![]() CATEGORIES: BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism |
ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 46 pageburzy braw. Wyszedłem z Ivy Room i pobiegłem z powrotem na Neely Street. Tam wskoczyłem do sunlinera i pognałem do Jodie. Radio samochodowe, teraz znowu sprawne, na okrągło wieszczyło nieuchronną zgubę, gdy goniłem moje światła drogą numer 77. Nawet didżeje złapali grypę nuklearną i mówili rzeczy typu „Boże, błogosław Amerykę” i „Bądźcie w pogotowiu”. Kiedy prezenter K-Life puścił Johnny'ego Hortona ryczącego „Battle Hymn of the Republic”, wyłączyłem radio. Za bardzo przypominało mi to następny dzień po jedenastym września. Dawałem gaz do dechy, nie bacząc na to, że silnik sunlinera robił bokami, a wskazówka na tarczy TEMP. SILNIKA zbliżała się do H. Drogi były praktycznie puste i tuż po wpół do pierwszej w nocy - już dwudziestego trzeciego - zajechałem przed dom Sadie. Jej żółty volkswagen garbus stał przed zamkniętym garażem i na parterze paliły się światła, ale kiedy zadzwoniłem do drzwi, nie było żadnej reakcji. Poszedłem za dom i zacząłem się dobijać do drzwi kuchennych, też bez skutku. Coraz mniej mi się to podobało. Pod schodkiem przed tylnymi drzwiami trzymała zapasowy klucz. Wyciągnąłem go i wszedłem do środka. W moje nozdrza uderzył charakterystyczny aromat whisky. Był też zatęchły smród papierosów - wielu papierosów. - Sadie! Nic. Przeszedłem przez kuchnię do salonu. Na niskim stoliku przed kanapą stała przepełniona popielniczka, w rozłożone na blacie pisma „Life” i „Look” wsiąkał jakiś płyn. Umoczyłem w nim palce i podniosłem je do nosa. Szkocka. Kurwa. - Sadie! Teraz poczułem coś jeszcze, coś, co dobrze pamiętałem z kilku ostatnich pijackich ciągów Christy: ostry smród wymiocin. Pobiegłem do krótkiego korytarza po drugiej stronie salonu. Było tam dwoje drzwi naprzeciw siebie, jedne prowadziły do sypialni, drugie do gabinetu. Oba pokoje były zamknięte, ale drzwi łazienki na końcu korytarza otwarte. W ostrym świetle jarzeniówki zobaczyłem obrzyganą krawędź sedesu. Wymiociny były też na wyłożonej różowymi płytkami podłodze i na brzegu wanny. Na umywalce, obok mydelniczki, stała buteleczka tabletek. Bez zakrętki. Pobiegłem do sypialni. Sadie leżała w poprzek łóżka na zmiętej narzucie, ubrana w halkę i jeden zamszowy mokasyn. Drugi spadł na podłogę. Jej skóra była koloru starego wosku. W pierwszej chwili wydawało mi się, że nie oddycha, nagle jednak zachrapała głośno i wypuściła powietrze ustami Jej pierś nie ruszała się przez przerażające cztery sekundy, po czym płuca wciągnęły następny chrapliwy wdech. Na stoliku nocnym stała kolejna przepełniona popielniczka. Zgnieciona pusta paczka po winstonach, z jednej strony osmalona niedokładnie zgaszonym papierosem leżała na niedopałkach. Obok była opróżniona do połowy szklanka i butelka whisky Glenlivet. Wypiła niewiele - dzięki Bogu i za to - lecz największym moim zmartwieniem była nie szkocka, tylko te tabletki. Na stoliku leżała też duża brązowa koperta, z której coś się wysypywało, chyba zdjęcia, ale nie zerknąłem na nie. Nie wtedy. Objąłem ją ramionami i próbowałem dźwignąć. Jedwabna halka wyśliznęła mi się z rąk. Sadie zwaliła się z powrotem na łóżko i wzięła następny chrapliwy, ciężki oddech. Włosy opadły na jej zamknięte oczy. - Sadie, obudź się! Nic. Złapałem ją za ramiona i z głuchym łupnięciem oparłem o wezgłowie łóżka. Zadrżało. - Ostaw mie. - Słabo i bełkotliwie, ale lepsze to niż nic. - Obudź się, Sadie! Musisz się obudzić! Zacząłem lekko bić ją po twarzy. Wciąż miała zamknięte oczy, ale podniosła ręce i próbowała - ospale - odtrącić moje dłonie. - Obudź się! Obudź się, do cholery! Rozwarła powieki, spojrzała na mnie niewidzącym wzrokiem i znów zamknęła oczy. Teraz, kiedy siedziała, już tak strasznie nie charczała przy oddychaniu. Wróciłem do łazienki, wyrzuciłem jej szczoteczkę do zębów z różowego plastikowego kubka i odkręciłem zimną wodę. Napełniając kubek, spojrzałem na etykietkę na buteleczce tabletek. Nembutal. Zostało z dziesięć pigułek, więc nie była to próba samobójcza. Przynajmniej nie jawna. Wysypałem je do sedesu i pobiegłem z powrotem do sypialni. Sadie powoli osuwała się z pozycji siedzącej, w której ją zostawiłem, i podbródkiem opuszczonym na pierś, znów chrapliwie oddychała. Postawiłem kubek z wodą na stoliku nocnym i na sekundę zamarłem, gdy rzuciło mi się w oczy jedno ze zdjęć wystających z koperty. Możliwe, że przedstawiało kobietę - ocalałe resztki włosów były długie - ale trudno to było stwierdzić na pewno. W miejscu twarzy było surowe mięso z dziurą u dołu. Dziura zdawała się krzyczeć. Dźwignąłem Sadie, złapałem ją za włosy i odchyliłem jej głowę do tyłu. Jęknęła coś, co zabrzmiało jak „Nie, to boli”. Chlusnąłem jej wodą w twarz. Drgnęła i otworzyła szeroko oczy. - Geor...? Ho hu hobisz, Geor...? Czemu...stem mokra? - Obudź się! Obudź się, Sadie! - Znów zacząłem ją klepać po policzkach, ale teraz bardziej delikatnie, wręcz pieszczotliwie. To nie wystarczyło. Jej oczy zaczęły się zamykać. - ...dź sobie! - Nie, jeśli nie chcesz, żebym wezwał karetkę. Potem mogłabyś zobaczyć swoje nazwisko w gazecie. Rada szkolna byłaby zachwycona. No, wstawaj! Udało mi się spleść dłonie za jej plecami i ściągnąłem ją z łóżka na dywan. Halka zmarszczyła się, podjechała do góry i opadła z powrotem, kiedy Sadie osunęła się na kolana. Otworzyła szeroko oczy i krzyknęła z bólu, ale podniosłem ją na nogi. Zakołysała się w przód i w tył, i walnęła mnie mocno w twarz. - Puszczaj! Puszczaj, Geor...! - Nie, szanowna pani. - Objąłem ją i na poły poprowadziłem, na poły zaniosłem w kierunku drzwi. Skręciliśmy w stronę łazienki i wtedy kolana ugięły się pod nią. Dalej musiałem ją nieść, co przy jej wzroście było nie lada wyzwaniem. Dzięki Bogu za adrenalinę. Posadziłem ją na sedesie tuż przed tym, jak mnie też wysiadły kolana. Ciężko dyszałem, po części z wysiłku, głównie z przerażenia. Zaczęła przechylać się na prawo i klepnąłem ją w nagie ramię - plask! - Siedź prosto! - krzyknąłem. - Siedź prosto, Christy, do cholery! Z trudem otworzyła oczy. Były mocno przekrwione. - Kto to Christy? - Wokalista zasranych Rolling Stonesów. Od kiedy bierzesz nembutal? I ile wzięłaś dzisiaj? - To na receptę - powiedziała. - Nie twój interes, Geor... - Ile? I ile wypiłaś? - Idź sobie. Odkręciłem kurek zimnej wody w wannie do oporu, po czym włączyłem prysznic. Zobaczyła, co zamierzam, i znów zaczęła mnie bić po twarzy i po głowie. - Nie, Geor...! Nie! Ignorowałem ją. Nie pierwszy raz wsadzałem roznegliżowaną kobietę pod zimny prysznic, a z pewnymi umiejętnościami jest jak z jazdą na rowerze. Przerzuciłem ją przez krawędź wanny szybkim, gwałtownym ruchem, który nazajutrz czułem w krzyżu, i trzymałem ją mocno, gdy miotała się chłostana zimną wodą. Z krzykiem wyciągnęła rękę do wieszaka na ręczniki. Teraz już miała oczy otwarte. Kropelki wody perliły się na jej włosach. Halka stała się przezroczysta i nawet w tych okolicznościach nie mogłem nie poczuć chwilowego przypływu pożądania, kiedy te ponętne kształty ukazały się w pełnej krasie. Próbowała wyjść. Wepchnąłem ją z powrotem. - Stój tam, Sadie. Stój tam i wytrzymaj. - J-jak długo jeszcze? Zimno mi! - Dopóki nie wrócą ci kolory. - D-dlaczego to ro-ro-robisz? - Szczękała zębami. - Bo mało się nie zabiłaś! Drgnęła. Pośliznęła się, ale złapała się wieszaka na ręczniki i ustała na nogach. Powracały odruchy. Dobrze. - Ta-ta-tabletki nie działały, więc się na-napiłam, to wszystko. Daj mi wyjść, tak mi zimno. Proszę, G-George, proszę, daj mi wyjść. - Włosy przylepiły jej się do policzków, wyglądała jak zmokła kura, lecz kolory rzeczywiście jej wracały. Na razie tylko w postaci bladego rumieńca, ale to już coś. Wyłączyłem prysznic, objąłem ją mocnym uściskiem i podtrzymałem, gdy chwiejnie wychodziła z wanny. Woda z przesiąkniętej halki kapała na różową matę łazienkową. - Myślałem, że nie żyjesz - szepnąłem Sadie na ucho. - Kiedy wszedłem i zobaczyłem, jak leżysz, myślałem, do cholery, że nie żyjesz. Nie masz pojęcia, jakie to uczucie. Puściłem ją. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi, zdumionymi oczami. Potem powiedziała: - John miał rację. R-Roger też. Zadzwonił do mnie dzisiaj przed przemówieniem Kennedy'ego. Z Waszyngtonu. Dlatego jakie to ma znaczenie? Za tydzień o tej porze wszyscy będziemy martwi. Albo będziemy pragnęli śmierci. W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, o czym ona mówi. Widziałem w niej Christy, brudną, ociekającą wodą, wciskającą mi kit i byłem po prostu wściekły. Ty tchórzliwa suko! - pomyślałem. Musiała zobaczyć to w moich oczach, bo cofnęła się. To mnie otrzeźwiło. Czy mogłem zarzucać jej tchórzostwo tylko dlatego, że sam wiedziałem, jak wygląda pejzaż za horyzontem? Zdjąłem ręcznik z wieszaka nad sedesem i podałem jej. - Rozbierz się i wytrzyj. - Najpierw wyjdź. Daj mi trochę prywatności. - Tylko jeśli powiesz mi, że jesteś przytomna. - Jestem przytomna. - Spojrzała na mnie z ponurym wyrzutem, ale i, być może, iskierką humoru. - Ty to potrafisz mieć efektowne wejście, George. Odwróciłem się do szafki z lekarstwami. - Już żadne nie zostały - powiedziała. - Co nie jest we mnie, jest w sedesie. Nauczony czterema latami małżeństwa z Christy, zajrzałem do szafki mimo to. Potem spuściłem wodę. Załatwiwszy to, prześliznąłem się obok niej do drzwi. - Masz trzy minuty. Na kopercie był adres zwrotny: John Clayton, East Oglethorpe Avenue 79, Savannah, Georgia. Z pewnością nie można było zarzucić bydlakowi, że ukrywa się pod fałszywą banderą czy śle anonimy. Na stemplu widniała data dwudziesty ósmy sierpnia, więc kiedy Sadie wróciła z Reno, przesyłka zapewne już tu na nią czekała. Miała prawie dwa miesiące, żeby katować się jej zawartością. Wydawała się smutna i przybita, kiedy rozmawiałem z nią wieczorem szóstego września? Cóż, nic dziwnego, zważywszy na zdjęcia, które przysłał jej jakże troskliwy eks. „Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie - powiedziała, kiedy ostatnio rozmawiałem z nią przez telefon. - Johnny ma co do tego rację”. Zdjęcia przedstawiały Japończyków, mężczyzn, kobiety i dzieci Ofiary bomby atomowej z Hiroszimy albo Nagasaki. Niektórzy byli ślepi. Wielu straciło włosy. Większość cierpiała na oparzenia popromienne. Kilkoro, jak kobieta bez twarzy, upiekło się żywcem. Jedna fotografia przedstawiała kwartet skulonych czarnych posągów. Czworo ludzi stało przed ścianą, kiedy bomba wybuchła. Wszyscy wyparowali wraz z większą częścią ściany. Zachowały się tylko fragmenty, które zasłonili własnymi ciałami. Były czarne, bo pokrywało je zwęglone mięso. Na odwrocie każdego zdjęcia wypisał tę samą wiadomość swoim wyraźnym, starannym charakterem pisma: To wkrótce czeka Amerykę. Analiza statystyczna nie kłamie. - Urocze, co? Jej głos był matowy, martwy. Stała w drzwiach, owinięta ręcznikiem. Wilgotne pukle opadały na jej ramiona. - Ile wypiłaś, Sadie? - Tylko dwa drinki, kiedy tabletki nie zadziałały. Zdaje się, że próbowałam ci to powiedzieć, kiedy biłeś mnie po twarzy. - Jeśli liczysz na przeprosiny, długo poczekasz. Barbiturany i gorzała to niezdrowa mieszanka. - Nieważne - powiedziała. - Nie pierwszy raz dostałam po twarzy. Na te słowa pomyślałem o Marinie i skrzywiłem się. Niby to nie było to samo, lecz bicie to bicie. A bijąc ją, byłem nie tylko przerażony, ale i zły. Podeszła do krzesła w kącie, usiadła i ciaśniej owinęła się ręcznikiem. Wyglądała jak nadąsane dziecko. Nadąsane, przerażone dziecko. - Dzwonił mój znajomy, Roger. Mówiłam ci? - Tak. - Mój dobry znajomy Roger. - Jej oczy rzucały mi wyzwanie, żebym wszczął o to awanturę. Nie zrobiłem tego. Koniec końców, to było jej życie. Ja tylko chciałem dopilnować, by nadal mogła je mieć. - W porządku, twój dobry znajomy Roger. - Kazał mi dziś koniecznie oglądać przemówienie tego irlandzkiego dupka. Tak go nazwał. Potem spytał, jak daleko jest z Jodie do Dallas. Kiedy mu powiedziałam, stwierdził: „To chyba wystarczająco daleko, zależy, z której strony wiatr powieje”. Sam wyjeżdża z Waszyngtonu, wielu tak robi, ale nie sądzę, żeby to im coś dało. Przed wojną nuklearną nie ma ucieczki. - Wtedy rozpłakała się, gwałtowny, rozdzierający szloch wstrząsał całym jej ciałem. - Ci idioci zniszczą piękny świat! Pozabijają dzieci! Nienawidzę ich! Nienawidzę ich wszystkich! Kennedy’ego, Chruszczowa, Castro, oby wszyscy sczeźli w piekle! Zasłoniła twarz dłońmi. Ukląkłem jak oświadczający się staroświecki dżentelmen i przytuliłem ją. Objęła ramionami moją szyję i przywarła do mnie w niemalże uścisku tonącego. Wciąż była zimna od prysznica, ale policzek, który położyła na moim ramieniu, miała rozpalony. W tym momencie ja też nienawidziłem ich wszystkich, a szczególnie Johna Claytona, bo posiał to ziarno w młodej, kruchej kobiecie, która czuła się niepewnie w swoim małżeństwie. Posiał je, podlewał, pielił i patrzył, jak rośnie. Czy Sadie była tego wieczoru jedyną przerażoną osobą, jedyną, która sięgnęła po prochy i gorzałę? Jak ostro tankowali w tej chwili w Ivy Room? Przyjąłem durne założenie, że ludzie potraktują kryzys kubański jak każdą inną przejściową drakę międzynarodową, bo w czasie moich studiów był to już tylko jeszcze jeden splot nazwisk i dat do wykucia na następny egzamin. Tak wydarzenia wyglądają z perspektywy przyszłości. Ludzie w dolinie (ciemnej dolinie) teraźniejszości postrzegają je inaczej. - Zdjęcia już tu były, kiedy wróciłam z Reno. - Spojrzała na mnie przekrwionymi, udręczonymi oczami. - Chciałam je wyrzucić, ale nie mogłam. Ciągle na nie patrzyłam. - Tego bydlak chciał. Po to je wysłał. Zdawała się nie słyszeć. - Analiza statystyczna to jego hobby. Mówi, że pewnego dnia, kiedy komputery będą dostatecznie dobre, zostanie najważniejszą z nauk, bo analiza statystyczna nigdy się nie myli. - Nieprawda. - Oczami wyobraźni widziałem George'a DeMohrenschildta, czarusia, który był jedynym przyjacielem Lee. - Zawsze jest margines niepewności. - Wygląda na to, że czasy superkomputerów Johnny'ego nigdy nie nadejdą - powiedziała. - Ludzie, którzy ocaleją... jeśli tacy będą, będą mieszkać w jaskiniach. A niebo... już nigdy nie będzie błękitne. Nuklearne ciemności, tak nazywa to Johnny. - Pieprzy głupoty, Sadie. Twój kumpel Roger też. Pokręciła głową. Patrzyła na mnie ze smutkiem przekrwionymi oczami. - Johnny wiedział, że Rosjanie wyślą w kosmos satelitę. Byliśmy wtedy świeżo po studiach. Powiedział mi o tym latem i rzeczywiście, w październiku wystrzelili Sputnika. Wówczas stwierdził: „Teraz wyślą psa albo małpę. A potem człowieka. I wreszcie dwóch ludzi z bombą”. - I zrobili to? Zrobili to, Sadie? - Wysłali psa, wysłali człowieka. Pies wabił się Łajka, pamiętasz? Umarł tam, w górze. Biedna psina. Dwóch ludzi z bombą już nie muszą wysyłać, co nie? Użyją swoich rakiet. A my naszych. Wszystko z powodu jakiejś zafajdanej wyspy, na której produkują cygara. - Wiesz, co mawiają magicy? - Ma...? O czym ty mówisz? - Mawiają, że możesz nabrać naukowca, ale nigdy nie nabierzesz drugiego magika. Twój eks może i zna się na nauce, lecz magik z niego żaden. W odróżnieniu od Rosjan. - Bzdury pleciesz. Johnny mówi, że Rosjanie muszą zaatakować, i to jak najszybciej, bo na razie mają więcej rakiet, ale długo tej przewagi nie utrzymają. Dlatego nie ustąpią w sprawie Kuby. To pretekst. - Johnny naoglądał się za dużo kronik filmowych ze zdjęciami rakiet wiezionych pierwszego maja przez plac Czerwony. Nie wie jednak... senator Kuchel zapewne też nie... że ponad połowa tych rakiet nie ma silnika. - Nie wiesz... nie możesz... - Nie wie, jak wiele rakiet międzykontynentalnych wybucha na syberyjskich wyrzutniach przez to, że Rosjanie mają niekompetentnych techników. Nie wie, że ponad połowa rakiet sfotografowanych przez nasze U-2 to tak naprawdę pomalowane drzewa z tekturowymi statecznikami. To sztuczka magiczna, Sadie. Dają się na to nabrać naukowcy jak Johnny i politycy jak senator Kuchel, ale nie inni magicy. - To... to nie może być... - Przygryzła usta. Potem zapytała: - Skąd wiesz? - Nie mogę ci tego powiedzieć. - W takim razie nie mogę ci wierzyć. Johnny przewidział, że Kennedy będzie kandydatem demokratów na prezydenta, chociaż wszyscy stawiali na Humphreya, bo Kennedy to katolik. Przyjrzał się stanom, które organizują prawybory, wszystko wyliczył i miał rację. Powiedział, że Johnson będzie kandydował na wiceprezydenta, bo Johnson to jedyny południowiec tolerowany na północ od Linii Masona-Dixona. Co do tego też miał rację. Kennedy wygrał wybory, a teraz zabije nas wszystkich. Analiza statystyczna nie kłamie. Odetchnąłem głęboko. - Sadie, posłuchaj mnie. Bardzo uważnie. Jesteś wystarczająco przytomna? Przez chwilę nie było odpowiedzi. Wreszcie poczułem, jak kiwnęła głową wtuloną w moje ramię. - Teraz mamy noc z poniedziałku na wtorek. Ten impas potrwa jeszcze trzy dni. A może cztery, nie pamiętam. - Jak to, nie pamiętasz? W notatkach Ala nie było nic na ten temat, a moje jedyne zajęcia z historii Ameryki na studiach były prawie dwadzieścia lat temu. Dziw, że pamiętałem aż tyle. - Wprowadzimy blokadę Kuby, ale jedyny rosyjski statek, jaki zatrzymamy, będzie przewoził tylko żywność i towary na handel. Rosjanie będą się odgrażać, lecz już w czwartek lub piątek, śmiertelnie przerażeni, zaczną szukać wyjścia z sytuacji. Jeden z ważnych rosyjskich dyplomatów zorganizuje nieformalne spotkanie z jakimś facetem z telewizji. - I nie wiedzieć skąd, na tej samej zasadzie, na jakiej czasem wpadają do głowy właściwe odpowiedzi w krzyżówce, przypomniałem sobie nazwisko. Prawie. - Nazywa się John Scolari czy jakoś tak... - Scali? Mówisz o Johnie Scali z ABC News? - O właśnie. To stanie się w piątek albo sobotę, podczas gdy reszta świata... włącznie z twoim byłym i twoim koleżką z Yale... czekać będzie na sygnał, żeby wsadzić sobie głowę między nogi i pocałować tyłek na pożegnanie. Zachichotała, zdumiewając i podnosząc mnie na duchu jednocześnie. - Ów Rosjanin powie coś w stylu... - Tu przybrałem całkiem przyzwoity rosyjski akcent. Nauczyłem się go, słuchając żony Lee. Oraz Borisa i Natashy z „Rocky i Bullwinkle”. - „Skażytie waszemu prezidientu, szto my hociem wyjść z tego z twarzą. Wy zabierzetie rakiety z Turcji. Obiecatie nigdy nie atakować Kuby. My skażem haraszo i zabierzem rakiety z Kuby”. Tak to się rozegra, Sadie. Teraz już nie chichotała. Patrzyła na mnie oczami jak spodki. - Zmyślasz, żeby mnie pocieszyć. Nie odpowiedziałem. - Nie zmyślasz - szepnęła. - Naprawdę w to wierzysz. - Nieprawda. Ja to wiem. Wielka różnica. - George... nikt nie zna przyszłości. - John Clayton twierdzi, że ją zna, i mu wierzysz. Roger z Yale twierdzi, że ją zna, i jemu też wierzysz. - Jesteś o niego zazdrosny, prawda? - Ażebyś, kurde, wiedziała. - Nie spałam z nim. Nawet nie chciałam. - Dodała poważnym tonem: - Nie mogłabym pójść do łóżka z mężczyzną, który wylewa na siebie tak dużo wody kolońskiej. - Dobrze wiedzieć. I tak jestem zazdrosny. - Skąd... - Nie pytaj, bo i tak nie odpowiem. - Pewnie nie powinienem był jej mówić nawet tyle, ale nie mogłem się powstrzymać. I szczerze mówiąc, zrobiłbym to znowu. - Ale powiem ci coś jeszcze, coś, co sama będziesz mogła za parę dni sprawdzić. Adlai Stevenson i rosyjski ambasador przy ONZ pokłócą się w Zgromadzeniu Ogólnym. Stevenson pokaże wielkie zdjęcia baz rakietowych, które Rosjanie budują na Kubie, i poprosi Rosjanina, żeby wyjaśnił, czym jest to coś, czego według Rosjan tam nie ma. Rosjanin odpowie coś w stylu: „Pan zaczeka, nie mogę odpowiedzieć, dopóki mi tego dokładnie nie przetłumaczą”. A Stevenson, który wie, że facet świetnie zna angielski, odpowie słowami, które trafią do podręczników historii razem z „nie strzelajcie, dopóki nie zobaczycie białek ich oczu”. Powie Rosjaninowi, że jest gotów czekać, aż piekło zamarznie. Spojrzała na mnie z powątpiewaniem, odwróciła się w stronę stolika nocnego, zobaczyła osmaloną paczkę po winstonach na górze zgniecionych niedopałków i powiedziała: - Chyba skończyły mi się papierosy. - Do rana wytrzymasz - stwierdziłem oschle. - Z tego, co widzę, wypaliłaś tygodniowy zapas. - George? - Jej głos był bardzo cichy, bardzo nieśmiały. - Zostaniesz ze mną na noc? - Mój samochód stoi przed twoim... - Jeśli jakiś wścibski sąsiad będzie się czepiał, powiem, że przyjechałeś zobaczyć się ze mną po przemówieniu prezydenta, a potem wóz nie chciał zapalić. Zważywszy na to, jak sunliner ostatnio się sprawował, to brzmiało wiarygodnie. - Czy twoja nagła troska o konwenanse znaczy, że nie boisz się już nuklearnego Armagedonu? - Nie wiem. Wiem tylko, że nie chcę być sama. Mogę się nawet z tobą kochać, jeśli to cię skłoni, żebyś został, chociaż pewnie niewiele mielibyśmy z tego przyjemności. Głowa Date: 2015-12-17; view: 1464
|