałem to, że Węże nie wyglądali wiele lepiej. Twarze pod tatuażami im poszarzały, przełykali nerwowo ślinę i zataczali się na śliskim podłożu, usiłując przytrzymać się czegoś. Wokół migotały światła i dobiegał nas dziwny świszczący grzmot, z jakim potwór mknął przez podziemne korytarze. Czasami Robak zakręcał i wówczas rzucało nami na przeciwległą ścianę, konie zaczynały kwiczeć przeraźliwie i zastanawiałem się, co będzie, kiedy któryś wpadnie w panikę i zacznie wierzgać w brzuchu Robaka.
Komora, w której staliśmy, kończyła się ścianą, zaciśniętą jak wylot związanego worka, ale sądząc po prześwitujących przez skórę światłach, z tyłu była kolejna taka sama, a może i następne.
Staliśmy tak długo, czekając nie wiadomo na co, wewnątrz Robaka, który sunął przez kręte jaskinie w głębi ziemi jak kornik w drewnie. Być może cały świat był już przez niego stoczony na podobieństwo starej belki. Być może czerw mógł wychynąć na drugim końcu gór albo gdziekolwiek, o wiele staj od wybrzeża, gdzie wznosiła się przeklęta Żarłoczna Góra. Zostanę połknięty i stanę przed obliczem króla Węży... Zaczynałem rozumieć i ogarnęło mnie przerażenie.
Dowódca stał na rozstawionych szeroko nogach, jedną ręką oparty o ścianę, i kołysał się lekko z tym swoim nawiedzonym wyrazem twarzy i przeraźliwymi oczami przypominającymi żółte kamyki. Jako jedyny nie bladł, nie wymiotował i nie zataczał się dookoła ani nie próbował siadać na dnie żołądka Robaka. Pojąłem, że wchodził do brzucha potwora już wcześniej i że miałem rację.
Kiedy myśmy mozolnie wędrowali przez kraj, brnąc w śniegu całymi tygodniami, Węże dawali się połykać potworowi i sunęli gładko podziemnymi tunelami, wychodząc znienacka na powierzchnię jak szczury w spichrzu. Jeśli nawet ktokolwiek z Wędrujących Nocą - sam Ulf, Ludzie Ognia albo Bracia Drzewa przeżyli, mogli liczyć tylko na mięśnie swojego konia i własne nogi. Nie mogli dogonić Robaka ślizgającego się na skróty wygryzionymi we wnętrzu ziemi korytarzami, jak czerw w gnijącym mięsie.
W cielsku potwora było ciepło, a mimo to poczułem, że moje ciało ścina mróz. Być może zdążyłbym sięgnąć po ostrze Brusa wiszące na piersi i przeciąć żyłę z boku szyi. Życie wyciekłoby ze mnie, zanim serce uderzyłoby sto razy, i moja Droga pod Górę dobiegłaby końca. Uniknąłbym króla Węży i czekających mnie męczarni. Tylko co powiedziałbym ojcu i cieniom wszystkich zabitych Kirenenów, którzy złożyli w moje ręce los całego narodu? Jak wytłumaczyłbym, że zbłądziłem na ścieżkach losu, splątanych jak wygryzione w belce korytarze, że pozwoliłem, by szalony król dostał w swoje ręce moc Bolesnej Pani, a Nahel Ifrija zamieniła mój kraj w pustynię najeżoną lasem Czerwonych Wież?
Zachowałem kastetowy nóż na szyi, nie większy od małego liścia, i łańcuch ukryty w pole kurty oraz maleńkie ostrze w podeszwie. Przeciwko sobie miałem siedmiu ludzi, w tym dwóch w ciężkich zbrojach i jednego Czyniącego. Jedynym wyjściem było zabić ich wszystkich, odebrać Czyniącą, a gdy Robak wychynie ponad ziemię - uciekać. Tyle tylko, że nie miałem na to żadnych szans. Może powaliłbym jednego albo dwóch, korzystając z zaskoczenia, a potem, dobywszy łańcucha, którego się nie spodziewali, mógłbym bronić się jeszcze przez jakiś czas, ale to wszystko. A na koniec pozostawał Czyniący, który zapewne umiał jednym gestem sprawić, by zapłonęły mi oczy. Równie dobrze mogłem poderżnąć sobie gardło - tak byłoby szybciej i prościej.
Wydawało mi się, że zawsze zdążę to zrobić, więc czekałem, klęcząc, szarpany skurczami i podskokami cielska potwora, ogłuszony szumem i rykiem dobiegającym z zewnątrz i oślepiany błyskami światła. Trwałem nieruchomo i zbierałem siły, a w głowie rozbrzmiewała mi pieśń o Dolinie Czarnych Łez. Chciałem oczyścić umysł ze strachu, zbędnych myśli i rozpamiętywania. Ten czas przeminął. Teraz musiałem obudzić w sobie ogień i rozpalić go tak, by całe moje ciało stało się ogniem. Płomieniem, którego nie można powstrzymać ostrzem, a który niszczy wszystko. Nadchodził mój koniec i musiałem przestać rozmyślać o tym, dokąd sam odejdę, a skupić się na chwilach, które nastąpią przedtem. Musiałem zabić siedmiu mężów. Starszych ode mnie, znacznie silniejszych i lepiej uzbrojonych. To, czy to możliwe, czy nie, nie miało znaczenia. Nic więcej nie pozostało do zrobienia. Liczyła się sposobność, która mogła nastąpić w każdym momencie, i sposób dokonania tego. Ruchy ciała, przebiegłość, szybkość. Miejsca nieosłonięte pancerzem, w które można trafić ostrzem. Broń, którą można wytrącić z zaskoczonej dłoni i przechwycić. Ruch, który pozwoli ich wymanewrować, sprawić, by wpadali na siebie i stawali sobie na drodze. Może mógłbym nawet zabić Robaka, kalecząc go od środka, i sprawić, by pozostał w krętych korytarzach wnętrza ziemi i nigdy nie dotarł do króla Węży. Ruch. Sposobność. Ogień. Tylko tyle.
Klęczałem i pilnowałem oddechu pracującego jak miech w kuźni, podsycający płomień, aż stanie się biały, huczący i zdolny przepalać żelazo.
Czekałem.
A potem Robak zaczął skręcać coraz częściej i coraz gwałtowniej, cielsko szarpało tak, że nawet dowódca stracił równowagę i zatoczył się, a na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia.
Konie znów zaczęły kwiczeć, a Ludzie Węże przewracać się na siebie, chwytać wypukłości na ścianach i siebie nawzajem. Uniosłem ręce i wsunąłem kciuk pod łańcuszek, na którym wisiał mój nóż po Brusie, ale czekałem jeszcze, bo coś się działo i chciałem zobaczyć co. Węże zaczęli wykrzykiwać jeden przez drugiego, ale Czyniący uciszył ich krótkim chrapliwym okrzykiem. Z zewnątrz Robak odpowiedział przeciągłym zawodzeniem, jakby mu wtórował.
Stwór szarpał się długo, dowódca uchwycił się czegoś nad głową i rozglądał niepewnie, ze zmarszczonymi brwiami. A potem znów poczułem, że niewidzialna siła zaczyna pchać moje ciało, tylko teraz nie w kierunku ogona, ale do przodu, w stronę pyska potwora. Węże, którzy stracili równowagę, potoczyli się po śliskiej podłodze, oba konie stały na szeroko rozstawionych nogach i kwiczały przeraźliwie.
Panowało zamieszanie, lecz to nie był dobry moment do ataku, bo gdybym tylko spróbował wstać na nogi, natychmiast sam straciłbym równowagę i nie umiałem wyobrazić sobie, jak miałbym w takiej sytuacji walczyć.
Po dłuższym czasie uciążliwe wrażenie pchania osłabło, potem nastąpiło kilka potężnych szarpnięć, jakby okręt wbijał się w falę, a na koniec wszystko wreszcie ucichło.
Ustały hałas i wstrząsy, potwór znieruchomiał, tylko dziwne świecące wzory i znaki nadal migotały na ścianach.
Zaciśnięta gardziel rozciągnęła się nagle, ukazując wnętrze pyska najeżone palisadami kłów, przekręciła się w bok, do środka wpadło sine, migotliwe światło i buchnęło chłodne, stęchłe powietrze podziemi.
Węże dźwignęli się na nogi, dwóch ujęło sieć wypchaną lodowym sarkofagiem, ktoś chwycił prychające i targające łbami wierzchowce za ogłowia, ktoś znów trącił mnie środkiem drzewca w plecy i wyszliśmy z wnętrzności Robaka.
W dokładnie takiej samej pieczarze jak ta, w której do niego wstąpiliśmy.
Dowódca jednak nie był zadowolony, bo stanął jak oniemiały, a stwór w tym czasie zamknął paszczę, odwrócił łeb, a potem rzucił nim do przodu, rozciągając cielsko, i wystrzelił przed siebie w głąb podziemnych tuneli, a jego ogon ciągnął się za naszymi plecami jeszcze długo, rozmazując od pędu.
- Jak śmiecie, Szepcący! Nakarmiliśmy Górę! Gniew Węża będzie bezlitosny! - wrzasnął Czyniący, unosząc głowę do kamiennych ścian i sufitu, na których zapalały się i gasły dziwne świetliste znaki.
W odpowiedzi rozległ się niezrozumiały okrzyk w obcym języku, brzmiący trochę jak: „Bireti do Hontro-i!”, i w nagłej, osłupiałej ciszy krótki, masywny bełt arbalety wbił się w czoło kapłana Węży.
Ten wyprężył się z ogłuszającym sykiem, który zamienił się w prychnięcie i bulgot, gdy z jego ust bluznęła krew, a potem zwalił się w koryto na dnie jaskini, w którym przed chwilą spoczywało cielsko Robaka.
Nie czekałem dłużej.
Wyszarpnąłem spod kurty, kolczugi i kaftana łańcuszek z pochwą kastetowego noża, przeciąłem rzemień pomiędzy nadgarstkami i wywinąłem się piruetem z uchwytu pilnującego mnie Węża. A potem po prostu powtórzyłem to, co w myślach zrobiłem już sto razy, doskonaląc każdy ruch. Wykręciłem mu rękę z mieczem i przypadłem do ziemi, prując wewnętrzną stronę uda ostrzem ukrytym między palcami drugiej dłoni, tak by przeciąć znajdujące się przy pachwinie wielkie żyły.
Potem mogłem znów wywinąć się jak płomień na wietrze i ciąć Węża pod hełmem jego własnym mieczem, gdy już padał.
Ogień we mnie zapłonął, a powietrze w pieczarze na mgnienie oka zrobiło się gęste od strzał i bełtów.
Rozległ się wrzask wielu głosów, zwielokrotniony echem, trzech naszpikowanych strzałami Węży skręcało się na ziemi, a ostatnich dwóch zdolnych jeszcze do poruszania się skoczyło w ślad za swoim Czyniącym na dno kamiennego koryta, w którym przed chwilą sunął Robak.
Jeden z nich ocalał, bo chroniła go ciężka zbroja jazdy, a drugi miał bark przeszyty strzałą, ale nie zwracał na to uwagi. Głębokie dno parowu skryło ich, więc rzucili się do beznadziejnej ucieczki w kierunku wylotu tunelu, znów zarośniętego żółtawym pęcherzem.
Stałem zaskoczony, ze zdobycznym mieczem w dłoni, wśród trupów i konających wijących się na skalnej podłodze. Nie bardzo rozumiałem, gdzie jestem i kto zabija Węży, pilnowałem tylko lodowego sarkofagu, zdecydowany bronić go do końca.