ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 47 page mnie strasznie boli.
- Nie musisz się ze mną kochać, skarbie. To nie transakcja handlowa.
- Nie chodziło mi o...
- Ciii. Pójdę po aspirynę.
- I zajrzyj na szafkę z lekarstwami, dobrze? Czasem zostawiam tam paczkę
papierosów.
Rzeczywiście, była tam, ale ledwie Sadie zaciągnęła się trzy razy papierosem, którego
jej zapaliłem, a już ledwo widziała na oczy i zasypiała. Wyjąłem niedopałek z jej palców i
zgasiłem na dolnym zboczu rakotwórczej góry. Potem wziąłem Sadie w ramiona i osunąłem
się na poduszkę. Tak zasnęliśmy.
Kiedy obudziłem się w pierwszych promieniach świtu, rozporek moich spodni był
rozpięty i wprawna ręka grzebała mi w majtkach. Odwróciłem się do Sadie. Patrzyła na mnie
ze spokojem.
- Świat nadal istnieje, George. My też. Do roboty. Ale bądź delikatny. Nadal boli mnie
głowa.
Byłem delikatny i starałem się, by trwało to jak najdłużej. Oboje się staraliśmy. Na
końcu uniosła biodra i wbiła palce w moje łopatki. To był ten sam uścisk, który kiedyś
towarzyszył słowom „Ojej, o mój Boże, o Boże kochany, o jejuniu!”.
- Wszystko jedno. - Szeptała i jej oddech w moim uchu przyprawił mnie o dreszcz,
kiedy szczytowałem. - Wszystko jedno, kim jesteś, co robisz, powiedz tylko, że zostaniesz. I
że wciąż mnie kochasz.
- Sadie... nigdy nie przestałem.
Zanim wróciłem do Dallas, zjedliśmy śniadanie w jej kuchni. Zapewniłem ją, że teraz
naprawdę mieszkam w Dallas i na razie nie mam telefonu, lecz jak tylko mi go zainstalują,
podam jej numer.
Skinęła głową i zaczęła dłubać w jajkach.
- Mówiłam serio. Nie będę więcej pytać o twoje sprawy.
- Tak będzie najlepiej. Nie pytaj, nie mów.
- Hm?
- Nieważne.
- Powiedz mi tylko, że robisz coś dobrego, nie złego.
- Tak - powiedziałem. - Jestem z tych dobrych.
- Czy kiedyś będziesz mógł mi o tym opowiedzieć?
- Mam taką nadzieję. Sadie, te zdjęcia, które przysłał...
- Podarłam je z samego rana. Nie chcę o nich mówić.
- Nie musimy. Ale chcę, żebyś mi powiedziała, że to jedyny kontakt, jaki z nim
miałaś. Że go tu nie było.
- Nie było go. A stempel na kopercie był z Savannah.
Zauważyłem to. Zauważyłem też jednak, że stempel był sprzed prawie dwóch
miesięcy.
- Bezpośrednia konfrontacja to nie w jego stylu - dodała Sadie. - Ma się za
odważnego, ale w rzeczywistości to tchórz.
Ta ocena wydała mi się trafna; wysłanie zdjęć było podręcznikowym przykładem
biernej agresji. Z drugiej strony, Sadie była pewna, że Clayton nie dowie się, gdzie teraz
mieszka i uczy, i co do tego się pomyliła.
- Trudno przewidzieć zachowanie osoby niezrównoważonej psychicznie, kochanie.
Jeśli go zobaczysz, wezwiesz policję, dobrze?
- Tak, George. - Z odrobiną jej starego zniecierpliwienia. - Muszę zadać ci jedno
pytanie, a potem nie będziemy więcej o tym rozmawiać, dopóki nie będziesz gotowy. O ile w
ogóle kiedykolwiek będziesz.
- Zgoda. - Próbowałem przygotować odpowiedź na pytanie, którego się
spodziewałem: George, czy pochodzisz z przyszłości?
- Pomyślisz, że zwariowałam.
- To była zwariowana noc. Śmiało.
- Czy ty... - Zaśmiała się i zaczęła zbierać talerze. Poszła z nimi do zlewu i odwrócona
plecami spytała: - Czy jesteś człowiekiem? To znaczy, z tej planety?
Podszedłem, objąłem ją od tyłu, kładąc dłonie na jej piersiach, i pocałowałem ją w
kark.
- Jestem w stu procentach człowiekiem.
Odwróciła się. Oczy miała poważne.
- Mogę zapytać o coś jeszcze?
Westchnąłem.
- Wal.
- Mam co najmniej czterdzieści minut, zanim będę musiała się ubrać do szkoły.
Została ci może jeszcze jedna prezerwatywa? Zdaje się, że odkryłam lekarstwo na ból głowy.
ROZDZIAŁ 20
A zatem ostatecznie wystarczyła groźba wojny nuklearnej, żebyśmy do siebie wrócili -
romantyczne, prawda?
No dobra, może nie.
Deke Simmons, typ człowieka, który na smutne filmy zabiera zapasową chusteczkę,
pochwalał to całym sercem. Ellie Dockerty przeciwnie. Zauważyłem dziwny fakt: kobiety
lepiej dochowują tajemnic, ale mężczyznom łatwiej się z nimi żyje. Jakiś tydzień po
zakończeniu kryzysu kubańskiego Ellie wezwała Sadie do swojego gabinetu i zamknęła drzwi
- niedobry znak. Jak zwykle obcesowa, spytała Sadie, czy wie o mnie więcej niż do tej pory.
- Nie - powiedziała Sadie.
- Ale znowu zaczęliście.
- Tak.
- Wiesz chociaż, gdzie on mieszka?
- Nie, ale mam jego numer telefonu.
Ellie przewróciła oczami... i któż mógłby mieć do niej o to pretensje.
- Powiedział ci cokolwiek o swojej przeszłości? O tym, czy był kiedyś żonaty? Bo ja
sądzę, że był.
Sadie, która słyszała, jak nazwałem ją Christy tej nocy, kiedy wróciłem do jej życia,
milczała.
- Wspomniał może, czy zostawił gdzieś tam cielaczka albo dwa? Bo mężczyźni
czasem tak robią, a jak ktoś raz tak postąpi, później zawaha się...
- Pani Ellie, mogę już wrócić do biblioteki? Zostawiłam ją pod opieką uczennicy i
choć Helen to bardzo odpowiedzialna dziewczyna, wolę żeby nie siedziała tam sama za...
- Idź, idź. - Ellie machnęła ręką.
- Wydawało mi się, że lubisz George'a - powiedziała Sadie, wstając.
- Bo go lubię - odparła Ellie... tonem, który, jak mi później powiedziała Sadie, mówił
„lubiłam”. - Lubiłabym go jeszcze bardziej... i lepiej wróżyła waszemu związkowi, gdybym
wiedziała, jak się naprawdę nazywa i co kombinuje.
- Nie pytaj, nie mów - powiedziała Sadie i ruszyła do drzwi.
- A cóż to znaczy?
- Że go kocham. Że uratował mi życie. Że jedyne, czym mogę mu się odwdzięczyć, to
moje zaufanie, i zamierzam mu je dać.
Pani Ellie była z tych kobiet, które zawsze muszą mieć ostatnie słowo. Nie tym razem.
Tej jesieni i zimy nasze życie toczyło się według ustalonego schematu. W piątkowe
popołudnia jeździłem do Jodie. Bywało, że po drodze kupowałem kwiaty w kwiaciarni w
Round Hill. Czasem strzygłem się w zakładzie fryzjerskim w Jodie, który był najlepszym
miejscem na zapoznanie się z najnowszymi lokalnymi plotkami. Poza tym przyzwyczaiłem
się do krótkich włosów. Pamiętałem, że kiedyś miałem długie, opadające na oczy, ale nie
dlaczego znosiłem to utrapienie. Trochę trudniej było przestawić się z bokserek na slipy, lecz
po jakimś czasie moje jaja przestały krzyczeć, że się duszą.
W te wieczory zazwyczaj jedliśmy kolację w barze Ala, a potem szliśmy na mecz.
Drużyna cienko przędła bez Jima LaDue, ale zawsze się starali. A kiedy skończył się sezon
futbolowy, zaczęła się koszykówka. Czasem dołączał do nas Deke, wystrojony w swój
szkolny sweter z Brianem Walecznym Lwem z Denton.
Ellie nigdy.
Jej dezaprobata nie przeszkadzała nam jeździć po piątkowych meczach do
Candlewood Bungalows. Zwykle zostawałem tam na sobotnią noc - sam - a co niedziela
chodziłem z Sadie na mszę w Pierwszym Kościele Metodystycznym w Jodie. Korzystaliśmy z
jednego zbioru hymnów i śpiewaliśmy wiele zwrotek „Bringing in the Sheaves”. „Siejemy
rankiem, siejemy ziarna dobroci”... melodia i te pełne życzliwości słowa tkwią mi w głowie
do dziś.
Po kościele jedliśmy u niej lunch, a potem wracałem do Dallas. Z każdym kolejnym
przejazdem trasa wydawała się coraz dłuższa i coraz bardziej uciążliwa. Wreszcie, w zimny
grudniowy dzień, w moim fordzie urwał się korbowód, jakby i samochód dawał do
zrozumienia, że jedziemy w złym kierunku. Chciałem go naprawić - ten kabriolet sunliner to
jedyny wóz, jaki kiedykolwiek naprawdę kochałem - ale facet z warsztatu w Kileen
powiedział mi, że trzeba by wymienić cały silnik, a on nie ma skąd wytrzasnąć nowego.
Sięgnąłem do mojej wciąż pokaźnej (no... względnie pokaźnej) rezerwy gotówki i
kupiłem chevy rocznik 1959, taki z odlotowymi tylnymi płetwami w kształcie mewich
skrzydeł. To był porządny samochód i Sadie twierdziła, że jest nim zachwycona, ale jak dla
mnie to już nie było to samo.
Wieczór Bożego Narodzenia spędziliśmy razem w Candlewood. Położyłem gałązkę
jemioły na komodzie i dałem Sadie rozpinany sweter. Ona podarowała mi pantofle, które w
tej chwili mam na nogach. Pewne rzeczy zostają z człowiekiem na zawsze.
W drugi dzień świąt mieliśmy zjeść kolację u niej i kiedy nakrywałem do stołu, przed
dom zajechał plymouth Deke'a. To mnie zaskoczyło, bo Sadie nie wspomniała, że będziemy
mieli towarzystwo. Jeszcze bardziej zaskakujący był widok pani Ellie na miejscu pasażera.
To, jak stała z założonymi rękami, patrząc na mój nowy samochód, świadczyło, że listę gości
trzymano w tajemnicy nie tylko przede mną. Jednak - trzeba jej przyznać - powitała mnie z
całkiem nieźle udawaną serdecznością i cmoknęła w policzek. Była w zrobionej na drutach
czapce narciarskiej, w której wyglądała jak podstarzałe dziecko, i kiedy ściągnąłem ją z jej
głowy, podziękowała mi cierpki uśmiechem.
- Też nie zostałem powiadomiony - powiedziałem.
Deke uścisnął mi dłoń.
- Wesołych świąt, George. Cieszę się, że cię widzę. O rety, coś tu pięknie pachnie.
Powędrował do kuchni. Po paru chwilach usłyszałem, że Sadie śmieje się i mówi:
- Zabieraj stamtąd paluchy, Deke, to tak cię w domu wychowali?
Ellie powoli rozpinała wielkie guziki płaszcza, ani na moment nie odrywając oczu od
mojej twarzy.
- Czy to rozsądne, George? - spytała. - To, co robicie z Sadie... czy to rozsądne?
Zanim mogłem odpowiedzieć, Sadie wniosła indyka, przy którym krzątała się od
naszego powrotu z Kileen. Usiedliśmy i wzięliśmy się za ręce.
- Panie, pobłogosław tę strawę dla ciał naszych - powiedziała Sadie - i pobłogosław
łączącą nas więź, strawę dla naszych dusz i umysłów.
Zacząłem zwalniać uścisk, ale Sadie wciąż trzymała lewą ręką moją dłoń, a prawą
dłoń Ellie.
- I proszę, ześlij George'owi i Ellie dar przyjaźni. Pomóż George'owi przypomnieć
sobie jej dobroć i pomóż Ellie przypomnieć sobie, że bez George'a dziewczyna z tego miasta
miałaby straszliwie oszpeconą twarz. Kocham ich oboje i smutno mi, kiedy widzę nieufność
w ich oczach. W imię Pańskie, amen.
- Amen! - powiedział Deke z werwą. - Dobra modlitwa! - Mrugnął do Ellie.
Myślę, że w głębi ducha Ellie miała ochotę wstać i wyjść. Może powstrzymała ją
wzmianka o Bobbi Jill. A może po prostu tak bardzo polubiła nową bibliotekarkę szkolną.
Może nawet miało to po trosze związek ze mną. Tak sobie wmawiam.
Sadie patrzyła na Ellie z całym swoim dawnym niepokojem.
- Ten indyk smakowicie wygląda - powiedziała Ellie i podała mi swój talerz. -
Nałożysz mi kawałek nogi, George? I nie poskąp farszu.
Sadie potrafiła być bezbronna, Sadie potrafiła być niezdarna, ale Sadie potrafiła też
być bardzo, bardzo dzielna.
Ależ ja ją kochałem!
Sylwester wypadł w poniedziałek. Lee, Marina i June poszli witać rok 1963 u
DeMohrenschildtów. Lee i George stali się jak papużki nierozłączki. Ja zostałem sam na sam
ze sobą. Kiedy Sadie zadzwoniła i spytała, czy nie zabrałbym jej na zabawę sylwestrową w
Bountiful Grange w Jodie, zawahałem się.
- Wiem, co myślisz - powiedziała - ale będzie lepiej niż rok temu. Już my się o to
postaramy, George.
I tak oto o ósmej znowu tańczyliśmy pod podwieszonymi u sufitu siatkami pełnymi
baloników. W tym roku grał zespół The Dominoes. Mieli czteroosobową sekcję dętą zamiast
surfrockowych gitar w stylu Dicka Dale'a, które zdominowały zeszłoroczną zabawę, ale też
nieźle grzali. Były te same dwie wazy z różową lemoniadą zmieszaną z piwem imbirowym,
jedna z alkoholem, druga bez. Byli ci sami palacze skupieni przy wyjściu pożarowym na
chłodnym powietrzu. Ale było lepiej niż rok wcześniej. U ludzi wyczuwało się wielką ulgę i
radość. W październiku nad światem przesunął się nuklearny cień... i udało się spod niego
wydostać. Usłyszałem kilka pochlebnych komentarzy, jak to Kennedy pogonił starego złego
rosyjskiego niedźwiedzia.
Koło dziewiątej, podczas wolnego tańca, Sadie nagle krzyknęła i oderwała się ode
mnie. Byłem pewien, że zauważyła Johna Claytona, i serce skoczyło mi do gardła. Okazało
się jednak, że był to krzyk czystej radości, bo nowo przybyłymi, których dostrzegła, byli
Mike Coslaw - absurdalnie przystojny w tweedowym palcie - i Bobbi Jill. Sadie pobiegła do
nich... i potknęła się o czyjąś nogę. Mike ją złapał. Bobbi Jill pomachała do mnie trochę
nieśmiało.
Uścisnąłem Mike'owi dłoń i pocałowałem Bobbi Jill w policzek. Ze szpecącej blizny
została już tylko słaba różowa kreska.
- Lekarz mówi, że do lata zniknie - powiedziała. - Nazwał mnie swoją najszybciej
kurującą się pacjentką. Dzięki panu.
- Dostałem rolę w „Śmierci komiwojażera”, panie A - dodał Mike. - Gram Biffa.
- Szufladkują cię - stwierdziłem. - Tylko uważaj na latające ciasta.
W czasie jednej z przerw zauważyłem, że Mike rozmawia z liderem zespołu, i
doskonale wiedziałem, co się święci. Po powrocie na estradę wokalista powiedział:
- A teraz specjalna prośba. Czy są na sali George Amberson i Sadie Dunhill? George i
Sadie? Chodźcie tu do nas, George i Sadie, tyłki z krzeseł, nogi w ruch.
Poszliśmy w stronę sceny wśród burzy braw. Sadie śmiała się, czerwona jak burak.
Pogroziła Mike'owi pięścią. Wyszczerzył się radośnie. Przestawał być chłopcem, stawał się
mężczyzną. Nieśmiało, ale nieuchronnie. Wokalista odliczył i sekcja dęta zagrała takty, które
do dziś słyszę w snach.
Ba-da-da... ba-da-da-di-dam...
Podałem jej ręce. Pokręciła głową, a mimo to lekko zakołysała biodrami.
- Pani go bierze, pani Sadie! - zawołała Bobbi Jill. - Do dzieła!
Tłum jej zawtórował.
- Jaz-da! Jaz-da! Jaz-da!
Uległa i wzięła mnie za ręce. Zatańczyliśmy.
O północy zespół zagrał „Auld Lang Syne” - inna aranżacja niż rok temu, ta sama
słodka piosenka - i sfrunęły baloniki. Pary wokół nas ściskały się i całowały. My też.
- Szczęśliwego Nowego Roku, Geo... - Cofnęła się ode mnie i zmarszczyła czoło. - Co
się stało?
W głowie nagle stanął mi obraz Teksaskiej Składnicy Podręczników, brzydkiego
murowanego sześcianu z oknami jak oczy. W tym roku miał się stać amerykańską ikoną.
Nie, nie pozwolę, żebyś zaszedł tak daleko, Lee, pomyślałem. Nigdy nie staniesz w
tym oknie na piątym piętrze. Obiecuję.
- George?
- Nic, jakoś zimno mi się zrobiło - powiedziałem. - Szczęśliwego Nowego Roku.
Podszedłem, żeby ją pocałować, ale odsunęła mnie od siebie.
- To już niedługo, prawda? To, co masz zrobić.
- Tak. Ale nie dziś. Dziś liczymy się tylko my. Pocałuj mnie więc kochanie. I zatańcz
ze mną.
Pod koniec 1962 i na początku 1963 roku żyłem w dwu różnych światach. Ten dobry
był w Jodie i w Candlewood Bungalows. Drugi był w Dallas, mieście, które coraz bardziej
przypominało mi Derry.
Lee i Marina znowu byli razem. Ich pierwszym przystankiem w Dallas stała się rudera
zaraz za rogiem West Neely. DeMohrenschildt pomógł im w przeprowadzce. George'a
Bouhe'a przy tym nie było. Nie było też żadnego z pozostałych emigrantów rosyjskich. Lee
ich odstraszył. Nienawidzili go, napisał Al w notatkach, a pod spodem: Tego chciał.
Walący się murowany budynek na Elsbeth Street 604 podzielony był na cztery czy
pięć mieszkań pełnych ubogich ludzi, którzy ciężko pracowali, ostro pili i płodzili hordy
zasmarkanych, rozwrzeszczanych bachorów. W porównaniu z nim dom Oswaldów w Fort
Worth wyglądał całkiem nieźle.
Nie potrzebowałem elektronicznego wsparcia, żeby śledzić rozpad ich małżeństwa;
Marina nosiła szorty, nawet kiedy przyszły chłody, jakby po to, by kłuć męża w oczy swoimi
siniakami. I seksapilem, rzecz jasna. June zwykle siedziała między nimi w wózku. Kiedy się
kłócili, już prawie nie płakała, tylko patrzyła, ssąc kciuk albo smoczek.
Pewnego dnia w listopadzie 1962 roku wróciłem z biblioteki i zobaczyłem Lee i
Marinę na rogu West Neely i Elsbeth, krzyczących na siebie. Kilka osób (o tej porze głównie
kobiety) wyszło na ganki popatrzeć. June siedziała w wózku opatulona puszystym różowym
kocem, milcząca i zapomniana.
Kłócili się po rosyjsku, ale dźgający palec Lee jasno dawał do zrozumienia, co jest
najnowszą kością niezgody. Marina miała na sobie prostą czarną spódniczkę - nie wiem, czy
wtedy już nazywano je spódnicami ołówkowymi, czy nie - i suwak na lewym biodrze był do
połowy rozpięty. Pewnie po prostu zaczepił się o materiał, ale Lee tak się wściekał, jakby
jego żona polowała na facetów.
Marina odgarnęła włosy, wskazała na June, po czym machnęła ręką w stronę domu, w
którym teraz mieszkali - budynku z połamanymi rynnami ociekającymi czarną wodą, z łysym
trawnikiem zawalonym śmieciami i puszkami po piwie - i krzyknęła po angielsku:
- Mówisz piękne kłamstwa, a potem przywozisz żonę i dziecko do tego chlewu!
Zaczerwienił się po czubek głowy i ścisnął splecione na chudej piersi ramiona, jakby
chciał zakotwiczyć dłonie i nie pozwolić, żeby wyrządziły więcej szkód. Może i by mu się
udało - przynajmniej tym razem - gdyby Marina się nie roześmiała i nie pokręciła palcem
wokół ucha w geście znanym chyba wszystkim kulturom. Zaczęła się odwracać. Przyciągnął
ją z powrotem do siebie, potrącając wózek i omal go nie wywracając. A potem przywalił jej
pięścią. Upadła na popękany chodnik i zasłoniła twarz, kiedy schylił się nad nią.
- Nie, Lee, nie! Już nie bij!
Nie uderzył jej. Zamiast tego dźwignął ją na nogi i potrząsnął nią. Jej głowa latała na
wszystkie strony.
- Ty! - usłyszałem skrzekliwy głos po mojej lewej stronie. Aż podskoczyłem. - Ty,
chłopcze!
To była staruszka z balkonikiem. Stała na swoim ganku w różowej flanelowej koszuli
nocnej, na którą narzuciła pikowaną kurtkę. Jej siwiejące włosy sterczały prosto w górę,
przywodząc mi na myśl naelektryzowaną trwałą Elsy Lanchester w „Narzeczonej
Frankensteina”.
- Ten facet bije kobietę! Idź tam, powstrzymaj go!
- Nie, psze pani. - Głos mi drżał. Pomyślałem, żeby dodać: „Nie stanę między mężem
a żoną”, ale to byłoby kłamstwo. Tak naprawdę nie chciałem zrobić nic, co mogłoby zakłócić
przyszłość.
- Tchórz - powiedziała.
„Wezwij gliny”, prawie odparowałem, ale w porę ugryzłem się w język. Jeśli starsza
pani sama nie wpadła na ten pomysł, to gdybym go jej podsunął, też mogłoby zmienić bieg
przyszłości. Czy gliny przyjechały? Kiedykolwiek? W zeszycie Ala nie było o tym mowy.
Wiedziałem tylko, że Oswalda nigdy nie zamkną za znęcanie się nad żoną. W tej epoce, w
tym miejscu zapewne spotykało to niewielu mężczyzn.
Jedną ręką wlókł ją w stronę domu, drugą ciągnął wózek. Stara kobieta posłała mi
jeszcze jedno miażdżące spojrzenie, po czym pomału, z trudem wróciła do domu. Inni gapie
robili to samo. Koniec przedstawienia.
Poszedłem za ich przykładem, ale w domu wyjąłem lornetkę i skierowałem ją na
murowane okropieństwo na ukos ode mnie. Dwie godziny później, kiedy już miałem
zakończyć obserwację, wyszła Marina z małą różową walizką w jednej dłoni i zawiniętym w
koc dzieckiem w drugiej. Przebrała się z kontrowersyjnej spódniczki w luźne spodnie i, zdaje
się, dwa swetry - było zimno. Pospieszyła w głąb ulicy, kilka razy oglądając się przez ramię,
by sprawdzić, czy nie ma tam Lee. Kiedy nabrałem pewności, że za nią nie pójdzie, zacząłem
ją śledzić.
Doszła aż do myjni samochodowej Mister cztery przecznice w głąb West Davis i
zadzwoniła z budki. Siedziałem na przystanku autobusowym po drugiej stronie ulicy z
rozłożoną gazetą. Po dwudziestu minutach zjawił się niezawodny George Bouhe. Powiedziała
mu coś z przejęciem. Zaprowadził ją do swojego samochodu i otworzył jej drzwi od strony
pasażera. Uśmiechnęła się i pocałowała go w kącik ust. Jestem pewien, że jedno i drugie
wiele dla niego znaczyło. Potem usiadł za kierownicą i odjechali.
Tego wieczora przed domem na Elsbeth Street rozgorzała następna kłótnia i znów
prawie cała okolica wyległa patrzeć. Stwierdziłem, że w grupie bezpieczniej, i dołączyłem do
nich.
Ktoś - prawie na pewno Bouhe - wysłał George'a i Jeanne DeMohrenschildt po resztę
rzeczy Mariny. Zapewne doszedł do wniosku, że tylko oni dostaną się do środka bez
uprzedniego skrępowania Lee.
- Nic nie oddam, takiego wała! - krzyczał Lee, nie bacząc na sąsiadów chłonących
każde słowo. Żyły wystąpiły mu na szyi; jego twarz znów oblał wściekły rumieniec. Ależ on
musiał nienawidzić tej skłonności do czerwienienia się jak uczennica przyłapana na
przekazywaniu liścików miłosnych.
DeMohrenschildt próbował odwołać się do jego rozsądku.
- Pomyśl, przyjacielu. W ten sposób jeszcze jest szansa. Jeśli przyśle policję... -
Wzruszył ramionami i wzniósł dłonie ku niebu.
- W takim razie daj mi godzinę. - Lee pokazywał zęby, ale ta mina nie miała zupełnie
nic wspólnego z uśmiechem. - Tyle wystarczy, żebym pociął nożem wszystkie jej sukienki i
połamał wszystkie zabawki, które poprzysyłali ci burżuje, żeby kupić moją córkę.
- Co się dzieje? - spytał mnie młody mężczyzna. Miał jakieś dwadzieścia lat,
Date: 2015-12-17; view: 1178
|