ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO FASZYSTOWSKIEMU 1 pageBYŁEMU GENERAŁOWI EDWINOWI WALKEROWI!
Podczas czwartkowej transmisji tak zwanej Chrześcijańskiej Krucjaty”
Billy'ego Jamesa Hargisa Kanał 9 gościł będzie GENERAŁA EDWINA
WALKERA, prawicowego faszystę, który nawołuje JFK do dokonania inwazji
na miłujący pokój lud Kuby i podsyca antymurzyńską, antyintegracyjną
„MOWĘ NIENAWIŚCI” na całym Południu. (Jeśli wątpicie w wiarygodność
tych informacji, zajrzyjcie do „TV Guide”). Ci dwaj reprezentują wszysko,
przeciwko czemu walzyliśmy na drugiej wojnie światowej, i dla ich
Faszystowskiego BEŁKOTU nie powinno być miejsca na antenie. EDWIN
WALKER był jednym z BIAŁYCH SUPREMACJONISTÓW, którzy
próbowali przeszkodzić JAMESOWI MERDITHOWI w uczęszczaniu na
zajęcia na UNIWERSYTECIE STANU MISSISIPI. Jeśli kochacie Amerykę,
zaprotestujcie przeciwko udostępnianiu darmowego czasu antenowego
ludziom, którzy głoszo NIENAWIŚĆ i PRZEMOC. Piszcie listy! Albo jeszcze
lepiej, przyjdźcie 27 grudnia zaprotestować przed siedzibą Kanału 9!
A. Hidell
Przewodniczący Ręce Precz od Kuby
Oddział Dallas-Fort Worth
Przez chwilę kontemplowałem literówki w tekście, po czym złożyłem ulotkę i
schowałem ją do kasetki, w której trzymałem rękopisy.
Jeśli protest przed siedzibą stacji się odbył, „Szajs-Herald” z następnego dnia po
„tramsmisji” z udziałem Hargisa i Walkera nie wspomniał o nim ani słowem. Nie sądziłem,
by ktokolwiek tam się stawił z samym Lee włącznie. Ja na pewno nie miałem takiego zamiaru
za to w czwartek wieczorem włączyłem Kanał 9, pragnąc zobaczyć człowieka, którego Lee
wkrótce spróbuje zabić.
Na początku Hargis, tłustawy jegomość o gęstych, przylizanych do tyłu czarnych
włosach, siedział sam za urzędniczym biurkiem i udawał, że coś skrzętnie notuje, podczas
gdy chór z puszki śpiewał „The Battle-Hymn of the Republic”. Kiedy chór przycichł,
gospodarz programu odłożył długopis, spojrzał w kamerę i powiedział:
- Witajcie na Chrześcijańskiej Krucjacie, sąsiedzi. Niosę wam dobrą nowinę: Jezus
was kocha. Tak, kocha was wszystkich i każdego z osobna. Pomodlicie się ze mną?
Hargis suszył głowę Wszechmogącemu przez co najmniej dziesięć minut. Obskoczył
wszystkie zwykłe sprawy, podziękował Bogu za możliwość szerzenia Jego Słowa i
poinstruował Go, by pobłogosławił tych, którzy przysłali dary serca. Potem przeszedł do
konkretów; zwrócił się do Boga o to, by uzbroił swój Lud Wybrany w miecz i tarczę
prawości, które pozwolą nam pokonać komunizm, podnoszący swą szpetną głowę zaledwie
sto pięćdziesiąt kilometrów od wybrzeży Florydy. Poprosił Go też, żeby dał prezydentowi
Kennedy'emu mądrość (którą Hargis, jako bliższy Najwyższemu, już posiadał), aby wkroczył
tam i wyrwał kąkol bezbożności. Zażądał też, by Bóg położył kres rosnącemu zagrożeniu
komunizmem na amerykańskich uczelniach - miało to jakiś związek z muzyką folk, chociaż
w tym punkcie Hargis trochę stracił wątek. Na zakończenie podziękował Bogu za
dzisiejszego gościa, bohatera spod Anzio i Chosin, generała Edwina A. Walkera.
Walker wystąpił nie w mundurze, lecz w garniturze koloru khaki, który mundur
bardzo przypominał. Kanty w jego spodniach wyglądały na dość ostre, by się nimi golić. Miał
kamienną twarz; przypominał mi aktora westernów, Randolpha Scotta. Uścisnął Hargisowi
dłoń i zaczęli rozmawiać o komunizmie, który rozplenił się nie tylko na uczelnianych
kampusach, ale i na korytarzach Kongresu i w środowisku naukowym. Wspomnieli o
fluoryzacji. Potem gawędzili o Kubie, którą Walker nazwał „nowotworem Karaibów”.
Teraz już rozumiałem, dlaczego Walker przed rokiem poniósł sromotną klęskę w
wyborach na gubernatora Teksasu. Gdyby występował przed klasą licealną, uśpiłby dzieciaki
jeszcze na pierwszej lekcji, kiedy były najbardziej rześkie. Hargis jednak płynnie prowadził
go od tematu do tematu, wtrącając „Chwała Jezusowi!” i „Bóg świadkiem, bracie!”, ilekroć
robiło się trochę niezręcznie. Omówili nadchodzącą krucjatę o kryptonimie Operacja Nocna
Jazda, po czym Hargis zachęcił Walkera, by wyjaśnił wszelkie nieporozumienia związane z
„pewnymi obelżywymi pomówieniami o segregacjonizm, które pojawiły się w nowojorskiej
prasie i innych publikacjach”.
Walker wreszcie zapomniał, że jest w telewizji, i odżył.
- Wiesz przecież, że to tylko stek komunistycznej propagandy.
- Prawda! - wybuchnął Hargis. - I Bóg chce, żebyś o tym opowiedział, bracie.
- Całe życie służyłem w wojsku i w sercu pozostanę żołnierzem aż do śmierci. -
(Gdyby Lee dopiął swego, oznaczałoby to jeszcze trzy miesiące). - Jako żołnierz zawsze
robiłem, co do mnie należy. Kiedy prezydent Eisenhower wysłał mnie do Little Rock podczas
rozruchów w 1957... co, jak wiesz, miało związek z przymusową integracją Central High
School... zrobiłem, co do mnie należało. Ale, Billy, jestem też żołnierzem Boga...
- Chrześcijańskim żołnierzem! Chwalmy Pana!
- ...i jako chrześcijanin wiem, że przymusowa integracja jest, mówiąc wprost, zła.
Sprzeczna z konstytucją, z prawami stanów i z Biblią.
- Święte słowa - powiedział Hargis i otarł łzę z policzka. A może to był pot, który
przesiąknął przez makijaż.
- Czy nienawidzę murzyńskiej rasy? Ci, którzy tak mówią... i ci, którzy nie szczędzili
starań, żeby wyrzucić mnie z mojego ukochanego wojska... to kłamcy i komuniści. Ty wiesz,
że to nieprawda, moi towarzysze broni wiedzą, że to nieprawda, i Bóg wie, że to nieprawda. -
Wychylił się do przodu na krześle. - Myślisz, że murzyńscy nauczyciele w Alabamie,
Arkansas, Luizjanie i wielkim stanie Teksas chcą integracji? Gdzie tam. Odbierają to jako
policzek dla ich kwalifikacji i ciężkiej pracy. Myślisz, że murzyńscy uczniowie chcą chodzić
do jednej szkoły z białymi, którym z natury łatwiej przychodzi nauka czytania, pisania i
rachunków? Myślisz, że prawdziwi Amerykanie chcą skundlenia rasy, które będzie
nieuchronnym skutkiem takiego pomieszania?
- Oczywiście, że nie! Chwaaa-lmy Pana!
Pomyślałem o tabliczce, którą widziałem w Karolinie Północnej, tej wskazującej
ścieżkę okoloną trującym bluszczem. KOLOROWI - tak było na niej napisane. Walker nie
zasługiwał na śmierć, ale przydałoby się, żeby ktoś nim solidnie potrząsnął. Wtedy nawet ja
wychwalałbym Pana.
Zacząłem błądzić myślami, ale coś, co powiedział Walker, natychmiast przywołało
mnie do rzeczywistości.
- To Bóg, nie generał Edwin Walker, wyznaczył pozycję Murzynów w Jego świecie,
dając im inny kolor skóry i innego rodzaju zdolności. Zdolności bardziej, nazwijmy to,
atletyczne. Co Biblia mówi nam o tej różnicy i o tym, dlaczego rasa murzyńska skazana jest
na tyle bólu i niedoli? Wystarczy zajrzeć do dziewiątego rozdziału Księgi Rodzaju, Billy.
- Chwała Bogu za Jego Święte Słowo!
Walker zamknął oczy i podniósł prawą dłoń, jakby zeznawał w sądzie.
- „Gdy Noe napił się wina, odurzył się i leżał nagi w swym namiocie. Cham, ojciec
Kanaana, ujrzawszy nagość swego ojca, powiedział o tym dwu swym braciom, którzy byli
poza namiotem”. Ale Sem i Jafet... jeden został ojcem rasy arabskiej, drugi rasy białej, wiem,
że tobie nie muszę o tym mówić, Billy, ale nie wszyscy to wiedzą, nie każdy poznawał Biblię
jak my na matczynych kolanach...
- Dzięki Bogu za chrześcijańskie matki!
- Sem i Jafet nie spojrzeli na ojca. A gdy Noe po przebudzeniu dowiedział się, co
zaszło, rzekł: „Niech będzie przeklęty Kanaan! Niech będzie najniższym sługą swych braci,
niech na zawsze pozostanie tym, co drzewo ścina i wodę no...”.
Wyłączyłem telewizor.
Ilekroć widziałem Lee i Marinę w styczniu i lutym 1963 roku, przypominał mi się T-
shirt, który Christy czasem nosiła w ostatnim roku naszego małżeństwa. Był na nim groźnie
wyszczerzony pirat i, u dołu, następujące przesłanie: BICIE NIE USTANIE, DOPÓKI
MORALE NIE WZROŚNIE. Tej zimy na Elsbeth Street 604 bicie było na porządku
dziennym. Cała okolica słyszała wrzaski Lee i krzyki Mariny - czasem złości, czasem bólu.
Nikt nic nie robił, ze mną włącznie.
Nie żeby była jedyną regularnie bitą żoną w Oak Cliff; kłótnie w piątkowy i sobotni
wieczór wydawały się lokalną tradycją. Pamiętam, że w ciągu tych posępnych, szarych
miesięcy pragnąłem tylko, by ta nędzna, niemiłosiernie się dłużąca opera mydlana wreszcie
się skończyła, abym mógł być z Sadie na stałe. Potwierdzę, że Lee dokonał zamachu na
generała Walkera w pojedynkę, a potem załatwię, co było do załatwienia. To, że raz działał
sam, niekoniecznie znaczyło, że przy drugiej okazji też nie miał wspólnika, ale lepszego
dowodu nie zdobędę. Po dopięciu na ostatni guzik wszystkich szczegółów - a przynajmniej
większości - wybiorę odpowiednie miejsce i czas na to, by zastrzelić Lee Oswalda z taką
samą bezwzględnością, z jaką zabiłem Franka Dunninga.
Czas mijał. Powoli, ale mijał. I wreszcie pewnego dnia, niedługo przed tym, jak
Oswaldowie wprowadzili się do mieszkania na Neely Street piętro nade mną, zobaczyłem
Marinę rozmawiającą ze starszą panią z balkonikiem i włosami à la Elsa Lanchester. Obie się
uśmiechały. Starsza pani zapytała o coś. Marina zaśmiała się, skinęła głową i wysunęła dłonie
przed brzuch.
Stałem w odsłoniętym oknie, z lornetką w ręku i rozdziawionymi ustami. W notatkach
Ala nie było ani słowa o tym obrocie wypadków, bo albo o nim nie wiedział, albo nic go to
nie obchodziło. Mnie obchodziło, i to bardzo.
Żona człowieka, którego miałem zabić po ponad czterech latach oczekiwania, znowu
była w ciąży.
ROZDZIAŁ 21
Oswaldowie zostali moimi sąsiadami z góry drugiego marca 1963 roku.
Własnoręcznie przenieśli cały swój dobytek, większość w kartonach ze sklepu
monopolowego, z walącej się murowanej budy na Elsbeth Street. Wkrótce szpule małego
japońskiego magnetofonu obracały się regularnie, ale najczęściej podsłuchiwałem przez
słuchawki. Dzięki temu słyszałem rozmowy na górze w normalnym, nie zwolnionym tempie,
ale oczywiście i tak niewiele z nich rozumiałem.
Tydzień po tym, jak wprowadzili się do nowego lokum, poszedłem do jednego z
lombardów na Greenville Avenue kupić broń. Pierwszym rewolwerem, który pokazał mi
sprzedawca, był ten sam model kolta, Police Special .38, który kupiłem w Derry.
- Świetnie chroni przed rabusiami i włamywaczami - powiedział. - Do dwudziestu
metrów celność gwarantowana.
- Do piętnastu - odparłem. - Słyszałem, że do piętnastu. Sprzedawca uniósł brwi.
- No dobra, powiedzmy, że do piętnastu. Każdy, kto będzie dość głupi...
...żeby chcieć mnie obrobić, podejdzie dużo bliżej, tak ta gadka idzie, pomyślałem.
- ...żeby cię zaczepić, tak czy tak podejdzie blisko, więc co ty na to?
W pierwszym odruchu, ot tak, żeby zakłócić to poczucie dźwięczącej, acz nieco
fałszywie brzmiącej harmonii, miałem ochotę powiedzieć, by dał mi coś innego, na przykład
czterdziestkępiątkę, z drugiej jednak strony burzenie owej harmonii mogło być niewskazane.
Któż to mógł wiedzieć? Wiedziałem tylko, że trzydziestkaósemka, którą kupiłem w Derry,
zrobiła, co trzeba.
- Ile?
- Jak dla ciebie, dwanaście.
Dwa dolary więcej, niż zapłaciłem w Derry, no ale od tamtego czasu minęło cztery i
pół roku. Gdy uwzględnić inflację, wychodziło mniej więcej tyle samo. Powiedziałem mu,
żeby dorzucił pudełko nabojów i umowa stoi.
Kiedy sprzedawca zobaczył, że chowam broń i amunicję do teczki którą przyniosłem
w tym celu, powiedział:
- Może kupisz jeszcze kaburę, synu? Po twoim akcencie poznaję, żeś nie stąd i pewnie
tego nie wiesz, ale w Teksasie można legalnie nosić broń, nie wymagają zezwolenia, jeśli nie
jesteś notowany. A jesteś?
- Nie, ale nie przewiduję, żeby ktoś miał mnie napaść w biały dzień.
Sprzedawca obdarzył mnie mrocznym uśmiechem.
- Na Greenville Avenue nigdy nic nie wiadomo. Kilka lat temu jeden facet strzelił
sobie w łeb raptem półtorej przecznicy stąd.
- Naprawdę?
- Tak jest, przed barem Desert Rose. Z powodu kobiety, oczywiście. Samo życie, co?
- Być może - powiedziałem. - Chociaż niektórzy zabijają się z powodu polityki.
- Nie, nie, u podłoża zawsze jest kobieta, synu. - Zarechotał.
Mój nowy wóz (przynajmniej nowy dla mnie) zostawiłem cztery przecznice na zachód
od lombardu i żeby tam dojść, musiałem minąć Faith Financial, punkt, w którym jesienią
1960 roku obstawiłem niespodziewane zwycięstwo Pirates. Buk, który wypłacił mi wtedy
tysiąc dwieście dolarów, stał przed wejściem i palił papierosa. Na głowie miał swój zielony
daszek. Jego oczy przesunęły się po mojej twarzy, ale bez zainteresowania. Chyba mnie nie
poznał.
To było w piątek po południu i z Greenville Avenue pojechałem prosto do Kileen,
gdzie Sadie czekała na mnie w Candlewood Bungalows. Spędziliśmy tam noc, jak to
mieliśmy w zwyczaju tej zimy. Nazajutrz Sadie wróciła do Jodie i w niedzielę poszedłem z
nią do kościoła. Po błogosławieństwie, kiedy podawaliśmy ręce ludziom wokół nas, mówiąc
„Pokój z tobą”, pomyślałem z zażenowaniem o rewolwerze schowanym w bagażniku
samochodu.
Przy lunchu Sadie spytała:
- Ile czasu jeszcze zostało? Do tego, co musisz zrobić?
- Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, niewiele ponad miesiąc.
- A jeśli nie?
Przeczesałem włosy dłońmi i podszedłem do okna.
- Wtedy nie wiem. Interesuje cię coś jeszcze?
- Tak - powiedziała ze spokojem. - Na deser jest placek wiśniowy. Chcesz go z bitą
śmietaną?
- Bardzo - odparłem. - Kocham cię, skarbie.
- Mam nadzieję. - Wstała, żeby pójść po deser. - Bo nie chciałabym zostać na lodzie.
Za oknem powoli jechał samochód - stary, ale jary, jak mawiali didżeje z radiostacji
K-Life - i znów poczułem tę dźwięczącą harmonię. Teraz jednak czułem ją praktycznie na
okrągło i to czasem nic nie znaczyło. Przypomniał mi się jeden ze sloganów, których Christy
uczyła się na spotkaniach Anonimowych Alkoholików: strach się pojawia, gdy fałszywe
dowody bierze się za prawdziwe.
Tym razem jednak klapka w głowie zaskoczyła. Ten wóz to był czerwono-biały
plymouth fury. Taki sam widziałem na parkingu zakładów Worumbo niedaleko suszarni, przy
której znajdowało się wyjście z króliczej nory prowadzącej do 1958 roku. Ten miał rejestrację
z Arkansas, nie z Maine, ale mimo to... ta harmonia. Ta dźwięcząca harmonia. Czasem
miałem wrażenie, że gdybym zrozumiał, co ona znaczy, zrozumiałbym wszystko. Zapewne
głupie, ale prawdziwe.
Człowiek z Żółtą Kartką wiedział, pomyślałem. Wiedział i to go zabiło.
Najnowszy element harmonii włączył lewy kierunkowskaz, skręcił za znakiem stopu i
zniknął, kierując się ku Main Street.
- Chodźże na deser - powiedziała Sadie za moimi plecami i podskoczyłem.
W Anonimowych Alkoholikach mówią też, że gdy pojawia się strach, najlepiej brać
tyłek w troki i uciekać.
Kiedy tego wieczora wróciłem na Neely Street, nałożyłem słuchawki i odsłuchałem
ostatnie nagranie. Spodziewałem się usłyszeć tylko rosyjski, ale nie, tym razem było też
trochę angielskiego. I plusk wody.
Marina: (mówi po rosyjsku).
Lee: Nie mogę, mamuśka! Jestem w wannie z Junie!
(Znowu plusk, potem śmiech Lee i piskliwy chichot dziecka).
Lee: Mamuśka, zalaliśmy podłogę! Junie chlapie! Niegrzeczna dziewczynka!
Marina: Wytrzyj to! Ja zajęta! Zajęta! (Ale też się śmieje).
Lee: Nie mogę, co ty, chcesz, żeby dziecko się... (rosyjski).
Marina: (mówi po rosyjsku - gdera i śmieje się jednocześnie).
(Znowu plusk. Marina nuci jakąś piosenkę. Brzmi słodko).
Lee: Mamuśka, przynieś nam zabawki!
Marina: Da, da, zawsze musisz mieć zabawki.
(Plusk, głośny. Drzwi łazienki pewnie są teraz otwarte na oścież).
Marina: (mówi po rosyjsku).
Lee (głosem marudnego dziecka): Mamuśka, zapomniałaś o gumowej piłce.
(Głośny plusk - dziecko krzyczy radośnie).
Marina: Proszę, wszystkie zabawki dla księcia i księżniczki.
(Śmiech całej trójki - na dźwięk ich radości robi mi się zimno).
Lee: Mamuśka, przynieś nam (rosyjskie słowo). Mamy wodę w uchu.
Marina (ze śmiechem): Boże mój, i co jeszcze?
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o Oswaldach. Choć raz dla odmiany
byli szczęśliwi i dlaczego nie? Neely 214 to nic nadzwyczajnego, ale dla nich to i tak była
zmiana na lepsze. Może nawet spali we trójkę w jednym łóżku i June ten jeden raz czuła się
szczęśliwa, nie śmiertelnie przerażona.
A teraz była z nimi w łóżku jeszcze czwarta osoba. Ta, która rosła w brzuchu Mariny.
Wydarzenia przyspieszyły bieg, tak jak to było w Derry, tyle że teraz strzała czasu
mknęła w kierunku dziesiątego kwietnia, nie Halloween. Notatki Ala, na których polegałem
do tej pory, stały się mniej pomocne. Do zamachu na Walkera koncentrowały się prawie
wyłącznie na tym, gdzie był Lee i co robił, a tej zimy w ich życiu - zwłaszcza w życiu Mariny
- działo się dużo więcej.
Po pierwsze, wreszcie się z kimś zaprzyjaźniła - i to nie z jakimś niedoszłym bogatym
tatuśkiem pokroju George'a Bouhe'a, lecz z kobietą. Nazywała się Ruth Paine i była
kwakierką. Zna rosyjski, zanotował Al w lakonicznym stylu nieprzypominającym jego
wcześniejszych zapisków. Poznana na przyjęciu, II(?)/63. Marina, w separacji z Lee, mieszka
u Paine w czasie zabójstwa Kennedy'ego. A potem, jakby przypomniał to sobie w ostatniej
chwili: Lee przechowywał M-C w garażu Paine. Zawinięty w koc. Twierdził, że to karnisze.
M-C to zamówiony z katalogu wysyłkowego karabin Mannlicher-Carcano; z niego
Lee planował zastrzelić generała Walkera.
Nie wiem, kto wydał przyjęcie, na którym Lee i Marina poznali Paine'ów. Nie wiem,
kto ich sobie przedstawił. DeMohrenschildt? Bouhe? Prawdopodobnie jeden albo drugi, bo
reszta emigrantów już wtedy trzymała się od Oswaldów z daleka. Mężulo był szyderczo
uśmiechniętym mądralą, żoneczka workiem do bicia, która straciła Bóg wie ile okazji, by
opuścić go na dobre.
Wiem tylko, że potencjalne wyjście ratunkowe Mariny Oswald przyjechało za
kierownicą chevroleta kombi - biało-czerwonego - pewnego dżdżystego dnia w środku marca.
Kobieta zaparkowała przy krawężniku i rozejrzała się z powątpiewaniem, jakby niepewna,
czy trafiła pod właściwy adres. Ruth Paine była wysoka (choć nie aż tak jak Sadie) i
straszliwie chuda. Jej brązowawe włosy z przodu opadały grzywką na wielkie, szerokie czoło,
a z tyłu się wywijały; w tym uczesaniu nie było jej do twarzy. Na upstrzonym piegami nosie
miała okulary bez oprawki. Widziana przez szparę między zasłonami robiła na mnie wrażenie
kobiety, która nie tyka mięsa i uczestniczy w demonstracjach przeciwko broni atomowej... i
sądzę, że Ruth Paine w gruncie rzeczy taka właśnie była; wyznawała New Age, zanim New
Age stał się modny.
Marina musiała jej wypatrywać, bo zbiegła ze stukotem obcasów po schodach. Niosła
dziecko na rękach. Kocyk narzucony na głowę June osłaniał ją od miotanej wiatrem mżawki.
Ruth Paine uśmiechnęła się nieśmiało i mówiła starannie, z przerwą po każdym słowie.
- Witam, pani Oswald, nazywam się Ruth Paine. Pamięta mnie pani?
- Da - odparła Marina. - Tak. - Po czym dodała coś po rosyjsku. Ruth odpowiedziała
w tym samym języku... choć się zacinała.
Marina zaprosiła ją do środka. Zaczekałem, aż podłoga zaskrzypi pod ich nogami, i
wtedy założyłem słuchawki podłączone do pluskwy w lampie. Usłyszałem rozmowę
prowadzoną częściowo po angielsku, częściowo po rosyjsku. Marina kilka razy poprawiła
Ruth, czasem ze śmiechem. Zrozumiałem dość, by się domyślić, po co Ruth Paine przyszła.
Jak Paul Gregory, chciała uczyć się rosyjskiego. Z ich częstych wybuchów śmiechu i coraz
bardziej swobodnej rozmowy zrozumiałem coś jeszcze: polubiły się.
Cieszyłem się radością Mariny. Gdybym zabił Oswalda po jego zamachu na generała
Walkera, może newage'owata Ruth Paine wzięłaby ją do siebie. Oby.
Ruth odbyła tylko dwie lekcje na Neely Street. Później zawsze zabierała Marinę i June
swoim samochodem. Zapewne do jej domu na eleganckim (przynajmniej jak na Oak ClifF)
przedmieściu o nazwie Irving. Tego adresu nie było w notatkach Ala - znajomość Mariny z
Ruth mało go obchodziła, bo zamierzał wykończyć Lee na długo przed tym, jak karabin
Mannlicher-Carcano trafi do garażu Paine'ów - ale znalazłem go w książce telefonicznej:
Zachodnia Piąta 2515
Pewnego pochmurnego marcowego popołudnia, jakieś dwie godziny po odjeździe
Mariny i Ruth, George DeMohrenschildt przywiózł Lee swoim samochodem. Lee wysiadł z
brązową papierową torbą z nadrukowanym z boku sombrero i napisem PEPINO'S
NAJLEPSZE MEKSYKAŃSKIE DANIA. DeMohrenschildt niósł sześciopak piwa Dos
Equis. Weszli na górę zewnętrznymi schodami, rozmawiając i śmiejąc się. Z bijącym sercem
chwyciłem słuchawki. Z początku nie było nic, w końcu jednak któryś z nich zapalił lampę.
Od tego momentu czułem się, jakbym był z nimi w pokoju niby niewidzialna trzecia osoba.
Proszę, nie namawiajcie się, żeby zabić Walkera, pomyślałem. Proszę, nie utrudniajcie
mi zadania jeszcze bardziej.
- Przepraszam za bajzel - powiedział Lee. - Żona ostatnio nic, tylko śpi, telewizję
ogląda i gada o tej kobiecie, której daje lekcje.
DeMohrenschildt mówił przez jakiś czas o koncesjach naftowych, które próbował
zdobyć w Haiti, i ostro krytykował represyjny reżim Duvaliera.
- Na koniec dnia ciężarówki zbierają trupy z targowiska. Wiele z nich to dzieci, które
Date: 2015-12-17; view: 1198
|