ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 46 page burzy braw. Wyszedłem z Ivy Room i pobiegłem z powrotem na Neely Street. Tam
wskoczyłem do sunlinera i pognałem do Jodie.
Radio samochodowe, teraz znowu sprawne, na okrągło wieszczyło nieuchronną zgubę,
gdy goniłem moje światła drogą numer 77. Nawet didżeje złapali grypę nuklearną i mówili
rzeczy typu „Boże, błogosław Amerykę” i „Bądźcie w pogotowiu”. Kiedy prezenter K-Life
puścił Johnny'ego Hortona ryczącego „Battle Hymn of the Republic”, wyłączyłem radio. Za
bardzo przypominało mi to następny dzień po jedenastym września.
Dawałem gaz do dechy, nie bacząc na to, że silnik sunlinera robił bokami, a
wskazówka na tarczy TEMP. SILNIKA zbliżała się do H. Drogi były praktycznie puste i tuż
po wpół do pierwszej w nocy - już dwudziestego trzeciego - zajechałem przed dom Sadie. Jej
żółty volkswagen garbus stał przed zamkniętym garażem i na parterze paliły się światła, ale
kiedy zadzwoniłem do drzwi, nie było żadnej reakcji. Poszedłem za dom i zacząłem się
dobijać do drzwi kuchennych, też bez skutku. Coraz mniej mi się to podobało.
Pod schodkiem przed tylnymi drzwiami trzymała zapasowy klucz. Wyciągnąłem go i
wszedłem do środka. W moje nozdrza uderzył charakterystyczny aromat whisky. Był też
zatęchły smród papierosów - wielu papierosów.
- Sadie!
Nic. Przeszedłem przez kuchnię do salonu. Na niskim stoliku przed kanapą stała
przepełniona popielniczka, w rozłożone na blacie pisma „Life” i „Look” wsiąkał jakiś płyn.
Umoczyłem w nim palce i podniosłem je do nosa. Szkocka. Kurwa.
- Sadie!
Teraz poczułem coś jeszcze, coś, co dobrze pamiętałem z kilku ostatnich pijackich
ciągów Christy: ostry smród wymiocin.
Pobiegłem do krótkiego korytarza po drugiej stronie salonu. Było tam dwoje drzwi
naprzeciw siebie, jedne prowadziły do sypialni, drugie do gabinetu. Oba pokoje były
zamknięte, ale drzwi łazienki na końcu korytarza otwarte. W ostrym świetle jarzeniówki
zobaczyłem obrzyganą krawędź sedesu. Wymiociny były też na wyłożonej różowymi
płytkami podłodze i na brzegu wanny. Na umywalce, obok mydelniczki, stała buteleczka
tabletek. Bez zakrętki. Pobiegłem do sypialni.
Sadie leżała w poprzek łóżka na zmiętej narzucie, ubrana w halkę i jeden zamszowy
mokasyn. Drugi spadł na podłogę. Jej skóra była koloru starego wosku. W pierwszej chwili
wydawało mi się, że nie oddycha, nagle jednak zachrapała głośno i wypuściła powietrze
ustami Jej pierś nie ruszała się przez przerażające cztery sekundy, po czym płuca wciągnęły
następny chrapliwy wdech. Na stoliku nocnym stała kolejna przepełniona popielniczka.
Zgnieciona pusta paczka po winstonach, z jednej strony osmalona niedokładnie zgaszonym
papierosem leżała na niedopałkach. Obok była opróżniona do połowy szklanka i butelka
whisky Glenlivet. Wypiła niewiele - dzięki Bogu i za to - lecz największym moim
zmartwieniem była nie szkocka, tylko te tabletki. Na stoliku leżała też duża brązowa koperta,
z której coś się wysypywało, chyba zdjęcia, ale nie zerknąłem na nie. Nie wtedy.
Objąłem ją ramionami i próbowałem dźwignąć. Jedwabna halka wyśliznęła mi się z
rąk. Sadie zwaliła się z powrotem na łóżko i wzięła następny chrapliwy, ciężki oddech. Włosy
opadły na jej zamknięte oczy.
- Sadie, obudź się!
Nic. Złapałem ją za ramiona i z głuchym łupnięciem oparłem o wezgłowie łóżka.
Zadrżało.
- Ostaw mie. - Słabo i bełkotliwie, ale lepsze to niż nic.
- Obudź się, Sadie! Musisz się obudzić!
Zacząłem lekko bić ją po twarzy. Wciąż miała zamknięte oczy, ale podniosła ręce i
próbowała - ospale - odtrącić moje dłonie.
- Obudź się! Obudź się, do cholery!
Rozwarła powieki, spojrzała na mnie niewidzącym wzrokiem i znów zamknęła oczy.
Teraz, kiedy siedziała, już tak strasznie nie charczała przy oddychaniu.
Wróciłem do łazienki, wyrzuciłem jej szczoteczkę do zębów z różowego plastikowego
kubka i odkręciłem zimną wodę. Napełniając kubek, spojrzałem na etykietkę na buteleczce
tabletek. Nembutal. Zostało z dziesięć pigułek, więc nie była to próba samobójcza.
Przynajmniej nie jawna. Wysypałem je do sedesu i pobiegłem z powrotem do sypialni. Sadie
powoli osuwała się z pozycji siedzącej, w której ją zostawiłem, i podbródkiem opuszczonym
na pierś, znów chrapliwie oddychała.
Postawiłem kubek z wodą na stoliku nocnym i na sekundę zamarłem, gdy rzuciło mi
się w oczy jedno ze zdjęć wystających z koperty. Możliwe, że przedstawiało kobietę - ocalałe
resztki włosów były długie - ale trudno to było stwierdzić na pewno. W miejscu twarzy było
surowe mięso z dziurą u dołu. Dziura zdawała się krzyczeć.
Dźwignąłem Sadie, złapałem ją za włosy i odchyliłem jej głowę do tyłu. Jęknęła coś,
co zabrzmiało jak „Nie, to boli”. Chlusnąłem jej wodą w twarz. Drgnęła i otworzyła szeroko
oczy.
- Geor...? Ho hu hobisz, Geor...? Czemu...stem mokra?
- Obudź się! Obudź się, Sadie! - Znów zacząłem ją klepać po policzkach, ale teraz
bardziej delikatnie, wręcz pieszczotliwie. To nie wystarczyło. Jej oczy zaczęły się zamykać.
- ...dź sobie!
- Nie, jeśli nie chcesz, żebym wezwał karetkę. Potem mogłabyś zobaczyć swoje
nazwisko w gazecie. Rada szkolna byłaby zachwycona. No, wstawaj!
Udało mi się spleść dłonie za jej plecami i ściągnąłem ją z łóżka na dywan. Halka
zmarszczyła się, podjechała do góry i opadła z powrotem, kiedy Sadie osunęła się na kolana.
Otworzyła szeroko oczy i krzyknęła z bólu, ale podniosłem ją na nogi. Zakołysała się w przód
i w tył, i walnęła mnie mocno w twarz.
- Puszczaj! Puszczaj, Geor...!
- Nie, szanowna pani. - Objąłem ją i na poły poprowadziłem, na poły zaniosłem w
kierunku drzwi. Skręciliśmy w stronę łazienki i wtedy kolana ugięły się pod nią. Dalej
musiałem ją nieść, co przy jej wzroście było nie lada wyzwaniem. Dzięki Bogu za adrenalinę.
Posadziłem ją na sedesie tuż przed tym, jak mnie też wysiadły kolana. Ciężko dyszałem, po
części z wysiłku, głównie z przerażenia. Zaczęła przechylać się na prawo i klepnąłem ją w
nagie ramię - plask!
- Siedź prosto! - krzyknąłem. - Siedź prosto, Christy, do cholery!
Z trudem otworzyła oczy. Były mocno przekrwione.
- Kto to Christy?
- Wokalista zasranych Rolling Stonesów. Od kiedy bierzesz nembutal? I ile wzięłaś
dzisiaj?
- To na receptę - powiedziała. - Nie twój interes, Geor...
- Ile? I ile wypiłaś?
- Idź sobie.
Odkręciłem kurek zimnej wody w wannie do oporu, po czym włączyłem prysznic.
Zobaczyła, co zamierzam, i znów zaczęła mnie bić po twarzy i po głowie.
- Nie, Geor...! Nie!
Ignorowałem ją. Nie pierwszy raz wsadzałem roznegliżowaną kobietę pod zimny
prysznic, a z pewnymi umiejętnościami jest jak z jazdą na rowerze. Przerzuciłem ją przez
krawędź wanny szybkim, gwałtownym ruchem, który nazajutrz czułem w krzyżu, i
trzymałem ją mocno, gdy miotała się chłostana zimną wodą. Z krzykiem wyciągnęła rękę do
wieszaka na ręczniki. Teraz już miała oczy otwarte. Kropelki wody perliły się na jej włosach.
Halka stała się przezroczysta i nawet w tych okolicznościach nie mogłem nie poczuć
chwilowego przypływu pożądania, kiedy te ponętne kształty ukazały się w pełnej krasie.
Próbowała wyjść. Wepchnąłem ją z powrotem.
- Stój tam, Sadie. Stój tam i wytrzymaj.
- J-jak długo jeszcze? Zimno mi!
- Dopóki nie wrócą ci kolory.
- D-dlaczego to ro-ro-robisz? - Szczękała zębami.
- Bo mało się nie zabiłaś!
Drgnęła. Pośliznęła się, ale złapała się wieszaka na ręczniki i ustała na nogach.
Powracały odruchy. Dobrze.
- Ta-ta-tabletki nie działały, więc się na-napiłam, to wszystko. Daj mi wyjść, tak mi
zimno. Proszę, G-George, proszę, daj mi wyjść. - Włosy przylepiły jej się do policzków,
wyglądała jak zmokła kura, lecz kolory rzeczywiście jej wracały. Na razie tylko w postaci
bladego rumieńca, ale to już coś.
Wyłączyłem prysznic, objąłem ją mocnym uściskiem i podtrzymałem, gdy chwiejnie
wychodziła z wanny. Woda z przesiąkniętej halki kapała na różową matę łazienkową.
- Myślałem, że nie żyjesz - szepnąłem Sadie na ucho. - Kiedy wszedłem i zobaczyłem,
jak leżysz, myślałem, do cholery, że nie żyjesz. Nie masz pojęcia, jakie to uczucie.
Puściłem ją. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi, zdumionymi oczami. Potem
powiedziała:
- John miał rację. R-Roger też. Zadzwonił do mnie dzisiaj przed przemówieniem
Kennedy'ego. Z Waszyngtonu. Dlatego jakie to ma znaczenie? Za tydzień o tej porze wszyscy
będziemy martwi. Albo będziemy pragnęli śmierci.
W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, o czym ona mówi. Widziałem w niej Christy,
brudną, ociekającą wodą, wciskającą mi kit i byłem po prostu wściekły. Ty tchórzliwa suko! -
pomyślałem. Musiała zobaczyć to w moich oczach, bo cofnęła się.
To mnie otrzeźwiło. Czy mogłem zarzucać jej tchórzostwo tylko dlatego, że sam
wiedziałem, jak wygląda pejzaż za horyzontem?
Zdjąłem ręcznik z wieszaka nad sedesem i podałem jej.
- Rozbierz się i wytrzyj.
- Najpierw wyjdź. Daj mi trochę prywatności.
- Tylko jeśli powiesz mi, że jesteś przytomna.
- Jestem przytomna. - Spojrzała na mnie z ponurym wyrzutem, ale i, być może,
iskierką humoru. - Ty to potrafisz mieć efektowne wejście, George.
Odwróciłem się do szafki z lekarstwami.
- Już żadne nie zostały - powiedziała. - Co nie jest we mnie, jest w sedesie.
Nauczony czterema latami małżeństwa z Christy, zajrzałem do szafki mimo to. Potem
spuściłem wodę. Załatwiwszy to, prześliznąłem się obok niej do drzwi.
- Masz trzy minuty.
Na kopercie był adres zwrotny: John Clayton, East Oglethorpe Avenue 79, Savannah,
Georgia. Z pewnością nie można było zarzucić bydlakowi, że ukrywa się pod fałszywą
banderą czy śle anonimy. Na stemplu widniała data dwudziesty ósmy sierpnia, więc kiedy
Sadie wróciła z Reno, przesyłka zapewne już tu na nią czekała. Miała prawie dwa miesiące,
żeby katować się jej zawartością. Wydawała się smutna i przybita, kiedy rozmawiałem z nią
wieczorem szóstego września? Cóż, nic dziwnego, zważywszy na zdjęcia, które przysłał jej
jakże troskliwy eks.
„Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie - powiedziała, kiedy ostatnio rozmawiałem
z nią przez telefon. - Johnny ma co do tego rację”.
Zdjęcia przedstawiały Japończyków, mężczyzn, kobiety i dzieci Ofiary bomby
atomowej z Hiroszimy albo Nagasaki. Niektórzy byli ślepi. Wielu straciło włosy. Większość
cierpiała na oparzenia popromienne. Kilkoro, jak kobieta bez twarzy, upiekło się żywcem.
Jedna fotografia przedstawiała kwartet skulonych czarnych posągów. Czworo ludzi stało
przed ścianą, kiedy bomba wybuchła. Wszyscy wyparowali wraz z większą częścią ściany.
Zachowały się tylko fragmenty, które zasłonili własnymi ciałami. Były czarne, bo pokrywało
je zwęglone mięso.
Na odwrocie każdego zdjęcia wypisał tę samą wiadomość swoim wyraźnym,
starannym charakterem pisma: To wkrótce czeka Amerykę. Analiza statystyczna nie kłamie.
- Urocze, co?
Jej głos był matowy, martwy. Stała w drzwiach, owinięta ręcznikiem. Wilgotne pukle
opadały na jej ramiona.
- Ile wypiłaś, Sadie?
- Tylko dwa drinki, kiedy tabletki nie zadziałały. Zdaje się, że próbowałam ci to
powiedzieć, kiedy biłeś mnie po twarzy.
- Jeśli liczysz na przeprosiny, długo poczekasz. Barbiturany i gorzała to niezdrowa
mieszanka.
- Nieważne - powiedziała. - Nie pierwszy raz dostałam po twarzy.
Na te słowa pomyślałem o Marinie i skrzywiłem się. Niby to nie było to samo, lecz
bicie to bicie. A bijąc ją, byłem nie tylko przerażony, ale i zły.
Podeszła do krzesła w kącie, usiadła i ciaśniej owinęła się ręcznikiem. Wyglądała jak
nadąsane dziecko. Nadąsane, przerażone dziecko.
- Dzwonił mój znajomy, Roger. Mówiłam ci?
- Tak.
- Mój dobry znajomy Roger. - Jej oczy rzucały mi wyzwanie, żebym wszczął o to
awanturę. Nie zrobiłem tego. Koniec końców, to było jej życie. Ja tylko chciałem dopilnować,
by nadal mogła je mieć.
- W porządku, twój dobry znajomy Roger.
- Kazał mi dziś koniecznie oglądać przemówienie tego irlandzkiego dupka. Tak go
nazwał. Potem spytał, jak daleko jest z Jodie do Dallas. Kiedy mu powiedziałam, stwierdził:
„To chyba wystarczająco daleko, zależy, z której strony wiatr powieje”. Sam wyjeżdża z
Waszyngtonu, wielu tak robi, ale nie sądzę, żeby to im coś dało. Przed wojną nuklearną nie
ma ucieczki. - Wtedy rozpłakała się, gwałtowny, rozdzierający szloch wstrząsał całym jej
ciałem. - Ci idioci zniszczą piękny świat! Pozabijają dzieci! Nienawidzę ich! Nienawidzę ich
wszystkich! Kennedy’ego, Chruszczowa, Castro, oby wszyscy sczeźli w piekle!
Zasłoniła twarz dłońmi. Ukląkłem jak oświadczający się staroświecki dżentelmen i
przytuliłem ją. Objęła ramionami moją szyję i przywarła do mnie w niemalże uścisku
tonącego. Wciąż była zimna od prysznica, ale policzek, który położyła na moim ramieniu,
miała rozpalony.
W tym momencie ja też nienawidziłem ich wszystkich, a szczególnie Johna Claytona,
bo posiał to ziarno w młodej, kruchej kobiecie, która czuła się niepewnie w swoim
małżeństwie. Posiał je, podlewał, pielił i patrzył, jak rośnie.
Czy Sadie była tego wieczoru jedyną przerażoną osobą, jedyną, która sięgnęła po
prochy i gorzałę? Jak ostro tankowali w tej chwili w Ivy Room? Przyjąłem durne założenie,
że ludzie potraktują kryzys kubański jak każdą inną przejściową drakę międzynarodową, bo w
czasie moich studiów był to już tylko jeszcze jeden splot nazwisk i dat do wykucia na
następny egzamin. Tak wydarzenia wyglądają z perspektywy przyszłości. Ludzie w dolinie
(ciemnej dolinie) teraźniejszości postrzegają je inaczej.
- Zdjęcia już tu były, kiedy wróciłam z Reno. - Spojrzała na mnie przekrwionymi,
udręczonymi oczami. - Chciałam je wyrzucić, ale nie mogłam. Ciągle na nie patrzyłam.
- Tego bydlak chciał. Po to je wysłał.
Zdawała się nie słyszeć.
- Analiza statystyczna to jego hobby. Mówi, że pewnego dnia, kiedy komputery będą
dostatecznie dobre, zostanie najważniejszą z nauk, bo analiza statystyczna nigdy się nie myli.
- Nieprawda. - Oczami wyobraźni widziałem George'a DeMohrenschildta, czarusia,
który był jedynym przyjacielem Lee. - Zawsze jest margines niepewności.
- Wygląda na to, że czasy superkomputerów Johnny'ego nigdy nie nadejdą -
powiedziała. - Ludzie, którzy ocaleją... jeśli tacy będą, będą mieszkać w jaskiniach. A niebo...
już nigdy nie będzie błękitne. Nuklearne ciemności, tak nazywa to Johnny.
- Pieprzy głupoty, Sadie. Twój kumpel Roger też.
Pokręciła głową. Patrzyła na mnie ze smutkiem przekrwionymi oczami.
- Johnny wiedział, że Rosjanie wyślą w kosmos satelitę. Byliśmy wtedy świeżo po
studiach. Powiedział mi o tym latem i rzeczywiście, w październiku wystrzelili Sputnika.
Wówczas stwierdził: „Teraz wyślą psa albo małpę. A potem człowieka. I wreszcie dwóch
ludzi z bombą”.
- I zrobili to? Zrobili to, Sadie?
- Wysłali psa, wysłali człowieka. Pies wabił się Łajka, pamiętasz? Umarł tam, w
górze. Biedna psina. Dwóch ludzi z bombą już nie muszą wysyłać, co nie? Użyją swoich
rakiet. A my naszych. Wszystko z powodu jakiejś zafajdanej wyspy, na której produkują
cygara.
- Wiesz, co mawiają magicy?
- Ma...? O czym ty mówisz?
- Mawiają, że możesz nabrać naukowca, ale nigdy nie nabierzesz drugiego magika.
Twój eks może i zna się na nauce, lecz magik z niego żaden. W odróżnieniu od Rosjan.
- Bzdury pleciesz. Johnny mówi, że Rosjanie muszą zaatakować, i to jak najszybciej,
bo na razie mają więcej rakiet, ale długo tej przewagi nie utrzymają. Dlatego nie ustąpią w
sprawie Kuby. To pretekst.
- Johnny naoglądał się za dużo kronik filmowych ze zdjęciami rakiet wiezionych
pierwszego maja przez plac Czerwony. Nie wie jednak... senator Kuchel zapewne też nie... że
ponad połowa tych rakiet nie ma silnika.
- Nie wiesz... nie możesz...
- Nie wie, jak wiele rakiet międzykontynentalnych wybucha na syberyjskich
wyrzutniach przez to, że Rosjanie mają niekompetentnych techników. Nie wie, że ponad
połowa rakiet sfotografowanych przez nasze U-2 to tak naprawdę pomalowane drzewa z
tekturowymi statecznikami. To sztuczka magiczna, Sadie. Dają się na to nabrać naukowcy jak
Johnny i politycy jak senator Kuchel, ale nie inni magicy.
- To... to nie może być... - Przygryzła usta. Potem zapytała: - Skąd wiesz?
- Nie mogę ci tego powiedzieć.
- W takim razie nie mogę ci wierzyć. Johnny przewidział, że Kennedy będzie
kandydatem demokratów na prezydenta, chociaż wszyscy stawiali na Humphreya, bo
Kennedy to katolik. Przyjrzał się stanom, które organizują prawybory, wszystko wyliczył i
miał rację. Powiedział, że Johnson będzie kandydował na wiceprezydenta, bo Johnson to
jedyny południowiec tolerowany na północ od Linii Masona-Dixona. Co do tego też miał
rację. Kennedy wygrał wybory, a teraz zabije nas wszystkich. Analiza statystyczna nie
kłamie.
Odetchnąłem głęboko.
- Sadie, posłuchaj mnie. Bardzo uważnie. Jesteś wystarczająco przytomna?
Przez chwilę nie było odpowiedzi. Wreszcie poczułem, jak kiwnęła głową wtuloną w
moje ramię.
- Teraz mamy noc z poniedziałku na wtorek. Ten impas potrwa jeszcze trzy dni. A
może cztery, nie pamiętam.
- Jak to, nie pamiętasz?
W notatkach Ala nie było nic na ten temat, a moje jedyne zajęcia z historii Ameryki na
studiach były prawie dwadzieścia lat temu. Dziw, że pamiętałem aż tyle.
- Wprowadzimy blokadę Kuby, ale jedyny rosyjski statek, jaki zatrzymamy, będzie
przewoził tylko żywność i towary na handel. Rosjanie będą się odgrażać, lecz już w czwartek
lub piątek, śmiertelnie przerażeni, zaczną szukać wyjścia z sytuacji. Jeden z ważnych
rosyjskich dyplomatów zorganizuje nieformalne spotkanie z jakimś facetem z telewizji. - I nie
wiedzieć skąd, na tej samej zasadzie, na jakiej czasem wpadają do głowy właściwe
odpowiedzi w krzyżówce, przypomniałem sobie nazwisko. Prawie. - Nazywa się John Scolari
czy jakoś tak...
- Scali? Mówisz o Johnie Scali z ABC News?
- O właśnie. To stanie się w piątek albo sobotę, podczas gdy reszta świata... włącznie z
twoim byłym i twoim koleżką z Yale... czekać będzie na sygnał, żeby wsadzić sobie głowę
między nogi i pocałować tyłek na pożegnanie.
Zachichotała, zdumiewając i podnosząc mnie na duchu jednocześnie.
- Ów Rosjanin powie coś w stylu... - Tu przybrałem całkiem przyzwoity rosyjski
akcent. Nauczyłem się go, słuchając żony Lee. Oraz Borisa i Natashy z „Rocky i Bullwinkle”.
- „Skażytie waszemu prezidientu, szto my hociem wyjść z tego z twarzą. Wy zabierzetie
rakiety z Turcji. Obiecatie nigdy nie atakować Kuby. My skażem haraszo i zabierzem rakiety
z Kuby”. Tak to się rozegra, Sadie.
Teraz już nie chichotała. Patrzyła na mnie oczami jak spodki.
- Zmyślasz, żeby mnie pocieszyć.
Nie odpowiedziałem.
- Nie zmyślasz - szepnęła. - Naprawdę w to wierzysz.
- Nieprawda. Ja to wiem. Wielka różnica.
- George... nikt nie zna przyszłości.
- John Clayton twierdzi, że ją zna, i mu wierzysz. Roger z Yale twierdzi, że ją zna, i
jemu też wierzysz.
- Jesteś o niego zazdrosny, prawda?
- Ażebyś, kurde, wiedziała.
- Nie spałam z nim. Nawet nie chciałam. - Dodała poważnym tonem: - Nie mogłabym
pójść do łóżka z mężczyzną, który wylewa na siebie tak dużo wody kolońskiej.
- Dobrze wiedzieć. I tak jestem zazdrosny.
- Skąd...
- Nie pytaj, bo i tak nie odpowiem. - Pewnie nie powinienem był jej mówić nawet tyle,
ale nie mogłem się powstrzymać. I szczerze mówiąc, zrobiłbym to znowu. - Ale powiem ci
coś jeszcze, coś, co sama będziesz mogła za parę dni sprawdzić. Adlai Stevenson i rosyjski
ambasador przy ONZ pokłócą się w Zgromadzeniu Ogólnym. Stevenson pokaże wielkie
zdjęcia baz rakietowych, które Rosjanie budują na Kubie, i poprosi Rosjanina, żeby wyjaśnił,
czym jest to coś, czego według Rosjan tam nie ma. Rosjanin odpowie coś w stylu: „Pan
zaczeka, nie mogę odpowiedzieć, dopóki mi tego dokładnie nie przetłumaczą”. A Stevenson,
który wie, że facet świetnie zna angielski, odpowie słowami, które trafią do podręczników
historii razem z „nie strzelajcie, dopóki nie zobaczycie białek ich oczu”. Powie Rosjaninowi,
że jest gotów czekać, aż piekło zamarznie.
Spojrzała na mnie z powątpiewaniem, odwróciła się w stronę stolika nocnego,
zobaczyła osmaloną paczkę po winstonach na górze zgniecionych niedopałków i powiedziała:
- Chyba skończyły mi się papierosy.
- Do rana wytrzymasz - stwierdziłem oschle. - Z tego, co widzę, wypaliłaś tygodniowy
zapas.
- George? - Jej głos był bardzo cichy, bardzo nieśmiały. - Zostaniesz ze mną na noc?
- Mój samochód stoi przed twoim...
- Jeśli jakiś wścibski sąsiad będzie się czepiał, powiem, że przyjechałeś zobaczyć się
ze mną po przemówieniu prezydenta, a potem wóz nie chciał zapalić.
Zważywszy na to, jak sunliner ostatnio się sprawował, to brzmiało wiarygodnie.
- Czy twoja nagła troska o konwenanse znaczy, że nie boisz się już nuklearnego
Armagedonu?
- Nie wiem. Wiem tylko, że nie chcę być sama. Mogę się nawet z tobą kochać, jeśli to
cię skłoni, żebyś został, chociaż pewnie niewiele mielibyśmy z tego przyjemności. Głowa
Date: 2015-12-17; view: 1303
|