ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO FASZYSTOWSKIEMU 2 page umarły z głodu.
- Castro i Front położą temu kres - powiedział Lee ponuro.
- Oby dzień ten rychło nastał. - Brzęknęły butelki, zapewne w toaście za rychłe
nastanie tego dnia. - Co słychać w pracy, towarzyszu? I dlaczego dziś cię tam nie ma?
Nie było go tam, wyjaśnił Lee, bo chciał być tutaj. Ot, i cała historia. Odbił kartę i
wyszedł.
- A co mi zrobią? Jestem najlepszym specem od foto wydruku, jakiego ma stary
Bobby Stovall, i dobrze o tym wie. Brygadzista, nazywa się (nie dosłyszałem nazwiska -
Graff? Grafe?), mówi mi „Przestań zgrywać działacza związkowego, Lee”. Wiesz, co wtedy
robię? Śmieję się, mówię „Dobra, swinojebie” i odchodzę. To świński kutas, wszyscy to
wiedzą.
Mimo to było oczywiste, że Lee lubi swoją pracę, choć narzekał na paternalistyczne
stosunki i na to, że ranga znaczy więcej od umiejętności. W którymś momencie stwierdził:
- Wiesz, w Mińsku, przy równych szansach dla wszystkich, w rok zostałbym
kierownikiem.
- Wiem, synu... to się rozumie samo przez się.
Podpuszczał go. Nakręcał go. Byłem tego pewien. I to mi się nie podobało.
- Widziałeś dzisiejszą gazetę? - spytał Lee.
- Nie widziałem rano nic oprócz telegramów i notatek służbowych. Jak myślisz,
czemu tu jestem, jeśli nie po to, żeby oderwać się od biurka?
- Walker zrobił to - powiedział Lee. - Przyłączył się do krucjaty Hargisa... a może to
Hargis przyłączył się do krucjaty Walkera. Trudno powiedzieć. W każdym razie chodzi o tę
zasraną Nocną Jazdę. Te dwa matoły objadą całe Południe i będą wmawiać ludziom, że
NAACP to komunistyczna przybudówka. To cofnie integrację i prawa wyborcze o
dwadzieścia lat.
- Jasne! I roznieci nienawiść. Ile czasu minie, zanim zaczną się masakry?
- Albo zanim ktoś zastrzeli Ralpha Abernathy'ego i doktora Kinga!
- Że Kinga zastrzelą, to pewne - powiedział DeMohrenschildt, prawie ze śmiechem.
Stałem wyprostowany, mocno przyciskając słuchawki do uszu, z potem ściekającym
po twarzy. Wkroczyli na naprawdę grząski grunt; balansowali na krawędzi spisku. - To tylko
kwestia czasu.
Jeden z nich otworzył następną butelkę meksykańskiego piwa i Lee powiedział:
- Ktoś powinien powstrzymać tych dwóch bydlaków.
- Mylisz się, nazywając naszego generała Walkera matołem - oznajmił
DeMohrenschildt tonem wykładowcy. - Co do Hargisa zgoda. Hargis to błazen. Słyszałem,
że... jak wielu jemu podobnych... ma wynaturzone gusty seksualne, no wiesz, z rana by
pochędożył cipkę małej dziewczynki, a po południu dupkę małego chłopca.
- Kurczę, to chore! - Głos Lee załamał się na ostatnim słowie jak głos nastolatka
przechodzącego mutację. A potem chichot.
- Za to Walker, hm, to zupełnie inna para kaloszy. Jest ważną figurą w John Birch
Society...
- Banda faszystów i antysemitów!
- ...i mogę sobie wyobrazić, że pewnego dnia, już niebawem, zrobią go
przewodniczącym. Kiedy zdobędzie zaufanie i poparcie reszty nawiedzonych prawicowych
grupek, może nawet znów wystartuje w wyborach... ale tym razem nie na gubernatora
Teksasu. Podejrzewam, że mierzy wyżej. Senat? Niewykluczone. Może nawet Biały Dom?
- Nie ma szans. - W głosie Lee brzmiała jednak niepewność.
- Najprawdopodobniej nie ma szans - uściślił DeMohrenschildt. - Ale nigdy nie
lekceważ zdolności amerykańskiej burżuazji do zaakceptowania faszyzmu zwanego
populizmem. Ani potęgi telewizji. Bez niej Kennedy za nic nie pokonałby Nixona.
- Kennedy i jego żelazna pięść - powiedział Lee. Wyglądało na to, że jego sympatia
dla obecnego prezydenta przeminęła jak niebieskie zamszowe buty. - Nie spocznie, dopóki
Fidel sra w kibel Batisty.
- I nigdy nie lekceważ przerażenia białej Ameryki na myśl o społeczeństwie, w którym
zaprowadzi się równość ras.
- Czarnuch, czarnuch, czarnuch, Meksykaniec, Meksykaniec, Meksykaniec! -
wybuchnął Lee z wściekłością tak wielką, że prawie przechodziła w udrękę. - Na okrągło
słyszę to w pracy!
- Nie wątpię. Kiedy w „Morning News” piszą o „wielkim stanie Teksas”, tak
naprawdę mają na myśli „biały stan Teksas”. A ludzie słuchają! Dla takiego człowieka jak
Walker... bohatera wojennego jak Walker... błazen pokroju Hargisa to tylko narzędzie. Tak
jak von Hindenburg był narzędziem Hitlera. Z odpowiednimi specami od public relations,
którzy wygładziliby jego wizerunek, Walker mógłby zajść wysoko. Wiesz, co sądzę? Że
człowiek, który sprzątnąłby generała rasistowskiej Ameryki Edwina Walkera, oddałby
społeczeństwu przysługę.
Zwaliłem się ciężko na krzesło przy stole, na którym stał mały magnetofon z
kręcącymi się szpulami.
- Jeśli naprawdę uważasz... - zaczął Lee i wtedy rozległ się głośny zgrzyt, na który
zerwałem słuchawki z głowy. Na górze nie było krzyków niepokoju ani oburzenia, żadnego
szybkiego tupotu nóg więc... chyba że potrafili się świetnie maskować... uznałem, że nie
znaleźli podsłuchu w lampie. Założyłem słuchawki z powrotem. Nic. Wypróbowałem
mikrofon dalekiego zasięgu, stojąc na krześle i przykładając półmisek Tupperware prawie do
samego sufitu. Słyszałem jak Lee coś mówi, a DeMohrenschildt od czasu do czasu odpowiada
ale o czym mówili, tego już nie mogłem wychwycić.
Moje ucho w mieszkaniu Oswalda ogłuchło.
Przeszłość jest nieustępliwa.
Po następnych dziesięciu minutach rozmowy - może o polityce, może o irytujących
przywarach żon, może o tworzonych na gorąco planach zamordowania generała Edwina
Walkera - DeMohrenschildt zbiegł po zewnętrznych schodach na dół i odjechał.
Nad głową słyszałem kroki Lee - stuk, stuk, stuk. Poszedłem za nimi do mojej sypialni
i wymierzyłem mikrofon dalekiego zasięgu w miejsce, gdzie się zatrzymały. Nic... nic... i
wreszcie słaby, ale charakterystyczny dźwięk - chrapanie. Kiedy Ruth Paine dwie godziny
później przywiozła Marinę i June, Lee wciąż spał piwnym snem. Marina go nie obudziła. Na
jej miejscu też bym nie budził tego porywczego sukinsyna.
Po tamtym dniu Oswald coraz rzadziej pojawiał się w pracy. Jeśli Marina o tym
wiedziała, nie obchodziło jej to. Może nawet tego nie zauważyła. Była zaabsorbowana Ruth,
swoją nową znajomą. Bicia było trochę mniej, nie dlatego, że wzrosło morale, ale przez to, że
Lee wychodził z domu prawie tak często jak ona. Często zabierał swój aparat fotograficzny
Imperial Reflex. Dzięki notatkom Ala wiedziałem, dokąd chodził i co robił.
Pewnego dnia, kiedy poszedł na przystanek, wskoczyłem do samochodu i pojechałem
na Oak Lawn Avenue. Chciałem dotrzeć tam przed autobusem Lee i mi się udało. Z dużym
zapasem czasu. Po obu stronach Oak Lawn nie brakowało ukośnych miejsc parkingowych,
ale mój czerwony chevy z tylnymi płetwami w kształcie skrzydeł mewy wyglądał dość
charakterystycznie i nie chciałem ryzykować, że Lee go zobaczy. Zostawiłem wóz za rogiem,
na parkingu sklepu spożywczego Alpha Beta przy Wycliff Avenue. Poszedłem pieszo na
Turtle Creek Boulevard. Stały tam nowoczesne hacjendy z łukami i pokrytymi stiukiem
ścianami. Były wysadzane palmami podjazdy, wielkie trawniki, nawet jedna czy dwie
fontanny.
Przed domem numer 4011 szczupły mężczyzna (uderzająco podobny do aktora
westernów Randolpha Scotta) strzygł trawnik ręczną kosiarką. Napotykając moje spojrzenie,
Edwin Walker zasalutował mi niedbale od skroni. Odpowiedziałem tym samym gestem. Cel
Lee Oswalda wrócił do koszenia trawnika, a ja poszedłem dalej.
Interesował mnie kwartał ulic wyznaczony przez Turtle Creek Boulevard (gdzie
mieszkał generał), Wycliff Avenue (gdzie zaparkowałem), Avondale Avenue (gdzie
poszedłem po wymianie pozdrawiających gestów z generałem Walkerem) i Oak Lawn, ulicę
małych sklepików biegnącą bezpośrednio za domem generała. Oak Lawn interesowała mnie
najbardziej, bo tędy Lee miał nadejść i uciec wieczorem dziesiątego kwietnia.
Stałem przed sklepem Texas Shoes & Boots z postawionym kołnierzem dżinsowej
kurtki i rękami wciśniętymi do kieszeni. Jakieś trzy minuty po tym, jak tam się ulokowałem,
na rogu Oak Lawn i Wycliff zatrzymał się autobus. Wysiadły dwie kobiety z torbami z
materiału. A za nimi Lee. Trzymał brązową papierową torbę, w jakich robotnicy noszą lunch.
Na rogu był duży kamienny kościół. Lee niespiesznie podszedł do żelaznego
ogrodzenia, przeczytał ogłoszenia na tablicy, wyjął mały notes z kieszeni spodni i coś sobie
zapisał. Potem ruszył w moim kierunku, chowając notes do kieszeni. Tego się nie
spodziewałem. Al był przekonany, że Lee schowa karabin przy torach kolejowych po drugiej
stronie Oak Lawn Avenue, dobry kilometr stąd. Może jednak się mylił, bo Lee nawet nie
zerknął w tamtą stronę. Był o siedemdziesiąt-osiemdziesiąt metrów ode mnie i szybko się
zbliżał.
Zauważy mnie i zagadnie, pomyślałem. Powie: „Czy to nie ty mieszkasz piętro niżej?
Co tu robisz?”. A wówczas przyszłość zboczy na zupełnie nowy tor. Niedobrze. Ba, fatalnie.
Gapiłem się na buty w witrynie, pot zwilżał mi kark i ściekał po plecach. Kiedy
wreszcie zaryzykowałem i spojrzałem w lewo, Oswalda już nie było. Zniknął jak za
skinieniem różdżki.
Bez pośpiechu ruszyłem w głąb ulicy. Dlaczego nie włożyłem czapki czy chociaż
okularów przeciwsłonecznych? Co ze mnie za tajny agent, do cholery?
Podszedłem do kawiarni mniej więcej w połowie przecznicy. Tabliczka w oknie
reklamowała ŚNIADANIE PRZEZ CAŁY DZIEŃ. Lee nie było w środku. Za kawiarnią
znajdował się wylot zaułka. Powoli przechodząc na drugą jego stronę, zerknąłem w prawo i
wtedy go zobaczyłem. Był odwrócony plecami. Wyjął aparat fotograficzny z papierowej
torby, ale nie robił zdjęć, przynajmniej jeszcze nie. Oglądał kubły na śmieci. Zdejmował
pokrywy, zaglądał do środka, odkładał je na miejsce.
Każda moja cząstka - przez co chyba rozumiem wszystkie moje instynkty - nalegała,
żebym ruszył dalej, zanim się odwróci i mnie zauważy, ale silna fascynacja jeszcze chwilę
zatrzymała mnie na miejscu. Tak samo pewnie byłoby z większością ludzi w mojej sytuacji.
Ostatecznie jak często mamy okazję obserwować człowieka podczas przygotowań do
morderstwa z zimną krwią?
Wszedł nieco dalej w zaułek i zatrzymał się przy okrągłej żelaznej płycie osadzonej w
betonowej pokrywie kanału. Próbował ją podnieść. Nic z tego.
Zaułek był nieutwardzony, pełen dziur, mniej więcej dwustumetrowy. W połowie jego
długości kończyła się druciana siatka ogradzająca zachwaszczone podwórka i puste parcele, a
zaczynał wysoki drewniany parkan porośnięty bluszczem, który wyglądał niezbyt żywotnie
po paskudnej zimie. Lee odgarnął zasłonę z pnączy i pociągnął za deskę. Odchyliła się i
zajrzał za nią.
Jasne, trzeba rozbić jajka, aby zrobić omlet, ja jednak czułem, że starczy już tego
kuszenia losu. Ruszyłem dalej. Na końcu przecznicy przystanąłem przed kościołem, który
zainteresował Oswalda. Był to kościół Świętych w Dniach Ostatnich. Tablica ogłoszeń
podawała, że nabożeństwa odbywają się w każdą niedzielę rano, a w środowe wieczory o
siódmej odprawiane są specjalne msze dla nowych parafian, po których odbywa się godzinne
spotkanie towarzyskie. Z poczęstunkiem.
Dziesiąty kwietnia wypadał w środę i plan Lee (zakładając, że nie był planem
DeMohrenschildta) teraz wydawał się dość oczywisty: ukryć wcześniej broń w zaułku, a
potem czekać na zakończenie mszy dla nowych parafian - i, oczywiście, spotkania
towarzyskiego. Będzie mógł usłyszeć wiernych, kiedy wyjdą i wśród rozmów i śmiechu
skierują się na przystanek. Autobusy kursowały co kwadrans; nawet gdy jeden uciekł, nie
trzeba było długo czekać na następny. Lee strzeli, schowa broń z powrotem za obluzowaną
deską (nie przy torach kolejowych), a potem wmiesza się w tłum wychodzących z kościoła. I
odjedzie autobusem.
Zerknąłem w prawo w samą porę, by zobaczyć, jak wyszedł z zaułka. Aparat wrócił
do papierowej torby. Oswald poszedł na przystanek i oparł się o słup. Dołączył do niego jakiś
mężczyzna i o coś spytał. Wkrótce wdali się w rozmowę. Kurtuazyjna pogawędka z
nieznajomym czy może był to jeszcze jeden kumpel DeMohrenschildta? Przypadkowy
przechodzień czy współspiskowiec? Może nawet słynny Nieznany Strzelec, który - według
zwolenników teorii spiskowych - czaił się na trawiastym pagórku nieopodal Dealey Plaza,
kiedy nadjechała kolumna samochodów Kennedy'ego? Powiedziałem sobie, że to bzdura. I
pewnie miałem rację, ale nie mogłem tego wiedzieć na pewno. To właśnie było najgorsze.
Nie mogłem niczego wiedzieć na pewno, dopóki nie zobaczę na własne oczy, że
dziesiątego kwietnia Oswald był sam. Nawet to nie wystarczy, by rozwiać wszystkie
wątpliwości, wystarczy jednak, żeby przystąpić do działania.
Żeby zabić ojca Junie.
Przyjechał powarkujący autobus. Tajny agent X-19 - znany też jako Lee Harvey
Oswald, słynny marksista i damski bokser - wsiadł. Kiedy autobus zniknął w oddali,
wróciłem do zaułka i przeszedłem całą jego długość. Na końcu rozszerzał się w rozległe,
nieogrodzone podwórze. Obok pompowni gazu ziemnego stał chevy biscaine, rocznik '57
albo '58. Był też grill na trójnogu. Za nim wznosiła się tylna fasada dużego ciemnobrązowego
domu. Domu generała.
Spojrzałem w dół i zobaczyłem świeży ślad wleczenia czegoś po ziemi. Na jego końcu
stał kubeł ze śmieciami. Nie widziałem by Lee go przestawił, ale wiedziałem, że to zrobił.
Wieczorem dziesiątego zamierzał oprzeć na nim lufę karabinu.
W poniedziałek dwudziestego piątego marca Lee nadszedł Neely Street, niosąc
podłużną paczkę zawiniętą w brązowy papier. Przez cienką szparę między zasłonami
zobaczyłem, że była opatrzona wielkimi czerwonymi pieczęciami ZAREJESTROWANO i
UBEZPIECZONO. Po raz pierwszy miałem wrażenie, że zachowywał się podejrzanie i
nerwowo - rozglądał się po okolicy, zamiast patrzeć na straszne umeblowanie w głębi swojej
głowy. Wiedziałem, co jest w paczce: karabin Carcano kalibru 6,5 mm - znany też jako
Mannlicher-Carcano - z lunetą, sprowadzony ze sklepu sportowego Klein's w Chicago. Pięć
minut po tym, jak Lee wdrapał się zewnętrznymi schodami na piętro, broń, przy której użyciu
miał zmienić bieg dziejów, znalazła się w szafie nad moją głową. Sześć dni później Marina
zrobiła słynne zdjęcia przedstawiające go z tym karabinem zaraz za oknem mojego salonu, ja
tego jednak nie widziałem. To było w niedzielę i byłem wtedy w Jodie. W miarę jak zbliżał
się dziesiąty kwietnia, te weekendy z Sadie stały się dla mnie czymś najważniejszym,
najdroższym.
Zerwałem się ze snu, słysząc, jak ktoś mamrocze: „Jeszcze nie za późno”.
Uświadomiłem sobie, że to ja sam, i zamknąłem się.
Sadie zaprotestowała chrapliwym mruknięciem i przewróciła się na drugi bok.
Znajome skrzypienie sprężyn naprowadziło mnie na właściwe miejsce i czas: Candlewood
Bungalows, piąty kwietnia 1963 roku. Wziąłem po omacku zegarek ze stolika nocnego i
spojrzałem na fosforyzujące cyfry. Piętnaście po drugiej w nocy, co znaczyło, że faktycznie
jest już szósty kwietnia.
Jeszcze nie za późno.
Nie za późno na co? Żeby się wycofać, dać sobie spokój? Choć, jeśli miałem być ze
sobą w stu procentach szczery, spokoju nie zaznałbym wówczas nigdy? Bóg mi świadkiem,
myśl, żeby się wycofać, była kusząca. Gdybym zrobił, co zamierzałem, i coś poszłoby nie tak,
to mogła być moja ostatnia noc z Sadie.
Nawet jeśli rzeczywiście muszę go zabić, nie muszę tego zrobić już teraz,
uświadomiłem sobie.
Po zamachu na generała Oswald na pewien czas przeniesie się do Nowego Orleanu -
do kolejnego podłego mieszkania, tego, które już odwiedziłem - ale to dopiero dwa tygodnie
później. To dałoby mi dość czasu, by posłać go do piachu. Czułem jednak, że czekając zbyt
długo, popełniłbym błąd. Mógłbym znaleźć kolejne powody, by zwlekać dalej. Najlepszy z
nich leżał obok mnie w tym łóżku: piękne, nagie ciało. Może Sadie była tylko kolejną pułapką
zastawioną przez nieustępliwą przeszłość, ale to nie miało znaczenia, bo ją kochałem. A
mogłem sobie wyobrazić scenariusz - aż nazbyt wyraziście - w którym po zabiciu Oswalda
musiałbym uciekać. Dokąd? Z powrotem do Maine, oczywiście. W nadziei że wyprzedzę
gliny na tyle, by dostać się do króliczej nory i uciec do przyszłości, w której Sadie Dunhill
będzie miała... cóż... około osiemdziesięciu lat. O ile w ogóle będzie żyła. W przypadku takiej
nałogowej palaczki to byłoby jak wyrzucenie szóstki w kości.
Wstałem i podszedłem do okna. Tylko kilka domków było zajętych w ten
wczesnowiosenny weekend. Zobaczyłem zachlapanego błotem albo obornikiem pikapa z
przyczepą pełną - chyba - narzędzi rolniczych. Motocykl marki Indian z boczną przyczepą.
Dwa samochody kombi. I dwukolorowego plymoutha fury. Księżyc to wsuwał się za cienkie
chmury, to znowu zza nich wypływał, i w tym rwanym świetle nie dało się rozpoznać koloru
dolnej połowy samochodu, ja jednak byłem prawie pewien, że wiem, jaki jest.
Wciągnąłem spodnie, podkoszulek i buty. Cicho wyszedłem z domku. Chłodne
powietrze kąsało moją wygrzaną w łóżku skórę, ale prawie tego nie czułem. Tak, ten
samochód to był fury, i tak, był czerwono-biały, ale nie pochodził z Maine ani Arkansas;
tablica rejestracyjna była z Oklahomy, a kalkomania na tylnej szybie wzywała DO BOJU,
OKLAHOMA SOONERS. Zajrzałem do środka i zobaczyłem porozrzucane podręczniki.
Jakiś student, może wybrał się na południe, żeby spędzić ferie wiosenne u rodziców. Albo
para napalonych nauczycieli korzystała z liberalnego podejścia do gości w Candlewood.
Kolejny nie całkiem czysty dźwięk przeszłości harmonizującej ze sobą. Dotknąłem
bagażnika tak jak dawno temu w Lisbon Falls i wróciłem do domku. Sadie odkryła się do
pasa i kiedy wszedłem, podmuch chłodnego powietrza ją obudził. Usiadła, zasłoniła biust
kołdrą i opuściła ją, kiedy zobaczyła, że to ja.
- Nie możesz zasnąć, kochanie?
- Miałem zły sen i wyszedłem zaczerpnąć powietrza.
- Co ci się śniło?
Rozpiąłem dżinsy, zrzuciłem pantofle.
- Nie pamiętam.
- Spróbuj sobie przypomnieć. Moja matka zawsze mawiała, że sen się nie sprawdzi,
jeśli go komuś opowiesz.
Położyłem się przy niej w samym podkoszulku.
- Moja matka mawiała, że nie sprawdzi się, jeśli pocałuję ukochaną.
- Naprawdę?
- Nie.
- Cóż - powiedziała w zamyśleniu - to też może poskutkować. Spróbujmy.
Spróbowaliśmy.
Dalej już poszło samo.
Po wszystkim zapaliła papierosa. Leżałem i patrzyłem, jak dym płynie ku górze i robi
się niebieski w świetle księżyca wpadającym od czasu do czasu przez zaciągnięte do połowy
zasłony. Na Neely Street nie zostawiłbym tak rozsuniętych zasłon, pomyślałem.
Na Neely Street, w moim drugim życiu, zawsze jestem sam, ale i tak pamiętam, żeby
zaciągać je do końca. Oprócz tych chwil, kiedy podglądam, oczywiście. Kiedy czyham.
W tamtej chwili niezbyt lubiłem samego siebie.
- George?
Westchnąłem.
- To nie jest moje prawdziwe imię.
- Wiem.
Spojrzałem na nią. Zaciągnęła się głęboko, delektując się papierosem bez poczucia
winy, tak jak to się robi w Krainie Przeszłości.
- Nie mam żadnych informacji z pierwszej ręki, jeśli tak sobie pomyślałeś. Ale to
logiczne. Przecież całą resztę życiorysu zmyśliłeś. I cieszę się. Imię George niezbyt mi się
podoba. Jest trochę... jakiego ty słowa czasem używasz?... trochę obciachowe.
- A Jake ci pasuje?
- To od Jacoba?
- Tak.
- Podoba mi się. - Odwróciła się do mnie. - W Biblii Jakub walczył z aniołem. I ty też
walczysz. Prawda?
- Poniekąd tak, ale nie z aniołem. - Choć diabeł z Lee Oswalda też był marny. W tej
roli widziałem raczej George'a DeMohrenschildta. Szatan z Biblii to kusiciel, który składa
propozycję, a potem usuwa się na bok. Miałem nadzieję, że taki właśnie jest
DeMohrenschildt.
Sadie zgasiła papierosa. Jej głos był spokojny, ale w oczach miała mrok.
- Czy coś ci się stanie?
- Nie wiem.
- A wyjeżdżasz gdzieś? Jeśli tak, nie wiem, czy to zniosę. Będąc tam, w życiu bym
tego nie powiedziała, ale Reno to był koszmar. Gdybym miała cię stracić na zawsze... -
Powoli pokręciła głową. - Nie, nie sądzę, żebym mogła to znieść.
- Chcę się z tobą ożenić - powiedziałem.
- Mój Boże - szepnęła. - W chwili, kiedy już mam na końcu języka, że to się nigdy nie
stanie, Jake vel George mówi, że chce tego już teraz.
- Nie już teraz, ale jeśli w przyszłym tygodniu wszystko ułoży się po mojej myśli...
powiesz „tak”?
- Oczywiście. Lecz muszę zadać jedno małe pytanko.
- Czy jestem stanu wolnego? W rozumieniu prawa? To chcesz wiedzieć?
Skinęła głową.
- Tak, jestem wolny - powiedziałem.
Wydała komiczne westchnienie i uśmiechnęła się jak małe dziecko. Potem
spoważniała.
- Mogę ci jakoś pomóc? Pozwól, żebym ci pomogła.
Na samą myśl zrobiło mi się zimno i musiała to zauważyć. Przygryzła wargę.
- Czyli jest aż tak źle - mruknęła w zadumie.
- Ujmijmy to tak: w tej chwili jestem blisko potężnej machiny pełnej ostrych zębów,
która pracuje na pełnych obrotach. Nie pozwolę, żebyś stała u mojego boku w czasie, kiedy
przy niej majstruję.
- Kiedy to się stanie? Twoje... nie wiem... spotkanie z przeznaczeniem?
- Jeszcze nie wiadomo. - Miałem wrażenie, że już powiedziałem za dużo, ale skoro
Date: 2015-12-17; view: 1209
|