ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO FASZYSTOWSKIEMU 3 page zaszedłem tak daleko, postanowiłem pójść jeszcze trochę dalej. - Coś się wydarzy w środę
wieczorem. Coś, co muszę zobaczyć na własne oczy. Wtedy zdecyduję.
- I nie mogę ci nijak pomóc?
- Nie sądzę, kochanie.
- Gdyby się jednak okazało, że mogę...
- Dzięki. Doceniam to. Naprawdę wyjdziesz za mnie?
- Teraz, kiedy wiem, że masz na imię Jake? Oczywiście.
W poniedziałek rano, koło dziesiątej, przed domem zatrzymał się oldsmobile i Marina
pojechała z Ruth Paine do Irving. Ja miałem swoją sprawę do załatwienia i już zbierałem się
do wyjścia, kiedy usłyszałem głuchy tupot nóg schodzących po zewnętrznych schodach. To
był Lee, blady i ponury. Miał zmierzwione włosy, twarz obsypana brzydkim trądzikiem.
Ubrany był w dżinsy i absurdalnie wyglądający trencz, którego poły łopotały wokół jego
goleni. Szedł z jedną ręką przyciśniętą do piersi, jakby bolały go żebra.
Albo jakby miał coś pod płaszczem. Przed zamachem Lee wyregulował celownik
swojego nowego karabinu gdzieś w pobliżu Love Field, napisał Al. Nie obchodziło mnie,
gdzie to zrobił. Obchodziło mnie to, jak niewiele zabrakło, bym spotkał go twarzą w twarz.
Niefrasobliwie przyjąłem, że nie zauważyłem, kiedy wyszedł do pracy, i...
A skoro już o tym mowa, dlaczego w poniedziałek rano nie był w pracy?
Wyrzuciłem to pytanie z głowy i wyszedłem z moją teczką aktówką. W środku
miałem powieść, której nigdy nie skończę, notatki Ala i stale uaktualniany opis moich
przygód w Krainie Przeszłości.
Gdyby wieczorem dziesiątego kwietnia Lee nie był sam, jeden z jego
współspiskowców - może nawet DeMohrenschildt we własnej osobie - mógłby mnie
zauważyć i zabić. Nadal sądziłem, że to mało prawdopodobne, za to była całkiem spora
szansa, że po zabójstwie Oswalda będę musiał uciekać. Albo że zostanę schwytany i
aresztowany za morderstwo. A gdyby stało się jedno lub drugie, nie chciałem, żeby ktoś - na
przykład policja - znalazł notatki Ala albo mój pamiętnik.
Ósmego kwietnia najważniejsze dla mnie było to, żeby zabrać wszystkie papiery z
mieszkania jak najdalej od zagubionego i agresywnego młodego człowieka, który mieszkał
piętro wyżej. Pojechałem do First Corn Bank w Dallas i nie byłem zaskoczony, kiedy
urzędnik, który mnie obsłużył, okazał się uderzająco podobny do bankowca, który pomagał
mi w Hometown Trust w Lisbon Falls. Ten tutaj nazywał się Richard Link, nie Gregory
Dusen, ale i tak wyglądał zupełnie jak Xavier Cugat, kubański dyrygent big-bandu sprzed lat.
Zapytałem o skrytki bankowe. Wkrótce rękopisy spoczęły w tej oznaczonej numerem
775. Wróciłem na Neely Street i przeżyłem chwilę grozy, kiedy nie mogłem znaleźć kluczyka
od skrytki.
Wyluzuj, powiedziałem sobie. Masz go gdzieś w kieszeni, a nawet jeśli nie, twój
nowy kumpel Richard Link chętnie da ci duplikat. Kosztowałoby cię to pewnie całego dolara.
Jakby przywołany tą myślą, kluczyk odnalazł się głęboko na dnie kieszeni, pod
drobnymi. Wpiąłem go do kółka z moimi kluczami gdzie będzie bezpieczny. Gdybym musiał
uciec do króliczej nory, a potem ponownie wrócić do przeszłości, miałbym go nadal... choć
wszystko, co wydarzyło się przez ostatnie cztery i pół roku, zostałoby wykasowane.
Rękopisy, które teraz leżały w skrytce, zaginęłyby w czasie. To pewnie dobra wiadomość.
Zła była taka, że zaginęłaby też Sadie.
ROZDZIAŁ 22
Popołudnie dziesiątego kwietnia było pogodne i ciepłe - przedsmak lata. Ubrałem się
w luźne spodnie i jedną ze sportowych marynarek, które kupiłem w ciągu roku pracy w
Denholm Consolidated. Kolt Police Special .38, załadowany, wylądował w mojej aktówce.
Nie pamiętam, żebym był zdenerwowany; teraz, gdy ten moment nadszedł, czułem się jak
człowiek zaklejony w zimnej kopercie. Spojrzałem na zegarek - wpół do czwartej.
Mój plan był taki, żeby znowu zostawić wóz na parkingu sklepu Alpha Beta na
Wycliff Avenue. Będę tam najpóźniej o czwartej piętnaście, nawet gdyby w mieście był duży
ruch. Po przyjeździe zajrzę do zaułka. Jeśli będzie pusty, czego o tej porze należało się
spodziewać, zerknę za obluzowaną deskę. Jeżeli Al miał rację co do tego, że Lee ukrył
carcano przed zamachem (nawet jeśli pomylił się co do miejsca), zobaczę tam karabin.
Potem wrócę do mojego samochodu i będę obserwował przystanek autobusowy, na
wypadek gdyby Lee przyjechał wcześnie. Kiedy o siódmej w mormońskim kościele zacznie
się nabożeństwo dla nowych parafian, pójdę spacerkiem do kawiarni, która serwuje śniadanie
przez cały dzień, i usiądę przy oknie. Zjem coś, na co nie będę miał ochoty, powoli, żeby
starczyło na jak najdłużej, i będę obserwował przyjeżdżające autobusy, licząc na to, że kiedy
Lee w końcu wysiądzie z jednego z nich, będzie sam. I że nie zobaczę wielkiego jak łódź
samochodu George'a DeMohrenschildta.
Taki był plan.
Wziąłem aktówkę i jeszcze raz zerknąłem na zegarek. Trzecia trzydzieści trzy. Chevy
był zatankowany do pełna i gotowy do jazdy. Gdybym wyszedł i wsiadł do niego w tym
momencie, tak jak planowałem, mój telefon zadzwoniłby w pustym mieszkaniu. Tak się
jednak nie stało, bo w chwili, kiedy wyciągnąłem rękę do gałki w drzwiach, ktoś zapukał.
Otworzyłem. Na progu stała Marina Oswald.
Przez chwilę tylko się gapiłem, niezdolny ruszyć się ani wydobyć z siebie głosu.
Głównie z powodu jej niespodziewanej wizyty, ale nie tylko. Dopóki nie stanęła przede mną,
nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jej duże niebieskie oczy przypominały oczy Sadie.
Marina albo zignorowała moją zaskoczoną minę, albo jej nie zauważyła. Miała swoje
zmartwienia.
- Przepraszam, widział pan mojego muża? - Zagryzła wargi i lekko pokręciła głową. -
Mę-ża. - Spróbowała się uśmiechnąć, co dało jej okazję do zaprezentowania ładnie
wyremontowanego uzębienia, ale i tak nie wyszło zbyt przekonująco. - Przepraszam pana,
słabo znam anglijski. Ja z Białorusi.
Usłyszałem, jak ktoś - pewnie ja sam - pyta, czy chodzi jej o tego pana, który mieszka
piętro wyżej.
- Tak, proszę, to mój mąż, Lee. Mieszkamy na górze. To nasza małyszka... nasze
dziecko. - Wskazała na June, która siedziała u podnóża schodów w swoim wózku i z
zadowoleniem ssała smoczek. - Mąż ciągle gdzieś chodzi, od kiedy stracił pracę. - Znów
spróbowała się uśmiechnąć i kiedy jej oczy się zmrużyły, z kącika lewego wyciekła łza i
spłynęła po policzku.
A jednak. Wyglądało na to, że stary Bobby Stovall może się obejść bez swojego
najlepszego speca od fotowydruków.
- Nie widziałem go, pani... - Prawie wyrwało mi się „Oswald”, ale w porę ugryzłem
się w język. I całe szczęście, bo niby skąd mogłem znać jej nazwisko? Chyba nie odbierali
poczty w domu. Na ganku były dwie skrzynki na listy, ale na żadnej nie było ich nazwiska.
Ani mojego. Ja też nie odbierałem poczty w domu.
- Os'wal - powiedziała i podała mi dłoń. Uścisnąłem ją, pewien jak nigdy, że to
wszystko mi się śni. Jednak ta mała, sucha dłoń była aż nadto rzeczywista. - Marina Os'wal,
miło pana poznać.
- Przykro mi, pani Oswald, nie widziałem go dzisiaj. - Nieprawda; widziałem, jak
wyszedł parę minut po dwunastej, niedługo po tym, jak kombi Ruth Paine zabrało Marinę i
June do Irving.
- Ja niespokojna o niego. On... nie wiem... przepraszam. Ja nie chciała panu
przeszkadzać. - Znów się uśmiechnęła przesłodko, przesmutnie i powoli otarła łzę z twarzy.
- Jeśli go zobaczę...
Zrobiła zaniepokojoną minę.
- Nie, nie, pan nic nie mówi. On nie lubi, jak rozmawiam z obcy ludzie. Na kolację
przyjdzie, może na pewno. - Zeszła po schodach na dół i powiedziała coś po rosyjsku do
dziecka, które zaśmiało się i wyciągnęło do niej pulchne rączki. - Do widzenia, proszę pana.
Bardzo dziękuję. Pan nic nie powie?
- Nic a nic. Ani mru-mru. - Nie zrozumiała, ale skinęła głową i wyraźnie jej ulżyło,
kiedy położyłem palec na ustach.
Zamknąłem drzwi, zlany potem. Gdzieś słyszałem nie tylko jednego trzepoczącego
skrzydłami motyla, ale całą ich chmarę.
Może nic się nie stało, pomyślałem.
Marina pchała wózek June w stronę przystanku autobusowego, gdzie zapewne
zamierzała zaczekać na swojego muża... który coś knuł. Tyle wiedziała. Miała to wypisane na
twarzy.
Kiedy zniknęła mi z oczu, wyciągnąłem rękę do gałki w drzwiach i wtedy zadzwonił
telefon. Nie chciałem odebrać, ale mój numer znała tylko garstka osób, a jedną z nich była
kobieta, na której ogromnie mi zależało.
- Słucham?
- Witam, panie Amberson - powiedział jakiś mężczyzna. Miał lekki południowy
akcent. Nie jestem pewien, czy od razu domyśliłem się, kto to jest. Nie pamiętam. Sądzę, że
tak. - Ktoś tu ma coś panu do powiedzenia.
Pod koniec 1962 i na początku 1963 roku żyłem w dwu światach, jeden był w Dallas,
drugi w Jodie. Te dwa światy zderzyły się ze sobą o trzeciej trzydzieści dziewięć po południu
dziesiątego kwietnia. W słuchawce usłyszałem krzyk Sadie.
Mieszkała w parterowym domu z prefabrykatów na Bee Tree Lane, na obejmującym
cztery-pięć przecznic osiedlu identycznych domów w zachodniej części Jodie. Zdjęcie
lotnicze tej okolicy w podręczniku historii z 2011 roku mogłoby być podpisane DOMY
OSÓB ROZPOCZYNAJĄCYCH SAMODZIELNE ŻYCIE W POŁOWIE WIEKU.
Przyjechała tam koło trzeciej tego popołudnia, po spotkaniu z uczniami pomagającymi jej w
bibliotece. Wątpię, czy zauważyła czerwono-białego plymoutha fury zaparkowanego kawałek
dalej przy krawężniku.
Po drugiej stronie ulicy, kilka domów dalej, pani Holloway myła swój samochód
(renault dauphine, na który reszta sąsiadów patrzyła dość podejrzliwie). Sadie pomachała do
niej, wysiadając ze swojego volkswagena garbusa. Jako jedyne właścicielki zagranicznych (i
jakoś obcych) samochodów w okolicy utrzymywały luźne koleżeńskie stosunki.
Sadie podeszła do drzwi wejściowych i na chwilę znieruchomiała ze zmarszczonym
czołem. Były uchylone. Czy tak je zostawiła? Weszła do środka i zamknęła drzwi za sobą.
Nie domknęły się, bo zamek został wyłamany, ale tego nie zauważyła. Wtedy już całą uwagę
skupiła na ścianie nad sofą. Tam, wypisane jej własną szminką literami wysokimi na metr,
widniały dwa słowa: PARSZYWA PIZDA.
Powinna była wtedy uciec, ale jej osłupienie i złość były tak wielkie, że nie zostało w
niej miejsca na strach. Wiedziała, kto to zrobił, ale przecież Johnny na pewno już sobie
poszedł. Bezpośrednia konfrontacja nie była w stylu mężczyzny, którego poślubiła. Och,
rzucał mnóstwo ostrych słów, od czasu do czasu dostawała od niego w twarz, ale to wszystko.
Jej bielizna była rozrzucona po podłodze.
Wyznaczała prowizoryczny szlak z salonu krótkim korytarze do sypialni. Wszystko -
halki, półhalki, biustonosze, majtki, gorset, którego nie potrzebowała, ale który czasem nosiła
- zostało pocięte nożem. Drzwi łazienki na końcu korytarza były otwarte. Wieszak z
ręcznikami został wyrwany. W pustym miejscu po nim, na kafelkach widniała kolejna
wiadomość, także wypisana jej szminką: OHYDNA KURWA.
Sypialnia też była otwarta. Sadie poszła tam i stanęła w wejściu, kompletnie
nieświadoma, że Johnny Clayton czai się za drzwiami z nożem w jednej dłoni i smith &
wessonem victory kaliber .38 w drugiej. Rewolwer, który miał tego dnia, był tej samej marki i
modelu co ten, z którego Lee Oswald zastrzelił policjanta z Dallas, J.D. Tippita.
Jej mała kosmetyczka leżała na łóżku, przybory do makijażu walały się po narzucie.
Harmonijkowe drzwi szafy były otwarte. Część ubrań wciąż zwisała smętnie z wieszaków;
większość leżała na podłodze. Wszystkie pocięte.
- Johnny, ty draniu! - Chciała wykrzyknąć te słowa, ale szok był zbyt wielki. Mogła
tylko szeptać.
Ruszyła w stronę szafy, ale daleko nie zaszła. Ramię objęło jej szyję i mały stalowy
krążek mocno wbił się w jej skroń.
- Nie ruszaj się, nie stawiaj oporu. Bo zabiję.
Próbowała się wyrwać i zdzielił ją w głowę lufą rewolweru. Mocniej ścisnął
ramieniem jej szyję. Zobaczyła nóż w pięści na końcu duszącej ją ręki i przestała się
szamotać. To był Johnny - poznała po głosie - tyle że tak naprawdę to nie był on. Zmienił się.
Powinnam go była posłuchać, stwierdziła w duchu, mając na myśli mnie. Dlaczego
nie posłuchałam?
Wyprowadził ją do salonu, wciąż trzymając ramieniem za szyję, po czym ją pchnął.
Zwaliła się na kanapę.
- Obciągnij kieckę. Widzę twoje podwiązki, dziwko.
Miał na sobie ogrodniczki (samo to wystarczyło, by pomyślała, że śni) i zafarbował
włosy na dziwny pomarańczowoblond kolor. Prawie się zaśmiała.
Usiadł na pufie przed nią. Rewolwer wymierzony był w jej brzuch.
- Zadzwonimy do twojego fagasa.
- Nie wiem, o czym...
- Do Ambersona. Tego, którego kiełbachą zabawiasz się w tej ruchalni w Kileen.
Wiem wszystko. Od dawna was obserwuję.
- Johnny, jeśli zaraz wyjdziesz, nie zadzwonię na policję. Obiecuję. Mimo że
zniszczyłeś mi ubrania.
- Kurwie szmaty - powiedział wzgardliwie.
- Ja nie... nie znam jego numeru.
Jej notes na adresy, ten, który zwykle trzymała w swoim małym gabinecie obok
maszyny do pisania, leżał otwarty obok telefonu.
- A ja tak. Jest na pierwszej stronie. Najpierw sprawdziłem pod F, jak „fagas”, ale tam
go nie było. Ja zamówię rozmowę, żeby nie przyszło ci do głowy powiedzieć czegoś
telefonistce. A potem z nim pogadasz.
- Nie, Johnny, nie, jeśli chcesz mu zrobić krzywdę.
Wychylił się do przodu. Dziwne pomarańczowoblond włosy opadły mu na oczy i
odgarnął je dłonią trzymającą rewolwer. Potem ręką z nożem podniósł słuchawkę z widełek.
Rewolwer znowu wymierzył w jej brzuch.
- Oto jak wygląda sytuacja, Sadie - stwierdził niemal racjonalnym tonem. - Zabiję
jedno z was. Drugie może żyć. Ty zdecydujesz, na kogo padnie.
Mówił serio. Widziała to w jego twarzy.
- A co... co, jeśli nie ma go w domu?
Zaśmiał się z jej głupoty.
- Wtedy zginiesz, Sadie.
Musiała pomyśleć: Mogę zyskać na czasie. Z Dallas do Jodie jedzie się co najmniej
trzy godziny, dłużej, jeśli jest duży ruch. Dość czasu, by Johnny się opamiętał. Może. Albo
żeby stracił czujność na dość długo, bym mogła czymś w niego rzucić i uciec.
Wykręcił 0 i nie zaglądając do notatnika z adresami (zawsze miał świetną pamięć do
liczb), poprosił o połączenie z numerem Westbrook 7-5430. Chwilę słuchał.
- Dziękuję pani.
A potem cisza. Gdzieś bardzo daleko dzwonił telefon. Sadie musiała się zastanawiać,
ile sygnałów Johnny przeczeka, zanim się rozłączy i strzeli jej w brzuch.
Wtem Johnny rozchmurzył się, nawet się z lekka uśmiechnął. Jego zęby były białe jak
zawsze, zauważyła, i nic dziwnego - szorował je co najmniej sześć razy dziennie.
- Witam, panie Amberson. Ktoś tu ma coś panu do powiedzenia.
Wstał z pufa i podał Sadie słuchawkę. Kiedy przyłożyła ją do ucha, chlasnął nożem,
szybko jak atakujący wąż, i rozciął jej policzek.
- Co jej zrobiłeś?! - krzyknąłem. - Co zrobiłeś, bydlaku?!
- Ciii, panie Amberson. - Wydawał się rozbawiony. Sadie już nie krzyczała, ale
słyszałem jej szloch. - Nic jej nie jest. Mocno krwawi, ale przestanie. - Zawiesił głos, po czym
przemówił tonem rozważnego namysłu. - Oczywiście, nie będzie już ładna. Teraz wygląda
jak zwykła tania dziwka, którą jest. Moja matka tak o niej mówiła i miała rację.
- Zostaw ją, Clayton - powiedziałem. - Proszę.
- Ależ ja chcę ją zostawić. Zwłaszcza teraz, kiedy ją naznaczyłem. Ale jest jeden
szczegół, panie Amberson. Zabiję jedno z was. Przez nią straciłem pracę, wie pan; musiałem
odejść i iść do szpitala, gdzie robią elektrowstrząsy, inaczej kazaliby mnie aresztować. -
Zamilkł. - Zrzuciłem jedną dziewczynę ze schodów. Próbowała mnie dotknąć. Wszystko
przez tę parszywą sukę, tę tutaj, która zalewa sobie krwią kolana. Ręce mi nią pobrudziła.
Będzie mi potrzebny środek odkażający. - I roześmiał się.
- Clayton...
- Daję ci trzy i pół godziny, fagasie. Masz czas do wpół do ósmej. Potem wpakuję jej
dwie kulki. Jedną w brzuch, drugą w jej śmierdzącą cipę.
W tle usłyszałem krzyk Sadie:
- Nie rób tego, Jacob!
- ZAMKNIJ SIĘ! - wrzasnął na nią Clayton. - ZAMKNIJ GĘBĘ! - A potem, do mnie,
mrożącym krew w żyłach, swobodnym tonem: - Kto to jest Jacob?
- Ja - powiedziałem. - Tak mam na drugie.
- Tak na ciebie mówi w łóżku, jak ci ssie kutasa, fagasie?
- Clayton... Johnny, zastanów się, co robisz.
- Zastanawiałem się nad tym ponad rok. Myślałem i śniłem o tym. Wiesz, robili mi
elektrowstrząsy. Mówili, że to odpędzi sny, ale kłamali. Stały się jeszcze gorsze.
- Jak ciężko jest ranna? Daj mi z nią porozmawiać.
- Nie.
- Jeśli dasz mi z nią porozmawiać, może zrobię to, o co prosisz. Jeśli nie, nie zrobię
tego na pewno. Jesteś za bardzo otumaniony elektrowstrząsami, żeby to zrozumieć?
Wyglądało na to, że nie. Usłyszałem szuranie w słuchawce, a potem głos Sadie. Był
cienki i drżący.
- Jest źle, ale to mnie nie zabije. - Zniżyła głos. - Niewiele brakowało, a rozciąłby mi
o...
Clayton zabrał jej słuchawkę.
- Widzisz? Nic się twojej zdzirze nie stało. A teraz wskakuj do swojego fajowskiego
chevroleta i zasuwaj tu pełnym gazem, co ty na to? Ale posłuchaj mnie uważnie, panie
George Jacob Amberson Fagas: jeśli wezwiesz policję, jeśli zobaczę jedno niebieskie albo
czerwone światło, zabiję tę sukę, a potem siebie. Wierzysz mi?
- Tak.
- To dobrze. Widzę tu równanie, po którego obu stronach mamy dwie równoważne
wartości: fagas i kurwiszcze. Ja jestem pośrodku. Ja jestem znakiem równości, Amberson, ale
ty musisz zdecydować. Która z wartości zostanie zredukowana? Wybór należy do ciebie.
- Nie! - krzyknęła. - Nie rób tego! Jeśli tu przyjedziesz, zabije nas obo...
Usłyszałem trzask odkładanej słuchawki.
Do tej pory mówiłem prawdę i powiem prawdę także teraz, mimo że stawia mnie w
najgorszym możliwym świetle: moją pierwszą mysią, kiedy odrętwiałą dłonią odłożyłem
słuchawkę na widełki, była ta, że Clayton się mylił, bo te wartości tak naprawdę się nie
równoważyły. Na jednej szali była ładna bibliotekarka szkolna. Na drugiej był człowiek,
który znał przyszłość i miał - przynajmniej teoretycznie - moc ją zmienić. Przez sekundę
autentycznie się zastanawiałem, czy nie poświęcić Sadie i nie pojechać na drugi koniec
miasta, żeby obserwować zaułek biegnący między Oak Lawn Avenue a Turtle Creek
Boulevard i przekonać się, czy człowiek, który zmieni historię Ameryki, działał sam.
Ruszyłem samochodem do Jodie. Na drodze numer 77 przyspieszyłem do stu
dziesięciu i takie tempo utrzymywałem. W trakcie jazdy otworzyłem kciukiem zatrzaski
teczki, wyjąłem kolta i schowałem go do wewnętrznej kieszeni sportowej marynarki.
Zdałem sobie sprawę, że muszę wciągnąć w to Deke'a. Był stary i już niezbyt pewnie
trzymał się na nogach, ale nikogo innego po prostu nie było. Na pewno będzie chciał w tym
uczestniczyć, powiedziałem sobie. Kochał Sadie. Widziałem to w jego twarzy, ilekroć na nią
patrzył.
I swoje już przeżył, dopowiedział mój zimny rozum. Ona nie. Poza tym Deke dostanie
tę samą szansę, którą ten wariat dał mnie. Nie musi tam pójść.
Ale pójdzie. Czasem coś, co przedstawia się nam jako wybór, tak naprawdę wyborem
nie jest.
Brak mojej dawno utraconej komórki nigdy nie doskwierał mi bardziej niż wtedy,
podczas tej jazdy z Dallas do Jodie. Jedynym rozwiązaniem była budka telefoniczna przy
stacji benzynowej na drodze stanowej numer 109, niecały kilometr za billboardem z
futbolistą. Telefon na drugim końcu linii zadzwonił trzy razy... cztery... pięć...
Kiedy już miałem odwiesić słuchawkę, Deke powiedział:
- Halo? Halo? - Był poirytowany i zdyszany.
- To ja, George.
- Hej, chłopcze! - Teraz w głosie dzisiejszej wersji Billa Turcotte'a (z tej popularnej,
długo granej sztuki „Mąż morderca”) brzmiała radość, nie irytacja. - Byłem w ogródku koło
domu. Już miałem nie odbierać, ale...
- Bądź cicho i słuchaj. Stało się coś bardzo złego. Dzieje się nadal. Sadie jest ranna,
chyba ciężko.
Nastąpiła krótka pauza. Kiedy Deke znów się odezwał, jego głos brzmiał młodziej; jak
głos twardego człowieka, którym bez wątpienia był czterdzieści lat i dwie żony temu. A może
tylko miałem taką nadzieję. Tego wieczora nadzieja i mężczyzna pod siedemdziesiątkę to
wszystko, co miałem.
- Mówisz o jej mężu, prawda? To moja wina. Chyba go widziałem, ale to było wiele
tygodni temu. I miał dużo dłuższe włosy niż na zdjęciu w księdze pamiątkowej. W dodatku
innego koloru. Prawie pomarańczowe. - Chwila przerwy, po czym słowo, którego jeszcze
nigdy przy mnie nie użył. - Kurwa!
Powiedziałem mu, czego chce Clayton i co zamierzam zrobić. Plan był dość prosty.
Przeszłość harmonizuje sama ze sobą? W porządku, niech harmonizuje. Wiedziałem, że Deke
może dostać ataku serca - jak Turcotte - ale to mnie nie mogło powstrzymać. Nic mnie nie
mogło powstrzymać. Chodziło o Sadie.
Date: 2015-12-17; view: 1183
|