ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 48 page przyjechał na rowerze.
- Chyba kłótnia rodzinna.
- To Osmont czy jak mu tam, nie? Ta Rosjanka go zostawiła? Czas najwyższy. Ten
facet to wariat. Jest komuchem, wie pan?
- Coś o tym słyszałem.
Lee wmaszerował po schodach na ganek z podniesioną głową i wyprostowanymi
plecami - Napoleon wycofujący się spod Moskwy - kiedy Jeanne DeMohrenschildt ofuknęła
go ostrym tonem:
- Przestań, pajacu jeden!
Lee odwrócił się do niej z szeroko otwartymi oczami, pełnymi niedowierzania... i
bólu. Spojrzał na DeMohrenschildta z miną mówiącą „Czy nie możesz zapanować nad swoją
żoną?”, ale DeMohrenschildt nie powiedział nic. Wydawał się rozbawiony. Jak zblazowany
miłośnik teatru oglądający sztukę, która ku jego zaskoczeniu jest niezła. Nie wybitna, żaden
Szekspir, ale pozwalająca przyjemnie zabić czas.
Jeanne:
- Lee, jeśli kochasz żonę, na litość boską, przestań się zachowywać jak rozpuszczony
bachor. Uspokój się.
- Nie możesz tak do mnie mówić. - Pod wpływem stresu jego południowy akcent stał
się silniejszy.
- Mogę i będę. Daj nam zabrać jej rzeczy, bo inaczej sama wezwę Policję.
- Każ jej się zamknąć i pilnować swoich spraw, George - rzucił Lee.
DeMohrenschildt zaśmiał się wesoło.
- Dziś jesteś naszą sprawą, Lee. - Spoważniał. - Tracę szacunek dla ciebie,
towarzyszu. Wpuść nas. Jeśli cenisz moją przyjaźń, jak ja cenię twoją, wpuść nas
natychmiast.
Lee zwiesił ramiona i odsunął się na bok. Jeanne weszła po schodach, nawet na niego
nie spoglądając. Za to DeMohrenschildt zatrzymał się i pochwycił straszliwie chudego Lee w
swoje potężne objęcia. Po dłuższej chwili Oswald odwzajemnił uścisk. Zdałem sobie sprawę
(z mieszanką współczucia i wstrętu), że ten chłopak - bo tak naprawdę przecież był jeszcze
chłopcem - zaczął płakać.
- Co oni - spytał młody mężczyzna na rowerze - mają się ku sobie czy co?
- Mają, mają - powiedziałem - ale nie tak, jak myślisz.
Jeszcze w tym samym miesiącu, po powrocie z kolejnego cudownego weekendu z
Sadie, odkryłem, że Marina i June wróciły do rudery na Elsbeth Street. Przez pewien czas
wydawało się, że w rodzinie zapanował spokój. Lee chodził do pracy - teraz powiększał
zdjęcia, zamiast składać aluminiowe drzwi zabezpieczające - i czasem wracał do domu z
kwiatami. Marina całowała go na powitanie. Raz pokazała mu, że posprzątała wszystkie
śmieci z trawnika przed domem, a on zaczął bić jej brawo. Zaśmiała się wtedy i zobaczyłem,
że miała wyleczone zęby. Nie wiem, jaki był w tym udział George'a Bouhe'a, ale domyślam
się, że duży.
Oglądałem tę scenę z rogu ulicy i znowu zaskoczył mnie skrzekliwy głos starszej pani
z balkonikiem.
- Wiesz, to nie potrwa długo.
- Może i ma pani rację - powiedziałem.
- Pewnie ją zabije. Widziałam już takie rzeczy. - Spod tych elektrycznych włosów jej
oczy patrzyły na mnie z zimną pogardą. - A ty zamiast coś zrobić, tylko się będziesz
przyglądał, co, synciu.
- Zrobię coś, jeśli będzie bardzo źle.
Zamierzałem tej obietnicy dotrzymać, choć nie przez wzgląd na Marinę.
Pierwszego dnia po świętach znalazłem w mojej skrzynce wiadomość od Oswalda,
choć podpisał się pod nią nazwiskiem A. Hidell. Ten pseudonim pojawiał się w notatkach
Ala. „A” było skrótem od „Alek”, imienia, jakim Marina nazywała go pieszczotliwie, gdy
mieszkali w Mińsku.
Ta wiadomość mnie nie zaniepokoiła, bo wyglądało na to, że takie same dostała cała
ulica. Ulotki były wydrukowane na jaskraworóżowym papierze (zapewne podwędzonym z
obecnego miejsca pracy Oswalda) i zobaczyłem, że kilkanaście z nich już trzepocze w
rynsztokach. W dzielnicy Oak Cliff w Dallas nie wyrzucało się śmieci w przeznaczonych do
tego miejscach.
ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO
FASZYZMOWI KANAŁU 9!
Date: 2015-12-17; view: 1165
|