* Wszystkie wiersze autorstwa Mai Lidii Kossakowskiej.
Powrót do świata oznaczał ból.
Kiedy wyczołgałem się z jaskini, zdążyłem jedynie zobaczyć jeźdźców na wysokich wierzchowcach w dziwacznie wykutych zbrojach, hełmy z osłonami jak pyski jaszczurów, poczerniałe żelazo i drzewca z zębatymi proporcami sterczące im zza pleców, łopocące na tle śnieżnej bieli jak płomienie. W jednym błysku.
Byli jak w moim śnie jeszcze w Dolinie Bolesnej Pani.
A potem odwróciłem się do dziury między skałami, ziejącej niczym rozwarta paszcza w śniegu, która latem pozwoliła mi wyjść na wolność, prosto do wielkiego cudzoziemca o dziwnych rysach, który miał być częścią mojego przeznaczenia, do tego, który zwał się Nocny Wędrowiec, by wykrzyczeć im ostrzeżenie.
A potem zgasłem.
Czułem nadlatujący pocisk, słyszałem, jak koziołkujące żelazo tnie ze świstem powietrze, a potem spadł na mnie cios i koniec.
Pamięć o tej chwili jednak odnalazłem dużo później. Kiedy zbudziłem się przewieszony niczym upolowany jeleń przez grzbiet jadącego krótkim galopem konia, znałem i pamiętałem tylko ból. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem, ani nawet kim jestem. Byłem jednym bólem. Zaczynał się od mojej spuchniętej nad skronią czaszki, wypływał ze mnie gęstymi, toczącymi się jak wosk z płonącej świecy kroplami z rany nad brwią, gnieździł się w brzuchu, na piersi, tam, gdzie każdy krok wierzchowca dźgał mnie potężnym uderzeniem zwierzęcego kręgosłupa.
Uderzenie kopyt o ziemię czułem jak potężny kopniak, zupełnie jakby koń galopował po mnie. Dźgał mnie łęk siodła, głowa rozpadała się na kawałki i w tamtej chwili nie bardzo mnie obchodziło, co się stało i dokąd mnie zabierają.
Nawet nie wiem, jak długo to trwało. Widziałem jedynie sunącą szybko ośnieżoną ziemię i migające końskie kopyta.
W którymś momencie udało mi się lekko przesunąć i zyskałem tyle, że mój brzuch obijał się w innym miejscu niż przedtem, ale ból w innym miejscu już oznaczał ulgę.
Po jakimś czasie wjechaliśmy do lasu i jeźdźcy zwolnili. Zauważyłem też, że między nimi wciąż biegnie kilku pieszych, buchając parą i chrzęszcząc płytami napierśników, a to oznaczało, że wcale nie była to taka szalona jazda, jak mi się zdawało.
A potem wiozący mnie mąż zatrzymał konia i jednym szarpnięciem za kark posłał na ziemię.
Zwaliłem się bezwładnie jak worek i po prostu leżałem w śniegu otoczony bólem i niczym więcej. Nie miałem siły, żeby choć przewrócić się na bok, po prostu leżałem tak, jak upadłem, zupełnie jak coś, co zostało wyrzucone.
Jednak wtedy, po długim czasie, zacząłem myśleć. Trochę. Miałem twarz w śniegu i zacząłem go jeść, lecz nagle przypomniałem sobie, że Ulf mówił, żeby tego nie robić pod żadnym pozorem, bo jest zbyt zimny i skręci mi kiszki. Nabrałem więc odrobinę w usta i czekałem cierpliwie, aż się roztopi, i dopiero wtedy przełknąłem. Uczyniłem tak kilka razy, a potem zwymiotowałem.
Nadal bolała mnie głowa i obite żebra, ale byłem już w stanie zacząć się niemrawo poruszać. Wcisnąłem obolałe czoło w lodowaty puch i czekałem, aż pulsujący ból, który rozpalał się pod moją czaszką przy każdym ruchu, stanie się trochę znośniejszy. Ręce miałem związane z tyłu, lecz nogi wolne. Wędrujący Nocą uczył nas, jak się walczy ze związanymi rękami, a nawet kazał nam tak pływać w basenach w miejskiej łaźni Lodowego Ogrodu.
Wiedza i pamięć o tym wszystkim wróciła do mnie powoli, jak woda wypełniająca puste naczynie. Wciąż leżałem twarzą na śniegu, ale przestałem być już bezwładnym łachmanem. Zdobyczą. Czymś, co po prostu trzeba przetransportować jak zastrzelonego kozła. Należałem do drużyny Wędrującego Nocą. Gdzieś tam, z tyłu, zostali moi ludzie. Węże uciekali, śpieszyli się, a to znaczyło, że Ludzie Ognia i Bracia Drzewa wciąż żyli. Przynajmniej niektórzy.
„Wszyscy idą i wszyscy wracają” - mówił Ulf. - „Także martwi. Nikt nie zostanie porzucony. Nikt nie zostanie z tyłu”.
Byli tam gdzieś i szli po mnie. Na pewno.
Na razie leżałem obolały i sprawdzałem, co mi zostało. Przeliczyłem językiem zęby. Policzki i wargi krwawiły, lecz zęby miałem wszystkie. Zabrali pas z mieczem i nożem, znaleźli przechodzącą przez pierś płaską pochwę z gwiazdkami do rzucania. Zdarli z głowy hełm, który pewnie uratował mi życie. Ale miałem futrzany strój i buty. Miałem białą kurtę i spodnie, które czyniły nas niewidzialnymi w śniegu, a od spodniej strony były czarne, byśmy mogli zniknąć też w ciemnościach. Pod kurtą wciąż miałem drobną, mocną kolczugę.
„Nigdy nie odpuszczamy” - mówił Nocny Wędrowiec. „Do końca. Dopóki żyjesz, walczysz. Dopóki możesz myśleć, walczysz. To umysł jest bronią. Reszta to narzędzia. Nie mają znaczenia. Można je zdobyć, zrobić albo zastąpić”.
Na szyi wciąż czułem łańcuszek z małym kastetowym nożem, który został mi po Brusie. Nie przeszukali mnie zbyt dokładnie. Byłem nieprzytomny i nie mieli czasu. W przypadku takich jak my możesz być pewien, że znalazłeś całą broń, tylko gdy jesteśmy nadzy, a i to nie zawsze. Od wewnętrznej strony pasa trzymającego spodnie miałem, jak każdy w drużynie, wszytą pochwę, a w niej mały nóż wykuty z jednego kawałka stali. Nieco dłuższy od kciuka, ostry jak brzytwa, z kółkiem na końcu rękojeści, w które można było wsunąć palec. Ukryty w miejscu, gdzie związany człowiek może dyskretnie sięgnąć dłonią. Wzdłuż dolnego brzegu kurty krył się trzyłokciowy łańcuch o drobnych ogniwach, z ciężarkami na obu końcach. Jeszcze jedno ostrze, wielkości liścia, ukryte zostało w podeszwie prawego buta, pod obcasem.
Tak naprawdę miałem wiele broni. Potrzebna była mi jedynie siła i wola, by ją wykorzystać.
Oraz sposobność, żeby wsunąć dłonie pod kurtę i namacać pas opinający futrzane portki, a potem dyskretnie wyszukać pod nim kółko wykute na końcu rękojeści i zaczepić je palcem.
A potem jeszcze chwila, by rozciąć oplatające moje nadgarstki rzemienie.
Na razie leżałem twarzą w śniegu, wokół słyszałem chrzęst kroków Węży, chrapliwe szepty, szczęk żelaza i podzwanianie uprzęży. Mdlący ból w głowie stał się znośniejszy. Wciąż miałem wrażenie, że jest rozłupana na kawałki jak gliniany dzban, ale ból już mnie nie oślepiał i nie sprawiał, że nie wiedziałem niczego innego.
Przekręciłem się ostrożnie na bok i powoli uniosłem oblepioną lodowatymi, topniejącymi grudkami twarz.
Byli wysocy, jak wszyscy ludzie żyjący na Smarselstrandzie, jak zwali swój kraj, ale Węże różnili się od pozostałych. Wydawali się chudsi i smaglejsi, a każdy odkryty kawałek ich ciała pokrywały zygzakowate wzory, podobne do tych, jakie miały na grzbiecie tutejsze jadowite węże. Nosili też długie włosy splecione w małe warkoczyki zaczesane do tyłu, wysmarowane czymś czarnym i lśniącym. Mówili tym samym językiem co pozostali mieszkańcy Wybrzeża Żagli, ale wymawiali słowa trochę inaczej, więc w pierwszej chwili ich nie rozumiałem.
Rozejrzałem się szybko i dyskretnie, usiłując zobaczyć i zapamiętać jak najwięcej, a potem znów położyłem głowę na śniegu, by nie zwracać na siebie uwagi, ale też tak, aby móc nadal ich obserwować spod przymrużonych powiek.
Zostało im trzech jeźdźców w ciężkich zbrojach i sześciu albo siedmiu pieszych. Ten, który mnie wiózł, zachowywał się jak dowódca i był to też ten sam, który rzucił we mnie toporkiem. Kiedy zdjął hełm z osłoną w kształcie pyska jaszczura, widziałem, że ma dziwne, senne ruchy i nawiedzony, nieobecny wyraz twarzy, jakby nawdychał się dymu z harhaszu. Sprawiał wrażenie, że porusza się w takt muzyki, której nikt poza nim nie słyszy, a do tego wydawało się, że nie odczuwa mrozu. Tego dnia może nie było jakoś przeraźliwie zimno, jak na tę porę roku na wybrzeżu, ale ten Wąż chodził w rozpiętej kurcie, pod którą świeciła naga pierś pokryta tatuażami. Nie nosił umocowanych za plecami skrzydeł z proporców jak pozostali, a zamiast tego miał dziwną pelerynę z cienkiego materiału, umocowaną do ramion i bioder, która przy każdym ruchu i powiewie wiatru wydymała się niczym żagiel, ukazując wizerunek splecionych węży. Co dziwniejsze, tkwiło w niej kilka strzał, jakby nie miały siły przebić cienkiego niczym jarmakandzki morski muślin materiału.
Postój wypadł na skraju lasu. Między pniami drzew i ośnieżonymi krzewami widać było polanę, na której stały jakieś szałasy, płonęły ogniska i kręcili się ludzie. Dwóch pieszych Węży opadło na kolana, a potem poczołgało się w śniegu na sam brzeg lasu, obserwując wioskę. Reszta skuliła się na ziemi i siedzieli tak, oparci plecami o drzewa, dysząc i popijając z bukłaka, który puścili w krąg.
Myślałem, że to krótki popas i zaraz ruszą dalej, obchodząc polanę, ale po chwili zrozumiałem, że szykują się do ataku. Patrzyłem, jak na chrapliwy, rzucony ściszonym głosem rozkaz piesi niechętnie podnoszą się ze śniegu, zapinają rzemienie poluzowanych pancerzy i zakładają hełmy, a potem biorą do rąk dziwne włócznie o długich, szerokich ostrzach, najeżone sierpowatymi hakami, dobre do ściągania jeźdźców z koni. Dwaj jeźdźcy dosiedli znów wierzchowców, jeden przygotował sobie kotwiczkę na linie, drugi rozdał pieszym kilka glinianych kul na krótkich łańcuchach.
Patrzyłem na to wszystko i czułem, jak wali mi serce. Nadal leżałem w śniegu niczym martwy i za wszelką cenę usiłowałem nie zwrócić na siebie uwagi, ale dotarło do mnie, że ten moment to moja szansa. Nie bardzo rozumiałem, po co chcą rzucać się na tych ludzi na polanie, ale cokolwiek miało się wydarzyć, musiałem to wykorzystać. Na razie czekałem.
Jeśli postanowią mnie związać, i tak się uwolnię. Jeśli zostawią mnie pod strażą, poczekam, aż pilnujący spojrzy, co się dzieje z towarzyszami, rozetnę więzy i przy nadarzającej się okazji zabiję go i ucieknę w las. Jak najszybciej, w przeciwną stronę, tam, skąd będą nadchodzić ludzie Ulfa.
Wsunąłem dłoń pod pas i namacałem nóż. Był tam. Wystarczyło go wysunąć, obrócić w palcach, a potem rozciąć więzy. Robiłem to wiele razy w Lodowym Ogrodzie i wiedziałem, że zabierze tylko parę chwil.
Dowódca przechadzał się między nimi, wydając szeptem rozkazy, a potem wyprostował się, rozkładając na boki ręce, i powoli przetoczył głową na karku, aż coś mu chrupnęło w kościach. Nasadził swój jaszczurczy hełm i wskoczył na siodło.
Ci, którzy otrzymali kule umocowane do kawałków łańcucha, stłukli je o drzewa, a potem zaczęli nimi kręcić w powietrzu. To, co znajdowało się pod glinianą skorupą, zaczęło najpierw dymić, a potem buchnęło płomieniami. Słyszałem, jak pociski wydają ponury zawodzący dźwięk, wirując na łańcuchach i zmieniając się w rękach Węży w płomieniste koła.
Leżałem spokojnie, czując, jak rozpala się we mnie ogień, a w gardle tłucze mi się serce, zupełnie jakbym połknął rybę. Dwóch włóczników zostało w lesie i przysiadło pod drzewami, kryjąc się wśród krzewów. Spojrzałem, jak odprowadzają swoich wzrokiem, i mocniej ścisnąłem nóż w palcach. A potem mój ostrożny wzrok padł na tobół z sieci leżący tuż obok nich i zrozumiałem, że to nie tylko mnie pilnują, a wtedy spadło na mnie nagłe przerażenie, zupełnie jakby strzelił we mnie piorun. Uczucie było takie, jakby oblazły mnie tysiące płonących mrówek.
Na śniegu wśród skłębionej sieci spoczywał lodowy sarkofag zawierający Naszą Panią Bolesną uśpioną drętwą wodą. Nie mogłem zrozumieć, jak to się stało, ani zrazu w ogóle uwierzyć w to, co widzę. Mieli ją. A to oznaczało, że Ulf Nocny Wędrowiec, człowiek, który spadł wraz z gwiazdą i był kluczem do mojego przeznaczenia, pewnie nie żyje. Nie mogłem uwierzyć, że dałby ją sobie wyrwać. Pamiętałem, co to oznaczało, gdyby szalony król Węży dostał Czyniącą w swoje ręce.
W następnej chwili zrozumiałem też z przerażeniem, że nie mogę uciekać. Nie mogę im zostawić Bolesnej Pani. Musiałbym zabrać ją ze sobą, a wlokąc ciężki sarkofag, nie zaszedłbym daleko. Myślałem jeszcze, żeby jednak spróbować ucieczki i potem usiłować jakoś wykraść Czyniącą albo ją ostatecznie zabić, byle nie trafiła do kraju Węży. Tylko że nie miałem pojęcia, jak miałbym to uczynić. Lodową skrzynię stworzył mistrz Fjollsfinn, który był potężnym Czyniącym, i postarał się, by nie dało się jej łatwo zniszczyć, a otworzyć ją umiał z nas wszystkich tylko Ulf. Miałem też marne szanse, by zabić strażników. Mały nóż, dobry do obierania owoców, przeciwko dwóm mieczom i włóczniom? Można nim było zabić z zaskoczenia, lecz nie w równej walce przeciwko przygotowanemu wojownikowi, a co dopiero przeciw dwóm. Dobrze wiedziałem, ile siły mają ludzie z Północy. Widziałem tu już mężów, którzy nadal walczyli, mimo że w ich ciele tkwił miecz przebijający tułów na wylot.
Leżałem przerażony w śniegu, nadal ze spętanymi rękoma, wahałem się pomiędzy niewieloma rzeczami, które mógłbym zrobić, i jak to zwykle bywa w takich razach, w końcu nie uczyniłem nic. Na polanie tymczasem wybuchł krzyk przerażonych ludzi, dobiegał stamtąd huk płomieni, basowe zawodzenie rogu, łomot i trzask, a w końcu pojedyncze przeraźliwe wrzaski. Nie trwało to długo, ale nie miałem wielkiej nadziei, że zajęci swoimi sprawami i niczego się niespodziewający ludzie pracujący w lesie poradzą sobie z nagłym atakiem Węży. Tylko nadal nie mogłem pojąć, po co tamci to robili.
Kiedy hałas na polanie wzmógł się, uniosłem lekko ciało, usiłując spojrzeć między krzewami, i wtem obrócone na płask ostrze włóczni spadło mi na kark, wbijając znowu twarz w śnieg.
- Na ziemię, padlino! - syknął włócznik. Zostałem więc płasko na ziemi. Po chwili lodowate ostrze znikło z mojego karku, lecz nie poruszyłem się, rozumiejąc, że wartownicy są czujni.
Po jakimś czasie postawiono mnie na nogi paroma kopniakami w żebra. Znowu byłem w niewoli. Znów byłem kimś, z kim porozumiewano się za pomocą kopnięć, poszturchiwań i razów. Tym razem jednak miałem pewność, że nie potrwa to długo. Nie zamierzałem ponownie tego znosić i przyrzekłem to sobie już dawno.
Węże kręcili się na zdeptanej polanie i o ile mogłem się zorientować, było ich tyle samo co przedtem. Szałas stał się już płonącym rumowiskiem, wszędzie leżały strzępy ubrań, rozrzucone bezładnie różne narzędzia i rzeczy codziennego użytku. W wielkiej plamie krwi na śniegu drgały dwa potwornie rozszarpane i porąbane ciała, a resztę ludzi zgromadzono pośrodku i zmuszono, by uklękli. Wartownik uderzeniami drzewca zapędził mnie w tamtą stronę, po czym kopniakami zgiął mi oba kolana.
Klęczałem wraz z innymi i musiałem patrzeć na stojące opodal sanie, gdzie Węże wrzucili jedyną wśród jeńców młodą dziewczynę. Ręce przywiązali jej do burt, a nogi w kostkach do płóz, po czym rozcięli spódnicę aż do pasa i gwałcili ją po kolei, śmiejąc się i pokrzykując do siebie. Po jakimś czasie dziewczyna przestała krzyczeć i tylko rzucała głową na boki, gryząc wargi do krwi i szarpiąc zaciśnięte na nadgarstkach rzemienie.
Oglądałem tę scenę martwym wzrokiem i myślałem o nożu spoczywającym w pochwie pod moim pasem. Nie czułem już zgrozy, tylko zimny gniew i coś jakby znużenie. Było tak, jak kiedyś powiedział mi Brus. Napatrzyłem się na okrucieństwo i w końcu przywykłem, ale część mnie umarła, zamieniła się w kamień. Czułem, jak ciąży mi w piersi, zimny i chropawy niczym otoczak ze strumienia, ale odczuwałem niewiele więcej.
Ich dowódca zrzucił płaszcz i kurtę, po czym półnagi sięgnął do sakw, skąd wyjął coś, co zrazu wziąłem za kawałki grubej, kolorowej liny, ale to były węże. Tutejsze jadowite węże, całe w czerwono-czarne wzory, grube jak mój nadgarstek, teraz zwisające mu niemrawo z dłoni. Pomyślałem, że są martwe, ale kiedy owijał je sobie wokół szyi jak chustę, jeden z nich wysunął na chwilę język, a drugi słabo poruszył łbem. Węże tu śpią całą zimę, więc te jego były otępiałe od mrozu i senne.
- Serce! - krzyknął nagle chrapliwie czarownik.
Jeden z jego ludzi wyciągnął szeroki, zakrzywiony niczym sierp nóż i pobiegł do leżących bez ruchu dwóch porąbanych obrońców. Nachylił się nad nimi, usłyszałem chrzęst i trzask rozrąbywanych żeber, po czym Wąż wrócił, trzymając w dłoniach wycięte z piersi serce, niczym lśniący czerwony owoc, ze sterczącymi odciętymi żyłami jak odłamane pędy. Serce poruszyło się jeszcze kilka razy w ręku Węża, kiedy podawał je Czyniącemu. Tamten ujął je ostrożnie, po czym ścisnął w dłoni. Strumyki krwi pociekły mu spomiędzy palców, a potem z nadgarstka, spadając cienką strugą w śnieg. Czarownik zaczął coś nucić, wodząc dłonią nad śniegiem i rysując splątaną szkarłatną linię, zwijającą się w zagmatwane spirale i węzły.
Pomyślałem, że jeśli moi ludzie jeszcze żyją, to każdy moment postoju zwiększa nasze szanse. Niech gwałcą dziewczynę, babrzą się krwią, napadają na jakichś nieszczęsnych myśliwych czy węglarzy. Tam nadciąga piętnaścioro jeźdźców, żeby wybić ich jak wściekłe psy. Już tu jadą. Biali na śniegu, z ostrzami w ręku, powodujący końmi z wytłumionymi kopytami. Cisi niczym śmierć. Jednak choć usiłowałem o tym nie pamiętać, jednocześnie widziałem lodową skrzynię z Panią Bolesną i wiedziałem, że musiało stać się coś złego. Więc dobrze, nie będzie ich piętnaścioro. Ale jeśli przeżył choć jeden, to już tu jedzie. A wtedy przynajmniej będzie nas dwóch.
- Niech zabłąka się, idąc po śladach Węża, niech zginie na żmijowych manowcach, niech ogłuchnie na syk, niech oślepnie na znaki na ogonie, niech się zaplącze i zginie - mamrotał Czyniący. - Bowiem są na świecie tylko Węże i karma dla Węży, niech będzie błogosławiony wielki mistrz Aaken.
Jeden z jego ludzi ruszył kłusem w stronę sań, kopnął z siodła tego, który właśnie kładł się na dziewczynie, a potem wyjął miecz i ciął z góry kilka razy. Usłyszałem jej nagły, stłumiony krzyk i wzdrygnąłem się. Wąż jednak przeciął tylko rzemienie, raniąc ją przy tym w nogę, po czym chwycił dziewczynę za włosy i powlókł przy swoim wierzchowcu, by cisnąć między nas, klęczących na śniegu. Dziewczyna zwinęła się w kłębek, wciskając ręce między uda i dławiąc się stłumionym szlochem.
Czyniący opadł na kolana, zdjął oba gady z szyi, jednego po drugim, odwijając je ostrożnie, klepnął każdego lekko otwartą dłonią w płaski łeb, a potem ułożył na szkarłatnych zygzakach wijących się na śniegu. Nie widziałem nigdy z bliska, jak ktoś czyni, ale to, co ten robił, wydało mi się tylko niedorzeczne.
Jego ludzie usiedli dookoła kręgiem, unosząc dłonie w stronę zachmurzonego nieba i wydając dziwaczny grzechoczący dźwięk. Nigdy dotąd nie słyszałem, by coś takiego wydobyło się z ludzkiego gardła. Oba gady zaczęły wić się na wzorach widocznych na śniegu i wydało mi się, że pełzną dokładnie po wyrysowanych liniach. Czyniący pochylił się, wyciągając nagie ramiona pokryte zgrubiałymi bliznami, a wtedy najpierw jeden, a potem drugi wąż zwinęły się w kłębek i skoczyły nagle na jego ręce, wbijając w nie jadowe kły. Kapłan odrzucił głowę do tyłu i wydał z siebie ni to syk, ni to krzyk. Węże zaciskały przez moment szczęki i wisiały mu na rękach, a potem odpadły nagle, bezwładne jak pijawki. Pozostali opadli Czyniącego, ktoś narzucił mu futro na ramiona, ktoś pozbierał węże, znów osowiałe i bezwładne, wrzucając je do skórzanego worka. Pomogli wstać czarownikowi, tratując wzory na śniegu, ten wyszarpnął się z ich ramion i zasyczał znowu, a wtedy zobaczyłem, że ma czarny, rozdwojony język i straszne żółte oczy z małymi czarnymi szczelinami, martwe niczym wypolerowane kamyki, takie same jak u jego węży.
Po tym wszystkim szybko ruszyliśmy w drogę. Piesi otoczyli nas, klęczących na śniegu, a potem okładając drzewcami i kopiąc, zmusili do powstania i ustawienia się w szereg. Ruszyliśmy truchtem przed siebie, prowadzeni przez trzech jeźdźców i otoczeni włócznikami.
Nie skrępowali jeńcom rąk, wzięli tylko długą linę, którą powiązali co kawałek w zaciskające się pętle i założyli nam na szyje. Dwaj jadący na koniach powiesili między sobą sieć z Panią Bolesną i tak brnęliśmy najpierw przez sięgający kolan śnieg, a potem kamienistym szlakiem między drzewami, wzdłuż jakiegoś strumienia.
Cały ten korowód nie szedł wcale cicho. Co chwila ktoś się przewracał, pociągając za sobą innych i szarpiąc ich za karki, wszyscy szlochali, dyszeli rozpaczliwie albo dławili się przekleństwami. Konie parskały i porykiwały, piesi szczękali zbrojami i bronią.
A mimo to, kiedy brnąc szlakiem, zaczęliśmy mijać zaczajonych ludzi, ci nie zwrócili na nas najmniejszej uwagi. Najpierw był to mąż stojący z łukiem między skałą a pniem drzewa. Gdyby bardziej się przyczaił, w ogóle nie byłoby go widać, ale on opierał się o drzewo i wpatrywał w trakt szklanym wzrokiem, nasłuchując, jakby nikt nie szedł po kamieniach, jakby nie docierał do niego stukot kopyt, jęki i złorzeczenia.