Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 2 Żarłoczna Góra 2 page

Za nim wśród skał i drzew siedzieli następni i również nie dbali, by być niewidoczni. Pogryzali coś, trzymali w rękach łuki z założonymi strzałami, ale nie napinali ich, tylko kładli płasko na kolanach, drapali się, a nawet ziewali, jakby wciąż na coś czekali, mimo że przed ich oczami szlakiem przechodziło półtora tuzina ludzi. Ktoś z jeńców zaczął ich wołać z rozpaczą i usłyszałem, że Węże się śmieją. Któryś zdzielił więźnia w głowę, ale wcale nie wyglądali na zaniepokojonych. Wokół nas powietrze drgało dziwacznie, jakby z gorąca, tak samo jak nad piaskiem pustyni, i wędrowaliśmy, zupełnie jakbyśmy już byli duchami, niewidocznymi dla oczu żywych. Przeszliśmy mostem nad strumieniem na dnie skalistego wąwozu, a kawałek dalej spotkaliśmy kolejnych ludzi czekających w zasadzce. I tak samo jak poprzedni, ci również nie zaszczycili nas nawet spojrzeniem. Jeńcy na ten widok zaczęli płakać i złorzeczyć. Było jasne, że siedzący tu zbrojni w mgnieniu oka rozbiliby podjazd Węży w puch, a tymczasem gapili się tylko przed siebie szklanym wzrokiem i czekali, aż traktem przejedzie ktoś widzialny.

Kiedy minęliśmy zasadzkę, jeńcy zupełnie stracili nadzieję i ducha. Szlochali jedynie i szli krok za krokiem, zupełnie bezwolnie. Widywałem już ludzi w takim stanie i wiedziałem, że łatwo się z niego nie obudzą. Nawet gdyby ktoś teraz zaatakował Węży, zacząłby ich zabijać i przeciął sznur, staliby i gapili się zupełnie jak owce.

Szliśmy potem jeszcze wiele godzin, cały czas pod górę. Przewracaliśmy się na oblodzonych kamieniach, potykaliśmy o korzenie. Do tego ja miałem się znacznie gorzej niż inni, bo wciąż miałem związane z tyłu ręce. Pozostali cały czas ściskali sznur, starając się poluzować dławiące ich pętle, a mnie drętwiały spętane ręce i traciłem czucie w palcach, a co gorsza, jeśli się potykałem albo ktoś obok mnie upadł i pociągnął mnie w dół, po prostu wieszałem się na linie.

Cały czas myślałem o nożu i walczyłem ze sobą, żeby go nie dobyć i nie przeciąć sznura, ale wtedy nie dałoby mi to nic poza sposobnością szybkiej śmierci.

Usiłowałem zamiast tego obserwować, tak jak uczył mnie Nocny Wędrowiec. Wypatrywać okazji, budować plany. Jednak dla kogoś podduszonego i poranionego szorstką liną, z obolałym ciałem i zdrętwiałymi dłońmi nie jest to wcale takie łatwe.



Węże szli szybko w milczeniu i nie robili już żadnych postojów. Byłem pewien, że nie będą tak gnać dziesiątki staj, aż na drugą stronę gór, do swojego szalonego króla, zatem teraz zmierzali do jakiegoś miejsca gdzieś po drodze, bo wyraźnie się śpieszyli. Góry zaczęły się robić strome, skaliste i posępne. Po kilku następnych godzinach weszliśmy już tak wysoko, że nic tu nie rosło, nawet pokręcone kolczaste drzewka, był tylko śnieg i skały. I szare zimowe niebo oraz ciemne szczyty, dźgające je jak szpony.

To była najbardziej posępna okolica, jaką widziałem. Zbyt wysoko, by wchodził tu człowiek, żadnych śladów zwierząt prócz kruków i orłów wysoko nad nami, nic tu też nie rosło. Tylko śnieg, skały, górskie szczyty wokół i szare niebo nad naszymi głowami. Było to równie upiorne i jałowe miejsce jak pustkowia pod Nahilgył, aczkolwiek góry wyglądały zupełnie inaczej. Wysokie, o ostrych wierzchołkach, szare i groźne, jak świeżo wykute ostrza.

Przy zboczu będącym jednym skalnym rumowiskiem Węże dali nam odpocząć. Zatrzymali się i wówczas cały nieszczęsny korowód jeńców po prostu zwalił się w śnieg.

Jeźdźcy zeskoczyli z koni, bo dalej zrobiło się po prostu za stromo. Piesi siedli ciężko wokół nas, buchając parą spod futer i pancerzy jak przegrzane konie. Nadal nie miałem żadnej szansy na ucieczkę i wciąż nie miałem pojęcia, co zrobić z Naszą Panią Bolesną spoczywającą w lodowym sarkofagu. Siedziałem więc na podwiniętych nogach, starałem się oddychać głęboko, zaciskałem dłonie w pięści, żeby zaczęła w nich krążyć krew, i czekałem.

A potem znów szliśmy w górę po oblodzonym gołoborzu, wśród skał i kamieni poznaczonych zielonymi i żółtymi plamami porostów, pod dobiegającym z góry krakaniem. Po jakimś czasie stało się jasne, dokąd zmierzamy. U szczytu zbocza pokazało się wąskie pęknięcie w skalnej ścianie, przez które prześwitywało blade niebo. Kiedy podchodziliśmy bliżej, zobaczyłem, że przesmyk przypomina rozwartą paszczę bestii, ze skalnymi złomkami po obu stronach, które na tle nieba wyglądały jak wyszczerzone kły. Jeńcy, zdaje się, rozpoznali ten widok, który tak straszliwie ich przeraził, że ocknęli się zupełnie ze swojej głuchej rezygnacji.

Najpierw usłyszałem szepty:

- O bogowie, to Kamienne Kły...! Ratuj, Hindzie...

A potem ich szemranie i szlochy wezbrały nagle jak woda powodzi, nieszczęśni brańcy zaczęli błagać, krzyczeć, złorzeczyć, z każdym krokiem szarpać się coraz rozpaczliwiej na sznurze. Nie wiedziałem, co ich tak przeraziło, ale wydało mi się, że za chwilę komuś uda się uwolnić głowę albo po prostu rozciągnie pętlę i być może rozbiegną się we wszystkie strony, a wtedy pojawi się sposobność ucieczki. Namacałem nóż pod pasem, lecz nie zdążyłem spróbować niczego więcej. Dowódca chwycił sznur, uwiązał go do siodła swojego konia i klepnął zwierzę w zad, wykrzykując jakiś rozkaz. Wierzchowiec ruszył pod górę żwawym, miarowym krokiem, pociągając jeńców, pętle zacisnęły się i pobiegliśmy rozpaczliwym truchtem za Czyniącym. Krzyki zamieniły się w charkot, jeńcy zaczęli się przewracać i wtedy pozostali stawiali ich na nogi, po czym padali kolejni. Sam, mając związane ręce, padałem bardzo często i pętla zaciskała mi się na szyi, a wtedy ktoś chwytał mnie za ubranie i podnosił szarpnięciem.

Przesmyk, poza tym że przypominał drapieżną paszczę, sam w sobie nie wyglądał szczególnie groźnie i nie rozumiałem, o co chodziło moim towarzyszom niedoli. Za nim ciągnął się posępny płaskowyż otoczony skałami sterczącymi w niebo jak odłamki stłuczonego dzbana albo dziwaczna korona, a pośrodku wznosiła się góra o tępym wierzchołku. Prócz tego wszędzie było mnóstwo skał i sączył się cuchnący opar. Blady i gęsty snuł się wstęgami przy ziemi, roztaczając zgniły, siarkowy odór.

Miejsce wyglądało ponuro i trochę przerażająco, ale jeńcy byli aż sini ze strachu i dygotali na całym ciele. Poczułem się nieswojo, bo dobrze już wiedziałem, że ludzie z Wybrzeża nie boją się byle czego. Widywałem, jak bez trwogi stawali w kilku przeciwko wielu albo podnosili broń na jaskiniowe niedźwiedzie i skalne wilki. Właściwie tylko jeden raz widziałem ich w takiej trwodze - było to w domu Smildrun Lśniącej Rosą, kiedy nadeszła zimna mgła i wokół osady zaczęły krążyć roiho. Pomyślałem więc, że miejsce, do którego nas zawlekli, to pewnie uroczysko.

Ruszyliśmy w stronę ściętego wzgórza, wbijającego się w szare niebo poznaczone mknącymi przed siebie ciemnymi obłokami. Wśród śniegu, kamieni i skalnych ścian czasem widziałem jakiś ruch, dostrzegalny tylko kątem oka. Jednak kiedy spoglądałem tam uważniej, nie mogłem nic wypatrzyć. Jedynie skały, śnieg, cienie i snujące się przy ziemi wstęgi oparu.

W miarę jak szliśmy, robiło się coraz bardziej pochmurno i coraz ciemniej. Po obu stronach szlaku wiodącego wśród skał i gorących źródeł o cuchnącej, parującej wodzie zatknięto krzywe tyczki zwieńczone czaszkami ludzi, odmienionymi przez uroczyska i ozdobionymi pękami kolorowych wstążek i gałganków. Czaszki o wielkich szczękach, czaszki z trojgiem oczu albo czaszki o dziwnych kształtach, wydłużone lub spłaszczone. Wszystkie koślawe, spotworniałe i patrzące pustymi oczodołami na sunący pomiędzy nimi żałosny korowód. A pod nimi na krzywych poprzeczkach wiszące na rzemykach żebra, piszczele i kości palców, które grzechotały i podzwaniały w podmuchach wiatru.

Szliśmy.

Stukały kopyta jeźdźców, wiatr świstał na podziurawionych czerepach i powybijanych zębach jak na flecie, łopotał kolorowymi proporczykami, śląc gdzieś mroczne modlitwy wypisane czarnym inkaustem w alfabecie, którego nie znałem. Ktoś z jeńców mamrotał drżącym głosem, ktoś zawodził nieustannie przerażoną skargę, zawierającą lament i błagania.

Sam zacząłem drżeć, zauważyłem, że mój oddech stał się gwałtowny i urywany, jak po długim biegu, poczułem, że trwoga wypełnia mój brzuch, jakby skręcał się tam wąż, napełnia nogi ołowiem.

Szliśmy.

Wśród czaszek, zawodzenia wiatru i dobiegających nie wiadomo skąd niewyraźnych szeptów.

Prosto ku ściętemu szczytowi pośrodku płaskowyżu, gdzie coś miało nastąpić.

Śmierć.

Część mnie trzęsła się ze strachu, ale część nie mogła uwierzyć, że cała ta droga rozpoczęta pod płonącym Tygrysim Pałacem w Maranaharze, całe to poszukiwanie przeznaczenia, to, że miałem być Nosicielem Losu wszystkich ocalałych Kirenenów, miało się skończyć tu, w tej posępnej dolinie. Przebyłem Erg Krańca Świata, wyzwoliłem się, dziesiątki razy ustrzegłem się śmierci od ludzi i bestii, odnalazłem człowieka, który spadł z gwiazdą, i nagle wszystko miałoby się tak zakończyć? On zginął, tracąc sarkofag z Czyniącą, a ja zginę za chwilę? Być może wśród splątanych ścieżek losu znalazłem taką, która wiedzie donikąd.

Miałbym już nigdy nie spotkać Wody córki Tkaczki i nie dowiedzieć się, czy przeszła przez most z wybranym u boku?

Jakaś cząstka mojej duszy wciąż czekała, aż obudzi się przeznaczenie Nosiciela Losu i zabierze mnie stąd. Ale nic takiego nie następowało.

Zaprowadzili nas na wymiecione ze śniegu kamienne pustkowie, doskonale okrągłe, jak kebiryjska tarcza, szerokie na jakieś dwieście kroków i otoczone stożkowatymi skałami sterczącymi dookoła.

Wszystko było idealnie gładkie i lśniące, jak zwykle w nawiedzonych ruinach pradawnych ludów. Góra, u której stóp stanęliśmy, też miała gładkie ściany i okrągłą podstawę, jakby pradawni umieli kształtować skały niczym glinę. Na wprost nas wznosiły się schody prowadzące do wąskiej pieczary. Stopnie były za wysokie dla ludzi, więc pomiędzy nimi postawiono drabiny. U podnóża góra rozpływała się niczym zaspa topniejącego śniegu albo wosk postawiony na gorącej płycie, przynajmniej tak to wyglądało. Ta rozlana część rozdzielała się na wijące się kawałki grubości tułowia wołu, które dalej dzieliły się na mniejsze, i przypominało to całkiem korzenie ogromnego drzewa, tylko twarde, z ciemnego, lśniącego kamienia. Korzenie wiły się wśród skał i po ścianach góry, a też i po schodach, sięgały wszędzie i wrastały w każdą szczelinę, mimo że były skałą.

Kazano nam usiąść, Węże stanęli wokół i tak trwaliśmy pośrodku okrągłego placu, czekając nie wiadomo na co. Czyniący, który wyglądał, jakby nagle się ocknął z ciężkiego przepicia, zadął w swój róg, który wydał ponury odgłos, jak krzyk agonii jakiegoś morskiego stwora. Dźwięk odbił się od skalnych ścian i brzmiało to jak nawoływanie całego stada potworów. Upłynęła dłuższa chwila, zanim echo ucichło, i wtedy Czyniący zatrąbił po raz kolejny.

Klęczałem z pochyloną głową, dotykając palcem kółka na końcu rękojeści noża pod pasem, i czekałem. Plac był jedną płytą, gładką jak marmur, bez łączeń i spoin, miał mleczny biały kolor, a w głębi pojawiały się i gasły świecące wzory.

Kiedy ryk trąby ucichł, usłyszeliśmy szepty. Chór tysięcy szeptów w nieznanym języku, zupełnie jakby otworzyły się wrota krainy umarłych. Wśród skał i snującego się smrodliwego oparu coś zaczęło się poruszać i mrowić, ale nie zdołałem dostrzec, co to było.

Dał się słyszeć zgrzyt i stożki otaczające plac zaczęły się obracać, ukazując wąskie nisze, a w każdej stała sylwetka obleczona w luźną szatę, tak że nie było widać, kim byli ci, którzy tkwili w niszach, a nawet czy w ogóle byli ludźmi.

Ich szaty w kolorze szkarłatu sięgały do samej ziemi, a materiał wyglądał jak bardzo cienki trzcinowy papier, który ktoś zmiął mocno i wyprostował. Cały pomarszczony, w drobnych zagięciach i załamaniach. Ręce mieli założone z przodu, dłonie schowane w rękawach, twarze ginęły w mroku dziwacznych kapturów, sterczących do przodu jak rura. Wyglądało to, jakby ktoś zgiął tuleję na zwoje. Każdy, kto nosi głęboki kaptur, ma twarz ginącą w cieniu, ale tutaj wydawało się, jakby spoglądała na nas noc albo smolista ciemność jaskini. W pierwszym momencie pomyślałem, że w tych sylwetkach w ogóle nie ma nic ludzkiego, dopiero po chwili widziało się, że mają ręce, a zagięte do przodu tuleje pewno kryją głowy. Spod szkarłatnych płaszczy, które rozchodziły się na ziemi, nie było widać nawet stóp.

Kapłani ustawieni w stożkach wokół nas kręgiem szeptali chórem jakieś monotonne słowa, a za nimi, wśród skał, pojawiały się mgliste, niewyraźne sylwetki, płaskie i szare jak cienie.

- Kim jesteś i dlaczego niepokoisz Szepcących do Cieni? - głos dobywał się zewsząd, wydawało się, że to sama góra przemówiła.

- Jestem tym, który już raz tędy przeszedł i teraz wraca. Wzywam was imieniem mistrza Aakena i chcę, byście przyzwali dla mnie Robaka.

Dwaj kapłani stojący naprzeciw siebie wyprężyli się jak struna, opuścili dłonie po bokach, patrząc na nas ciemnymi otworami kapturów, które zaczęły kurczyć się i cofać, a potem złożyły się na ich ramionach jak szerokie kryzy, ukazując zniekształcone, pokryte bliznami twarze.

- Nie należymy do waszego świata... - powiedział ten z dwiema szczelinami zamiast nosa, o skórze pokrytej białymi, zakrzywionymi kolcami. - Należymy do Góry i do cieni.

- Jesteśmy Bractwem Okaleczonych i czekamy na nowy świat, w którym narodzimy się na nowo - powiedział drugi, z naroślą podobną do głowy śpiącego niemowlęcia na szyi, pod uchem przypominającym rybią płetwę. - Nie możesz wzywać nas imieniem nikogo z żyjących, bo oni odejdą, kiedy wypełni się czas, i są jak popiół na wietrze.

- Nie możesz nam rozkazywać...

- Nie możesz grozić... Jesteśmy Górą i szepcemy do cieni...

- Góra jest stara i głodna...

- Góra chce jeść... Nakarm ją, to może przyzwiemy dla ciebie Robaka.

- Mistrz Aaken przysyła dużo padliny dla waszej Góry. Obiecaliście, że przyzwiecie Robaka dla Węży, gdy będzie potrzeba. Zawsze kiedy przechodzę, daję wam nakarmić Górę.

- Kiedy Góra jest słaba, Robak nie przybędzie.

Czyniący wskazał nas klęczących na gładkim jak talerz placu, całkiem wymiecionym ze śniegu.

- Nakarmcie nimi Górę i przyzwijcie Robaka.

- Powiedź ich na zbocze, gdzie otwierają się usta Góry. Nakarm ją obficie, to może Robak dla ciebie przybędzie.

Szepcący do Cieni przestali mówić jeden przez drugiego, a ich kaptury zaczęły rosnąć ponownie, aż pochłonęły głowy kapłanów, wysunęły się do przodu i spowiły twarze mrokiem. Na to obaj schowali dłonie w rękawy, opuścili głowy i nie dało się ich odróżnić od pozostałych.

Koń jednego z Węży szarpnął i pociągnął powiązanych ze sobą jeńców w stronę góry. Brańcy wpadli w panikę, ale kiedy człowiek jest wleczony na zaciskającej się pętli, może walczyć tylko o to, żeby odzyskać oddech, i niewiele więcej. Wyjąłem spod pasa nóż i obróciłem w dłoni, a potem przeciąłem rzemienie na nadgarstkach, lecz w ogólnym krzyku, panice i zamieszaniu nikt nie zwrócił na to uwagi. Wsunąłem ostrze do lewego rękawa, pod skórzaną opaskę na przedramieniu, a potem poluzowałem pętlę, wpychając pod nią palce, i jak najszybciej przebierałem nogami. Drugi ode mnie jeniec, siwiejący starzec ranny w ramię, omdlał i pętla go zadusiła. Sąsiedzi usiłowali podtrzymywać mężczyznę, ale jego nogi wlokły się już bezwładnie, konwulsyjnie drapiąc podeszwami skały.

Zawlekli nas wokół góry do miejsca, w którym skała zapadała się, tworząc gładką półkulę, jak misa, i wepchnęli na dół. Zjeżdżaliśmy splątani ze sobą po gładkiej niczym szkło skalnej ścianie, a ci, którzy jeszcze mogli wydobyć z siebie głos, krzyczeli z rozpaczy, gniewu i przerażenia. Węże zjechali za nami, a potem widziałem, jak łapią pierwszego z jeńców, jeden zdziera mu z głowy pętlę, a dwóch chwyta za ramiona. Ściana niecki zaczęła się nagle kruszyć i odpadać płatami, a pod nią pokazało się coś, jakby pomarszczona skóra olbrzymiego stwora, w której otworzyła się okrągła jama, niczym wylot tunelu, i wionął stamtąd odrażający smród. Węże podcięli nogi trzymanemu człowiekowi i wrzucili go tam głową naprzód. Tunel zamknął się nagle, przy wtórze przeraźliwego wrzasku dobiegającego ze środka, i został tylko niewielki, pomarszczony otwór, z którego popłynęły strugi ciemnej krwi.

Pozostali jeńcy ocknęli się na ten widok; zaczęli walczyć, szarpać się z więzami i miotać po jamie, gładkiej jak wypolerowany i nasmarowany oliwą lód, w której nagle otworzył się rząd takich otworów dookoła całego brzegu. Zbocze było tak śliskie, że nie dało się wyjść na górę, a ci, którzy próbowali, zjeżdżali na brzuchach na samo dno, prosto w ręce Węży. Co chwila przeraźliwy wrzask i ohydny odgłos zamykającej się gęby rozwartej w ścianie niecki oznaczał, że kolejny człowiek przegrał walkę o życie.

Sam zrzuciłem pętlę z szyi, krztusząc się i charcząc, ale nie skoczyłem szturmować gładkiej ściany misy. Zostałem na środku, kryjąc odwrócone ostrze w dłoni i starając się tylko, żeby nie zbili mnie z nóg w tłoku. Zdołałem ciąć jednego z pieszych Węży przez żyłę na szyi i kopnięciem w bok kolana posłałem go na ziemię. Ktoś z jeńców zdołał skręcić kark jeszcze jednemu Wężowi, wielu też brańcy powalili, walcząc o życie, ale Węże za moment stali już na nogach, a z ofiar zostaliśmy tylko ja i zgwałcona przedtem dziewczyna. I ją już też wlekli do otworu w ścianie. Usłyszałem jej straszny krzyk, który urwał się nagle, gładka powierzchnia misy była cała zbryzgana krwią, która ściekała na sam dół, a przeciwko mnie jednemu, stojącemu w kałuży czerwonej posoki, z ostrzem ukrytym w prawej dłoni, zwróciło się sześciu Węży, w tym jeden w ciężkiej zbroi jeźdźca.

Sam wiedziałem tylko, że chcę zginąć w walce i nie pozwolić się zawlec żywym do rozdziawionej cuchnącej gęby w skale.

Za plecami miałem brzeg lśniącej skalnej misy, a przed sobą sześciu Węży, którzy szli na mnie ławą przez całą szerokość jamy.

„Efektywnie może cię zaatakować najwyżej trzech naraz” - tłumaczył Nitj’sefni. „Reszta będzie sobie tylko nawzajem przeszkadzać”.

Zaatakowali mnie z dwóch stron, wywinąłem się więc raz w jedną, raz w drugą stronę i Węże wpadli na siebie, kiedy ja byłem już z boku i ciąłem płasko ostrzem, które zgrzytnęło tylko po czymś żelaznym. Skoczyłem jednak na obłą ścianę, chcąc wbiec jak najwyżej, a kiedy moje buty pośliznęły się już, obróciłem się w powietrzu, by paść na plecy, i pojechałem w dół, podcinając kolejnych dwóch i wjeżdżając na ścianę naprzeciwko. W przelocie ciachnąłem jednego z Węży przez wewnętrzną część uda, jakieś ostrze szczęknęło w skałę tuż obok mojej głowy, nie robiąc na niej nawet rysy. Obróciłem się nogami w dół i wstałem, zjeżdżając na butach. Któryś z Węży chwycił mnie za ramię, złapałem go za dłoń i wygiąłem, łamiąc mu nadgarstek ruchem, który Ulf nazywał w swoim dziwnym języku „kotegajeszi”. A potem ktoś podciął mi nogi, a inny z tyłu zablokował kark i ramię. Dźgnąłem wściekle nożem, ale wybito mi go z dłoni i powleczono mnie do rozwartego otworu.

- Zostaw! - ryknął ktoś nagle. Nad brzegiem misy stał Czyniący w swojej rozpiętej kurcie i wzdymającej się za plecami pelerynie, patrząc przez wizury jaszczurczego hełmu. - Tego musi zobaczyć mistrz.

Ci, którzy wlekli mnie za wierzgające nogi, puścili, zostało tylko ramię oplatające mi barki i kark. Stojący z tyłu zasyczał wyraźnie, jak zwierzę.

- Będzie za mało - powiedział Wąż stojący za moimi plecami. - Robak nie przybędzie. Trzeba więcej jadła dla Góry.

- Dodaj tych trzech, co leżą - zauważył Czyniący. - Już są padliną. Węży jest wielu i jeden się nie liczy.

- Dodam, ale i tak będzie za mało - upierał się tamten i znów zasyczał, nadal ściskając mi ramię.

Czyniący wyciągnął dłoń przed siebie, szybkim ruchem, jakby chciał coś odepchnąć, a napastnik puścił mnie nagle i runął z krzykiem prosto w rozwarty otwór, jakby uderzył w niego rozpędzony bawół.

- Teraz będzie dość - powiedział Czyniący. - Na górę go. Powiedziałem, że mistrz go zobaczy. Razem z nami zostanie połknięty przez Robaka. Wrzucić też tamtych trzech. I uciszyć przedtem tego, co wrzeszczy. Wąż musi wiedzieć, że jest częścią jedności. Ciało jednego jest jak wylinka.

 

A potem znów klęczałem pomiędzy Wężami, ze spętanymi rękoma, na okrągłym placu, patrząc, jak pod moimi nogami zapalają się i gasną kolorowe linie oraz koła. Wokół Szepcący do Cieni ukryci w swoich rurowych kapturach trwali nieruchomo w niszach, sześciu Węży siedziało obok mnie na ziemi, a górą po szarym niebie kłębiły się ołowiane chmury. Na razie przeżyłem i nie nakarmiłem sobą Żarłocznej Góry. Nie pochłonęła mnie otwierająca się w ścianie paszcza i mogłem siedzieć, znów wzięty na postronek jak pies, wciąż drżąc i krwawiąc z rany na czole. Niewiele więcej mogłem zrobić, więc siedziałem.


Date: 2016-01-03; view: 571


<== previous page | next page ==>
Rozdział 2 Żarłoczna Góra 1 page | Rozdział 2 Żarłoczna Góra 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)