ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 45 page wiarygodne informacje.
Lee wyraził oburzenie.
- Ale Fidel ma silnego przyjaciela, czyli Rosję - ciągnął DeMohrenschildt, wciąż
chodząc w kółko. - Nie jest to Rosja z marzeń Lenina... ani twoich, ani moich... ale może
mieć swoje powody, by stanąć u boku Fidela, jeśli Ameryka spróbuje dokonać kolejnej
inwazji. A zapamiętaj moje słowa: Kennedy podejmie taką próbę, i to już wkrótce. Posłucha
LeMaya. Posłucha Dullesa i Angletona z CIA. Potrzebuje tylko odpowiedniego pretekstu, a
wtedy uderzy, po to tylko, by pokazać światu, że ma jaja.
Dalej rozmawiali o Kubie. Kiedy wrócił cadillac, tylne siedzenie było pełne zakupów -
wyglądało na to, że prowiantu starczy na miesiąc.
- Cholera, już są - powiedział Lee.
- I bardzo się cieszymy, że ich widzimy - odparł DeMohrenschildt z kurtuazją.
- Zostań na kolację. Z Riny jest marna kucharka, ale...
- Muszę iść. Żona niecierpliwie czeka na mój meldunek i oj, będę miał o czym mówić!
Przyprowadzę ją następnym razem, zgoda?
- Tak, jasne.
Poszli do drzwi. Marina rozmawiała z Bouhe'em i Orlovem, którzy wyjmowali z
bagażnika kartony konserw. Właściwie nie tylko rozmawiała; trochę też z nimi flirtowała.
Bouhe wyglądał, jakby gotów był paść przed nią na kolana.
Tymczasem na ganku Lee powiedział coś o FBI. DeMohrenschildt spytał go, ile razy.
Lee pokazał mu trzy palce.
- Jeden agent, Fain, był dwa razy. Drugi nazywał się Hosty.
- Patrz im prosto w oczy i odpowiadaj na pytania! - poradził DeMohrenschildt. - Nie
masz się czego bać, Lee, nie tylko dlatego, że jesteś niewinny, ale dlatego, że po twojej
stronie jest słuszność!
Teraz patrzyli na niego też pozostali... i nie tylko oni. Pojawiły się dziewczynki ze
skakanką, stały w wyżłobieniu służącym za chodnik na naszym odcinku Mercedes Street.
DeMohrenschildt miał publiczność i przemawiał przed nią.
- Jesteś oddany ideologii, młody panie Oswald, więc to oczywiste, że do ciebie
przychodzą. Gang Hoovera! Kto wie, może obserwują nas w tej chwili, może z głębi ulicy,
może z tego domu naprzeciwko!
Dźgnął palcem w kierunku moich zaciągniętych zasłon. Lee powędrował ku nim
spojrzeniem. Stałem nieruchomo w cieniu, zadowolony, że odłożyłem wzmacniający dźwięk
półmisek, nawet jeśli teraz już był oklejony czarną taśmą izolacyjną.
- Ja ich znam. Czyż oni i ich kuzyni z CIA nie nachodzili mnie, próbując mnie zmusić,
żebym donosił na moich rosyjskich i południowoamerykańskich przyjaciół? Czy po wojnie
nie nazywali mnie kryptonazistą? Czyż nie twierdzili, że płaciłem tonton macoutes, żeby bili i
torturowali moich konkurentów do koncesji na ropę w Haiti? Czy nie oskarżali mnie, że
przekupiłem Papę Doca i opłaciłem zabójstwo Trujilla?
Dziewczynki ze skakanką patrzyły na niego z rozdziawionymi ustami. Marina też.
Gdy George DeMohrenschildt się rozkręcał, nie było siły, która mogłaby mu się oprzeć.
- Bądź dzielny, Lee! Kiedy przyjdą, stań przed nimi! Pokaż im to! - Szarpnął swoją
koszulę na piersi, rozdarł ją. Guziki pourywały się i spadły ze stukotem na ganek.
Dziewczynki ze skakanką wciągnęły powietrze do ust, zbyt zszokowane, żeby się śmiać. W
odróżnieniu od większości amerykańskich mężczyzn z tamtej epoki, DeMohrenschildt nie
nosił podkoszulka. Jego skóra była koloru olejowanego mahoniu. Tłuste piersi wisiały na
starych mięśniach. Uderzył się pięścią tuż nad lewym sutkiem. - Powiedz im: „Tu jest moje
serce, a moje serce jest czyste i bije dla mojej sprawy!”. Powiedz im: „Nawet jeśli Hoover
wyrwie mi serce, ono nadal będzie bić, a z nim tysiąc innych serc! A potem dziesięć tysięcy!
Sto tysięcy! Milion!”.
Orlov odłożył niesione przez siebie pudło konserw, żeby skwitować jego przemowę
lekkimi, ironicznymi oklaskami. Policzki Mariny płonęły rumieńcem. Najciekawiej
wyglądała twarz Lee. Jak Paweł z Tarsu na drodze do Damaszku, doznał objawienia.
Zasłona opadła mu z oczu.
Płomienne kazanie DeMohrenschildta zakończone rozerwaniem koszuli - błazenada w
gruncie rzeczy niewiele się różniąca od popisów prawicowych kaznodziei, którymi gardził -
głęboko mnie zaniepokoiło. Miałem nadzieję, że jeśli podsłucham rozmowę od serca tych
dwóch mężczyzn, przybliży mnie to do odrzucenia teorii o współudziale DeMohrenschildta w
zamachu na Walkera, a tym samym w zabójstwie Kennedy'ego. Rozmowę podsłuchałem, ale
to tylko pogorszyło sytuację, zamiast poprawić.
Jedno wydawało się oczywiste: nadszedł czas na niezbyt serdeczne pożegnanie z
Mercedes Street. Wynająłem mieszkanie na parterze przy West Neely 214. Dwudziestego
czwartego września zapakowałem moje nieliczne ubrania, książki oraz maszynę do pisania do
podstarzałego forda sunlinera i przeniosłem się do Dallas.
Dwie grube panie zostawiły po sobie cuchnący chorobą chlew. Posprzątałem sam,
dziękując Bogu, że królicza nora Ala prowadziła do epoki, w której dostępny jest odświeżacz
powietrza w aerozolu. Kupiłem przenośny telewizor wystawiony na czyimś podwórku i
postawiłem go na blacie obok kuchenki (którą nazywałem w duchu Składowiskiem
Prehistorycznego Tłuszczu). Zamiatając, myjąc, szorując i pryskając, oglądałem seriale
kryminalne jak „Nietykalni” i sitkomy jak „Car 54, Where Are You?”. Gdy wieczorem cichło
tupanie i krzyki dzieci z góry, kładłem się do łóżka i spałem jak zabity. Bez snów.
Zatrzymałem dom na Mercedes Street, ale pod 2703 widziałem niewiele ciekawego.
Marina czasem kładła June do wózka (kolejny prezent od jej starszego adoratora, pana
Bouhe'a) i woziła ją na parking magazynu i z powrotem. Popołudniami, po szkole, często
towarzyszyły im dziewczynki ze skakanką. Marina parę razy nawet poskakała z nimi,
recytując coś po rosyjsku. Mała June śmiała się, kiedy patrzyła, jak mama skacze, potrząsając
tą wielką chmurą ciemnych włosów. Dziewczynki też się śmiały. Marinie to nie
przeszkadzało. Dużo z nimi rozmawiała i nigdy się nie złościła, kiedy poprawiały ją z
chichotem. Przeciwnie, wyglądała na zadowoloną. Lee nie chciał, żeby nauczyła się
angielskiego, ale uczyła się mimo to. I bardzo dobrze.
Drugiego października 1962 roku obudziłem się na Neely Street w niesamowitej
ciszy; żadnego tupotu na górze, żadnych krzyków młodej matki na dwójkę starszych dzieci,
żeby szykowały się do szkoły. Wyprowadzili się w środku nocy.
Poszedłem na piętro i sprawdziłem, czy mój klucz pasuje do ich drzwi. Nie pasował,
ale zamek był z zapadką sprężynową i bez trudu otworzyłem go wieszakiem. W salonie
wypatrzyłem pustą biblioteczkę. Wywierciłem mały otwór w podłodze, podłączyłem do prądu
drugą lampę z podsłuchem i wpuściłem kabel przez dziurę do mojego mieszkania piętro niżej.
Potem nasunąłem na nią biblioteczkę.
Pluskwa działała, ale szpule sprytnego małego japońskiego magnetofonu obracały się
tylko wtedy, gdy potencjalni najemcy przychodzili obejrzeć mieszkanie i włączali lampę.
Oglądało wielu, nie wprowadzał się nikt. Do przyjazdu Oswaldów miałem cały dom przy
Neely Street dla siebie. Była to przyjemna odmiana po uciążliwym wesołym miasteczku na
Mercedes Street, choć trochę tęskniłem za dziewczynkami ze skakanką. Były moim greckim
chórem.
Nocą spałem w mieszkaniu w Dallas, za dnia patrzyłem, jak Marina spaceruje z
dzieckiem w Fort Worth. Zbliżał się kolejny przełomowy moment lat sześćdziesiątych, ale nie
zważałem na to. Byłem zaprzątnięty Oswaldami, których domostwem wstrząsnął kolejny
kryzys.
Pewnego dnia w drugim tygodniu października Lee wrócił wcześnie z pracy. Marina
była na spacerze z June. Rozmawiali u wylotu podjazdu po drugiej stronie ulicy. Pod koniec
rozmowy Marina spytała po angielsku:
- Co znaczy „wylali”?
Wyjaśnił to po rosyjsku. Marina rozłożyła ręce w geście mówiącym „nic się na to nie
poradzi” i uściskała go. Lee pocałował ją w policzek, po czym wyjął dziecko z wózka. June
zaśmiała się, gdy podniósł ją wysoko nad głowę, i próbowała złapać go rączkami za włosy.
Weszli razem do domu. Szczęśliwa rodzinka, dzielnie znosząca przejściowe trudności.
Tak było do piątej po południu. Już szykowałem się do powrotu na Neely Street, kiedy
zauważyłem Marguerite Oswald nadciągającą od strony przystanku na Winscott Road.
Będą kłopoty, pomyślałem. Miałem rację, i to jak.
Marguerite znowu ominęła wciąż nienareperowany zdradliwy schodek, znowu weszła
bez pukania i natychmiast eksplodowały fajerwerki. Wieczór był ciepły i okna w domu
naprzeciwko były pootwierane. Nie zawracałem sobie głowy mikrofonem dalekiego zasięgu.
Lee kłócił się z matką na cały regulator.
Jak się okazało, jednak nie został zwolniony z Leslie Welding; sam odszedł. Jego szef,
szukając go, zadzwonił do Vady Oswald, bo brakowało im ludzi, a kiedy żona Roberta nie
potrafiła mu pomóc, skontaktował się z Marguerite.
- Ja dla ciebie kłamałam, Lee! - krzyknęła Marguerite. - Powiedziałam, że masz grypę!
Dlaczego zawsze mnie zmuszasz, żebym dla ciebie kłamała?
- Do niczego cię nie zmuszam! - odkrzyknął. Stali nos w nos w dużym pokoju. - Do
niczego cię nie zmuszam, a ty i tak to robisz!
- Lee, jak utrzymasz rodzinę? Musisz mieć pracę!
- To ją znajdę! Tym się nie martw, mamo!
- Gdzie?
- Nie wiem...
- Och, Lee! Z czego opłacisz czynsz?
- ...ale ona ma dużo znajomych. - Wskazał kciukiem na Marinę, która drgnęła. -
Marny z nich pożytek, teraz wreszcie się do czegoś przydadzą. Idź już, mamo. Wracaj do
domu. Daj mi odsapnąć.
Marguerite przypadła do kojca.
- A to skąd się wzięło?
- Od znajomych, o których ci mówiłem. Połowa z nich jest bogata, reszta do tego
dąży. Lubią gadać z Riną. - Lee uśmiechnął się szyderczo. - Ci starsi lubią się gapić na jej
cycki.
- Lee! - Zszokowany ton, ale na twarzy... zadowolenie? Czy mamoczka cieszyła się z
furii, którą słyszała w głosie syna?
- Idź już, mamo. Daj nam trochę spokoju.
- Czy ona zdaje sobie sprawę, że mężczyźni, którzy dają, zawsze chcą czegoś w
zamian? Czy ona to wie, Lee?
- Wynoś się! - Wygrażał pięściami. Prawie tańczył w bezsilnym gniewie.
- Jesteś zdenerwowany. - Marguerite się uśmiechnęła. - To zrozumiałe. Wrócę, kiedy
trochę ochłoniesz. I pomogę. Zawsze chcę pomagać.
Raptem przypadła do Mariny i dziecka. Wyglądało to tak, jakby chciała ich
zaatakować. Obsypała twarz June pocałunkami, po czym przeszła wielkimi krokami przez
pokój. Przy drzwiach odwróciła się i wskazała kojec.
- Każ jej to wyszorować, Lee. Na rzeczach z odzysku zawsze jest pełno zarazków. Jak
dziecko się rozchoruje, nie będzie was stać na lekarza.
- Mamo! Idź!
- Idę. - Słodka jak ciasteczka z mlekiem. Zatrzepotała palcami w dziewczęcym
pożegnalnym geście i poszła.
Marina podeszła do Lee, trzymając dziecko jak tarczę. Rozmawiali. Potem krzyczeli.
Solidarność rodzinna przeminęła z wiatrem; Marguerite się o to zatroszczyła. Lee wziął
dziecko, chwilę kołysał ją na jednym ręku, po czym - bez żadnego ostrzeżenia - uderzył żonę
pięścią w twarz. Marina upadła, krwawiąc z nosa i ust, krzycząc głośno. Dziecko też
krzyczało. Lee pogładził delikatne włosy June, pocałował ją w policzek i jeszcze chwilę
pokołysał. W polu widzenia znów pojawiła się Marina, dźwigająca się na nogi. Lee kopnął ją
w bok i raz jeszcze upadła. W oknie widziałem tylko chmurę jej włosów.
Zostaw go, pomyślałem, choć wiedziałem, że tego nie zrobi. Weź dziecko i go zostaw.
Idź do George'a Bouhe'a. Rozgrzej jego łóżko, jeśli będziesz musiała, ale co żywo odejdź od
tego chudego, stłamszonego przez matkę potwora.
Ale to Lee ją zostawił, przynajmniej na jakiś czas. Nigdy więcej nie zobaczyłem go na
Mercedes Street.
To było ich pierwsze rozstanie. Lee pojechał do Dallas szukać pracy. Nie wiem, gdzie
się zatrzymał. Według notatek Ala w YMCA ale ta informacja okazała się mylna. Może
znalazł pokój w którymś z tanich pensjonatów w śródmieściu. Nie interesowało mnie to.
Wiedziałem, że koniec końców wspólnie wynajmą mieszkanie nade mną, a na razie tak czy
tak miałem tego człowieka dosyć. Przyjemnie było nie musieć słuchać jego spowolnionego
głosu powtarzającego po kilkanaście razy „Prawda” w każdej rozmowie.
Dzięki George'owi Bouhe'owi Marina stanęła na nogi. Niedługo po wizycie
Marguerite i wyjeździe Lee Bouhe przyjechał pikapem chevy z drugim mężczyzną i pomogli
jej w przeprowadzce. Kiedy samochód ruszył sprzed domu na Mercedes 2703, matka i córka
siedziały na platformie. Różowa walizka, którą Marina przywiozła z Rosji, była wyścielona
kocami i June smacznie spała w tym prowizorycznym gniazdku. Kiedy pikap ruszył, Marina
położyła dłoń na piersi córeczki w opiekuńczym geście. Dziewczynki ze skakanką patrzyły za
nimi i Marina im pomachała. Odpowiedziały tym samym gestem.
Znalazłem adres George'a DeMohrenschildta w książce telefonicznej Dallas i dwa
razy go śledziłem. Ciekawiło mnie, z kim się spotyka, choć gdyby wśród jego rozmówców
byli pracownicy CIA, pomagierzy Lansky'ego lub inni potencjalni spiskowcy, i tak raczej
bym ich nie rozpoznał. Mogę tylko powiedzieć, że nie widział się z nikim, kto wydałby mi się
podejrzany. Bywał w pracy; bywał w Dallas Country Club, gdzie grał w tenisa i pływał z
żoną; poszli razem do paru klubów ze striptizem. Nie narzucał się tancerkom, ale miał
skłonność do obmacywania cycków i tyłka żony w miejscach publicznych. Jej to wyraźnie nie
przeszkadzało.
Przy dwu okazjach spotkał się z Lee. Raz było to w ulubionym klubie ze striptizem
DeMohrenschildta. Lee czuł się nieswojo w tym otoczeniu i szybko stamtąd wyszli. Za
drugim razem zjedli lunch w kawiarni na Browder Street. Zostali tam prawie do drugiej po
południu, rozmawiając przy niezliczonych kubkach kawy. Lee już wstawał, ale zmienił
zdanie i zamówił coś jeszcze. Kelnerka przyniosła mu kawałek placka, a on dał jej coś, co
schowała do kieszeni fartuszka, tylko rzuciwszy na to okiem. Kiedy wyszli, zamiast ich
śledzić, zaczepiłem kelnerkę i spytałem, czy mógłbym zobaczyć, co dostała od tego młodego
człowieka.
- Może pan to sobie zabrać - powiedziała i dała mi kartkę żółtego papieru z
krzyczącym czarnym nagłówkiem: RĘCE PRECZ OD KUBY! Ulotka zachęcała
„zainteresowane osoby”, by przystąpiły do oddziału w tej zacnej organizacji w Dallas i Fort
Worth. NIE DAJ SIĘ OSZUKAĆ WUJOWI SAMOWI! PO INFORMACJE O
PRZYSZŁYCH ZEBRANIACH PISZ POD PO BOX 1919
- O czym rozmawiali? - spytałem.
- Co pan, glina?
- Nie, daję wyższe napiwki niż gliny - powiedziałem i wręczyłem jej banknot
pięciodolarowy.
- O tym. - Wskazała ulotkę, którą Oswald bez wątpienia wydrukował w swoim
nowym miejscu pracy. - O Kubie. Jakby mnie to obchodziło.
Jednak wieczorem dwudziestego drugiego października, niecały tydzień później,
prezydent Kennedy też mówił o Kubie. I wtedy już obchodziło to wszystkich.
To bluesowy truizm, że nietęskno ci za wodą, dopóki studnia nie wyschnie, ale aż do
jesieni 1962 roku nie zdawałem sobie sprawy, że odnosi się to też do wstrząsającego twoim
sufitem tupotu małych nóżek. Kiedy wyprowadziła się rodzina z góry, na West Neely 214
zapanowała upiorna atmosfera nawiedzonego domu. Brakowało mi Sadie i zacząłem prawie
obsesyjnie się o nią martwić. Chociaż, jak o tym pomyśleć, „prawie” można wykreślić. Ellie
Dockerty i Deke Simmons nie traktowali poważnie moich obaw związanych z jej mężem.
Sama Sadie nie traktowała ich poważnie; kto wie, może wręcz sądziła że ją straszę Johnem
Claytonem, by nie wypchnęła mnie całkowicie ze swojego życia. Żadne z nich nie wiedziało,
że jeśli usunąć „Sadie” tylko jedna sylaba różniła jej imię i nazwisko od imienia i nazwiska
Doris Dunning. Żadne z nich nie wiedziało o efekcie harmonicznym który zdawałem się
wytwarzać samą swoją obecnością w Krainie Przeszłości. A skoro tak, na kogo spadłaby
wina, gdyby Sadie coś stało się złego?
Wróciły niedobre sny. Sny o Jimli.
Przestałem obserwować George'a DeMohrenschildta i zacząłem chodzić na długie
spacery; wyruszałem po południu, o dziewiątej-dziesiątej wieczór wracałem na West Neely
Street. W ich trakcie myślałem o Lee, teraz odbywającym staż w dziale fotowydruku Jaggars-
Chiles-Stovall, firmy poligraficznej z Dallas. Albo o Marinie, która tymczasowo zamieszkała
u niedawno rozwiedzionej Eleny Hall. Pani Hall pracowała dla dentysty George'a Bouhe'a, i
właśnie ten dentysta był za kierownicą pikapa w dniu, kiedy Marina i June wyprowadzili się z
rudery na Mercedes Street. Najlepiej byłoby dla niej, gdyby pozostała w separacji z Lee, ale
wiedziałem, że tak się nie stanie.
Głównie myślałem o Sadie. I Sadie. I Sadie.
Podczas jednej z takich przechadzek, spragniony i zdołowany, zawędrowałem do
pobliskiej knajpy o nazwie Ivy Room i zamówiłem piwo. Szafa grająca była wyłączona, a
klientela zadziwiająco cicha. Kiedy kelnerka postawiła przede mną piwo i natychmiast
odwróciła się do telewizora nad barem, zorientowałem się, że wszyscy patrzą na człowieka,
którego przybyłem ocalić. Był blady i śmiertelnie poważny. Pod oczami miał ciemne kręgi.
- Aby położyć kres tej agresywnej rozbudowie, nałożona zostanie ścisła kwarantanna
na wszelkiego rodzaju sprzęt bojowy transportowany na Kubę. Wszelkie statki zmierzające na
Kubę, na których pokładzie odnaleziona zostanie broń ofensywna, zostaną zawrócone.
- Jezu Chryste! - powiedział mężczyzna w kapeluszu kowbojskim - I myśli, że co
ruscy na to?
- Przymknij się, Rolf - rzucił barman. - Trza tego posłuchać.
- Od tej chwili - ciągnął Kennedy - traktować będziemy każdą rakietę jądrową
wystrzeloną z Kuby w kierunku któregokolwiek z krajów półkuli zachodniej jako atak
Związku Sowieckiego na Stany Zjednoczone, pociągający za sobą natychmiastowy odwet.
Kobieta na końcu kontuaru jęknęła i złapała się za brzuch. Mężczyzna ją objął, ona
położyła głowę na jego ramieniu.
Na twarzy Kennedy'ego widziałem w równej mierze strach i determinację. Widziałem
też życie - pełne zaangażowanie w pracę do wykonania. Dokładnie trzynaście miesięcy
dzieliło go od spotkania z kulą zabójcy.
- Podejmując niezbędne środki ostrożności, wysłałem posiłki do naszej bazy w
Guantanamo i zarządziłem dziś ewakuację rodzin przebywającego tam personelu.
- Stawiam wszystkim kolejkę - nagle oznajmił Rolf Kowboj. - Bo wygląda na to, że to
koniec drogi, amigos. - Położył dwie dwudziestki obok swojego kieliszka, ale barman nawet
nie sięgnął po nie. Patrzył na Kennedy'ego, który teraz wzywał Chruszczowa, by
wyeliminował to „potajemne, nierozważne i prowokacyjne zagrożenie dla pokoju na
świecie”.
Kelnerka, która podała mi piwo, zajeżdżona tleniona blondyna pod pięćdziesiątkę,
nagle wybuchnęła płaczem. To przeważyło szalę. Zszedłem ze stołka, ruszyłem slalomem
między stolikami, przy których mężczyźni i kobiety siedzieli wpatrzeni w telewizor jak
poważne dzieci, i wśliznąłem się do jednej z kabin telefonicznych obok automatu do skee
balia.
Telefonistka kazała mi zapłacić czterdzieści centów za pierwsze trzy minuty.
Wrzuciłem dwie ćwierćdolarówki. Automat brzęknął łagodnie. Z oddali wciąż dobiegał
nosowy głos Kennedy'ego. Teraz nazywał sowieckiego ministra spraw zagranicznych,
Andrieja Gromykę, kłamcą. Żadnego owijania w bawełnę.
- Łączę - powiedziała telefonistka. Po czym wykrztusiła: - Słucha Pan prezydenta?
Jeśli nie, niech pan włączy telewizor albo radio.
- Słucham - odparłem. Sadie na pewno też słuchała. Sadie, której mąż plótł
apokaliptyczne brednie powleczone cienką warstwą nauki. Sadie, której znajomy politykier,
absolwent Yale, powiedział, że coś dużego zdarzy się na Karaibach. Przesilenie,
prawdopodobnie na Kubie.
Nie miałem pojęcia, co powiem, żeby ją uspokoić, ale nie to było problemem. Telefon
dzwonił i dzwonił. To mi się nie podobało. Gdzie była o wpół do dziewiątej w
poniedziałkowy wieczór w Jodie? W kinie? Wątpiłem.
- Proszę pana, pod podanym numerem nikt się nie zgłasza.
- Prawda - powiedziałem i skrzywiłem się, kiedy usłyszałem ulubione słówko Lee
wychodzące z moich ust.
Ćwierćdolarówki wypadły z brzękiem do otworu zwrotu monet. Zacząłem wkładać je
z powrotem do automatu, ale się rozmyśliłem. Co mi to da, że zadzwonię do pani Ellie?
Byłem na jej czarnej liście. Deke'a pewnie też. Poślą mnie do wszystkich diabłów.
Kiedy podszedłem z powrotem do baru, Walter Cronkite pokazywał zrobione z
pokładu U-2 zdjęcia budowanych sowieckich baz rakietowych. Powiedział, że wielu
członków Kongresu naciska na Kennedy'ego, by zarządził naloty bądź od razu zmasowaną
inwazję. W amerykańskich bazach rakietowych i Strategicznym Dowództwie Sił
Powietrznych po raz pierwszy w dziejach ogłoszono stan gotowości DEFCON-2
- Amerykańskie bombowce B-52 wkrótce będą krążyć tuż za granicami Związku
Sowieckiego - mówił Cronkite tym jego głębokim, grobowym głosem. - I... co oczywiste dla
wszystkich z nas, którzy relacjonowali ostatnie siedem lat tej coraz bardziej przerażającej
zimnej wojny... prawdopodobieństwo pomyłki, potencjalnie katastrofalnej pomyłki, rośnie z
każdą nową eskalacją...
- Nie czekajmy! - krzyknął mężczyzna stojący obok stołu bilardowego. -
Zbombardujmy skurwysynów komuchów, aż nie zostanie kamień na kamieniu!
Jego żądza krwi spotkała się z kilkoma okrzykami protestu, które jednak utonęły w
Date: 2015-12-17; view: 1249
|