ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 44 page Władza go podnieca. To jedna z nielicznych cech, które trudno w nim polubić. Pomyślałam
sobie... nadal tak myślę... że kimże ja jestem, by siedzieć u stóp wielkości? Jestem tylko
rozwiedzioną bibliotekarką.
- Kimże ja jestem, by siedzieć we wrotach historii? - powiedziałem.
- Co? Co powiedziałeś, George?
- Nic, kochanie.
- Może lepiej tak mnie nie nazywaj.
- Przepraszam. - (Właśnie że nie). - O czym my właściwie mówimy?
- O tobie i o mnie, i o tym, czy ty i ja to nadal my. Byłoby łatwiej, gdybyś mógł mi
powiedzieć, dlaczego jesteś w Teksasie. Bo ja wiem, że nie przyjechałeś po to, by pisać
książkę czy uczyć w szkole.
- Gdybym ci powiedział, mógłbym narazić cię na niebezpieczeństwo.
- My wszyscy już jesteśmy w niebezpieczeństwie - powiedziała. - Johnny ma co do
tego rację. Powiedzieć ci, czego dowiedziałam się od Rogera?
- Dobrze. - (Gdzie ci to powiedział, Sadie? W trakcie tej rozmowy byliście w pozycji
poziomej czy pionowej?).
- Wypił ze dwa drinki i rozwiązał mu się język. Byliśmy w jego pokoju hotelowym,
ale nie martw się... trzymałam nogi na podłodze i byłam w ubraniu.
- Nie martwiłem się.
- Jeśli nie, jestem zawiedziona.
- No dobrze, martwiłem się. Co takiego powiedział?
- Że chodzą słuchy, że tej jesieni albo zimy na Karaibach wydarzy się coś dużego.
Przesilenie, tak to nazwał. Domyślam się, że miał na myśli Kubę. Powiedział: „Ten idiota
JFK wpakuje nas wszystkich w pasztet po to tylko, by pokazać, że ma jaja”.
Pamiętałem całą tę gadaninę o końcu świata, którą były mąż sączył w jej uszy. „Wie
to każdy, kto czyta gazety - powiedział jej.
- Będziemy zdychać cali we wrzodach, wypluwając płuca”. Takie teksty zapadają w
pamięć, zwłaszcza wypowiadane tonem suchej, naukowej pewności. Zapadają? Raczej się
wrzynają.
- Sadie, to bzdura.
- Tak? - Wydawała się dotknięta. - Pewnie ty masz wiadomości z pierwszej ręki, a
senator Kuchel nie?
- Można tak powiedzieć.
- Nie, nie można. Dam ci jeszcze trochę czasu na to, żebyś wyznał całą prawdę, ale nie
za dużo. A i to chyba tylko dlatego, że dobrze tańczysz.
- To chodźmy na tańce! - powiedziałem trochę zbyt entuzjastycznie.
- Dobranoc, George.
I zanim mogłem powiedzieć coś jeszcze, odłożyła słuchawkę.
Miałem od razu do niej oddzwonić, ale kiedy telefonistka spytała „Jaki numer?”,
powrócił rozsądek. Odłożyłem słuchawkę z powrotem na widełki. Powiedziała, co chciała
powiedzieć. Usiłując wyciągnąć z niej coś więcej, tylko pogorszyłbym sytuację.
Próbowałem sobie wmówić, że ten telefon od niej to nic innego, jak fortel mający
mnie zmusić, żebym przestał siedzieć okrakiem na barykadzie i wreszcie się jednoznacznie
określił. Nie wierzyłem w to jednak, bo to nie było w stylu Sadie. Jej słowa wydawały się
raczej wołaniem o pomoc.
Ponownie podniosłem słuchawkę i kiedy telefonistka spytała o numer, tym razem go
podałem. Usłyszałem dwa sygnały, po czym Ellen Dockerty powiedziała:
- Tak? Kto mówi?
- Witam panią, Ellie. To ja, George.
Może ta chwila ciszy po odebraniu telefonu to był jakiś nowy zwyczaj. Czekałem.
Wreszcie powiedziała:
- Cześć, George. Zaniedbywałam cię, co? To dlatego, że ostatnio jestem okropnie...
- Zajęta, jasne. Wiem, jak to jest w pierwszych tygodniach, Ellie. Dzwonię, bo właśnie
zadzwoniła do mnie Sadie.
- Tak? - W jej głosie brzmiała duża ostrożność.
- Jeśli jej powiedziałaś, że mam numer z Fort Worth, nie Dallas, nie mam ci tego za
złe.
- Nie obgadywałam cię. Mam nadzieję, że to rozumiesz. Pomyślałam, że ma prawo to
wiedzieć. Sadie jest mi bliska. Oczywiście ty też, George... ale ciebie nie ma. Ona jest.
Rozumiałem to, choć z bólem. Powróciło uczucie, jakbym przebywał w kapsule
wysłanej w najdalsze otchłanie kosmosu.
- Nie mam do ciebie pretensji, Ellie, poza tym to nie było duże kłamstwo. Zamierzam
wkrótce przenieść się do Dallas.
Żadnej odpowiedzi. Bo i co mogła powiedzieć? „Może i tak, ale oboje wiemy, że
bywasz z prawdą na bakier”?
- Miałem wrażenie, że coś jest z nią nie tak. Wiesz może, czy wszystko u niej w
porządku?
- Nie jestem pewna, czy chcę na to odpowiedzieć. Jeśli powiem, że nie, może tu do
niej przygnasz, a ona nie chce cię widzieć. Nie, dopóki sprawy tak się mają.
W ten sposób mimo woli odpowiedziała na moje pytanie.
- Czy wszystko było z nią w porządku, kiedy wróciła?
- Tak. Cieszyła się, że nas widzi.
- Ale teraz jest jakaś nieobecna i mówi, że jej smutno.
- Dziwisz się? - Głos Ellie był szorstki. - Czekało tu na nią tyle wspomnień, wiele
związanych z mężczyzną, do którego wciąż coś czuje. Miłym mężczyzną i świetnym
nauczycielem, który jednak zawinął do nas pod fałszywą banderą.
To naprawdę zabolało.
- Wydawało mi się, że chodzi o coś innego. Mówiła o jakimś nadciągającym kryzysie,
o którym usłyszała od... - Od absolwenta Yale, który siedział we wrotach historii? - Od kogoś,
kogo poznała w Nevadzie. Mąż napchał jej do głowy masę bzdur...
- Do jej głowy? Jej ślicznej główki? - To już nie była tylko szorstkość; to był jawny
gniew. Poczułem się mały i podły. - George, mam przed sobą wielką stertę teczek i muszę się
nimi zająć. Nie możesz poddawać Sadie Dunhill psychoanalizie na odległość, a ja nie mogę ci
pomóc z twoim życiem uczuciowym. Mogę ci tylko doradzić, żebyś powiedział jej całą
prawdę, jeśli ci na niej zależy. Prędzej raczej niż później.
- Nie widziałaś tam jej męża, mam nadzieję?
- Nie! Dobranoc, George!
Po raz drugi tego wieczoru bliska mi kobieta rzuciła słuchawką. Mój nowy rekord.
Poszedłem do sypialni i zacząłem się rozbierać. Wszystko było w porządku, kiedy
przyjechała. Cieszyła się, że znowu jest w Jodie, wśród przyjaciół. A teraz coś się popsuło.
Bo jest rozdarta między przystojnym, skazanym na sukces nowym facetem a wysokim,
tajemniczym brunetem z niewidzialną przeszłością? Tak to pewnie wyglądałoby w
romansidle, ale czemu nie była przygnębiona, kiedy wróciła?
Przyszła mi do głowy nieprzyjemna myśl: Może piła. Dużo. W tajemnicy. Czyż nie
było takiej możliwości? Moja żona ukrywała się ze swoim piciem przez wiele lat - zaczęła
jeszcze przed naszym ślubem, nawiasem mówiąc - a przeszłość harmonizuje sama ze sobą.
Łatwo byłoby to odrzucić, stwierdzić, że Ellie na pewno wypatrzyłaby oznaki, ale pijacy
potrafią być sprytni. Czasem mijają całe lata, zanim ludzie ich przejrzą. Jeśli Sadie
przychodziła punktualnie do pracy, Ellie mogła nie zauważyć przekrwionych oczu i oddechu
pachnącego miętusami.
Nie, to raczej niedorzeczne. Wszystkie moje hipotezy były podejrzane, na każdą z nich
rzutowało to, jak bardzo wciąż mi na Sadie zależało.
Położyłem się do łóżka i wbiłem wzrok w sufit. Piecyk naftowy gulgotał w salonie -
była kolejna chłodna noc.
Daj temu spokój, przyjacielu, powiedział Al. Musisz. Pamiętaj, nie jesteś tu po to,
żeby zdobyć...
Dziewczynę, pamiątkowy złoty zegarek i całą resztę. Tak, Al, wiem.
Poza tym pewnie nic jej nie jest. To ty masz kłopot.
I to niejeden, prawdę mówiąc. Minęło dużo czasu, zanim zasnąłem.
W następny poniedziałek, podczas jednej z moich regularnych wizyt na West Neely
Street 214 w Dallas, zauważyłem zaparkowany na podjeździe długi szary karawan. Dwie
grube panie stały na ganku i patrzyły, jak dwaj mężczyźni w ciemnych garniturach wkładają
nosze na tył wozu. Leżało na nich ciało przykryte prześcieradłem. Mieszkające na górze
młode małżeństwo patrzyło z niepewnie wyglądającego balkonu nad gankiem. Ich najmłodsze
dziecko spało na rękach mamy.
Wózek inwalidzki z popielniczką przyczepioną do poręczy stał osierocony pod
drzewem, gdzie staruszek spędził większość dni minionego lata.
Zatrzymałem się i stałem przy samochodzie, aż karawan odjechał. Wtedy (choć
zdawałem sobie sprawę, że pora po temu jest, oględnie mówiąc, nie najlepsza) przeszedłem
na drugą stronę ulicy i ruszyłem ścieżką na ganek. U podnóża schodów uchyliłem kapelusza.
- Drogie panie, proszę przyjąć wyrazy współczucia.
Starsza z nich - jak przypuszczałem, żona, która teraz została wdową - powiedziała:
- Już pan tu kiedyś był.
W istocie, miałem ochotę odpowiedzieć. O tym domu jest głośniej niż o zawodowym
futbolu.
- Widział pana. - Nie zarzut; zwykłe stwierdzenie faktu.
- Szukam mieszkania w tej dzielnicy. Panie zamierzają tu zostać?
- Nie - odparła młodsza. - Miał u-bez-pieczenie. I właściwie nic poza tym. Oprócz
paru orderów w pudełku. - Pociągnęła nosem. Mówię wam, serce mi się trochę krajało, kiedy
widziałem rozpacz tych dwóch dam.
- Nazywał pana duchem - powiedziała mi wdowa. - Mówił, że widział przez pana na
wylot. Oczywiście, miał nawalone jak szczur w sraczu. Od trzech lat, odkąd dostał wylewu i
podłączyli go do worka na szczyny. My z Idą wracamy do Oklahomy.
Polecam Mozelle, pomyślałem. To tam trzeba jechać, kiedy porzuca się swoje
mieszkanie.
- Czego pan chce? - spytała młodsza. - Musimy zawieźć mu garnitur do domu
pogrzebowego.
- Poproszę numer właściciela waszego mieszkania.
Wdowie oczy rozbłysły.
- Ile byłby dla pana wart?
- Dam go panu za darmo! - odezwała się młoda kobieta z balkonu piętro wyżej.
Pogrążona w żałobie córka podniosła głowę i kazała jej zamknąć ten zapluty ryj. To
właśnie było charakterystyczne dla Dallas. I Derry też.
Ta życzliwość międzyludzka.
ROZDZIAŁ 19
George DeMohrenschildt efektownie wkroczył na scenę po południu piętnastego
września, w ciemną, deszczową sobotę. Siedział za kierownicą kawowego cadillaca prosto z
piosenki Chucka Berry'ego. Byli z nim jeden znany mi człowiek, George Bouhe, i jeden
nieznajomy - chudzielec z białą czupryną i wyprężonymi jak struna plecami faceta, który
długo służył w wojsku i do dziś jest z tego powodu szczęśliwy. DeMohrenschildt przeszedł na
tył samochodu i otworzył bagażnik. Poleciałem po mikrofon dalekiego zasięgu.
Kiedy wróciłem ze sprzętem, Bouhe trzymał pod pachą złożony kojec dla dziecka, a
facet o wyglądzie wojskowego był obładowany zabawkami. DeMohrenschildt miał puste ręce
i, z podniesioną głową i wyprężoną piersią, wdrapał się na schody pierwszy. Był wysoki i
potężnie zbudowany. Siwiejące włosy nosił sczesane na bok z szerokiego czoła w sposób,
który mówił - przynajmniej mnie - „Mocarze, patrzcie na moje dzieła i gińcie z rozpaczy.
Albowiem jam jest GEORGE”.
Podłączyłem magnetofon do prądu, założyłem słuchawki i wymierzyłem półmisek z
mikrofonem w drugą stronę ulicy.
Marina była poza polem widzenia. Lee siedział na kanapie i w świetle lampy czytał
grubą książkę w miękkiej oprawie. Kiedy usłyszał kroki na ganku, podniósł głowę zasępiony i
rzucił książkę na stolik. Pewnie pomyślał: Znowu ci cholerni emigranci.
Mimo to poszedł otworzyć. Podał rękę srebrzystowłosemu nieznajomemu, ale ku jego
- i mojemu - zaskoczeniu DeMohrenschildt porwał go w objęcia, wycałował w oba policzki i
odsunął na długość ramion.
- Niech no obejrzę młodego człowieka, który przebył taki szmat drogi i powrócił
wciąż wierny swoim ideałom! - Głos miał głęboki, z silnym akcentem, niemieckim raczej niż
rosyjskim. Znowu przyciągnął Lee do siebie i wyściskał. Głowa Oswalda była widoczna tuż
nad jego ramieniem i zobaczyłem coś jeszcze bardziej zaskakującego: Lee Harvey Oswald się
uśmiechał.
Marina z June w ramionach krzyknęła radośnie na widok Bouhe'a. Podziękowała mu
za kojec i, jak to nazwała swoją łamaną angielszczyzną, „igraszki dla dziecka”. Bouhe
przedstawił chudzielca jako Lawrence'a Orlova - „Pułkownik Lawrence Orlov”, uściślił
chudzielec - a DeMohrenschildta określił mianem przyjaciela rosyjskiej społeczności.
Bouhe i Orlov zajęli się rozkładaniem kojca na środku podłogi. Marina stała obok i
gawędziła z nimi po rosyjsku. Podobnie jak Bouhe, Orlov nie mógł oderwać oczu od młodej
rosyjskiej matki. Marina miała na sobie luźną bluzkę i szorty obnażające niekończące się
nogi. Lee już się nie uśmiechał. Popadł w swój zwykły ponury nastrój.
DeMohrenschildt jednak ani myślał mu na to pozwolić. Zauważył książkę, którą
czytał Lee, i podniósł ją ze stolika.
- „Atlas zbuntowany”? - Zwracał się tylko do Lee. Kompletnie ignorował pozostałych,
którzy podziwiali nowy kojec. - Ayn Rand? Co młody rewolucjonista robi z czymś takim?
- Trzeba poznać wroga - powiedział Lee i kiedy DeMohrenschildt zaniósł się
serdecznym śmiechem, na usta Oswalda znów wypłynął uśmiech.
- I cóż sądzisz o cri de coeur pani Rand? - Gdy później odtwarzałem nagranie,
zabrzmiało mi to jakoś znajomo. Wysłuchałem tych słów dwa razy, zanim trybiki zaskoczyły:
niemal dokładnie tego samego sformułowania użyła Mimi Corcoran, pytając mnie o
„Buszującego w zbożu”.
- Myślę, że połknęła zatrutą przynętę - powiedział Oswald - i teraz zarabia, sprzedając
ją innym.
- Otóż to, przyjacielu. Sam bym tego lepiej nie ujął. Nadejdzie dzień, kiedy Ayny
Rand tego świata odpowiedzą za swoje zbrodnie. Wierzysz w to?
- Ja to wiem - rzekł Lee z niezachwianą pewnością.
DeMohrenschildt poklepał kanapę.
- Usiądźmy. Chcę posłuchać o twoich przygodach w ojczyźnie.
Bouhe i Orlov podeszli do nich obu. Długo dyskutowali o czymś po rosyjsku. Lee
miał niepewną minę, ale kiedy DeMohrenschildt coś mu powiedział, też po rosyjsku, Oswald
kiwnął głową i rzucił parę słów do Mariny. To, jak machnął ręką w stronę drzwi, jasno
dawało do zrozumienia, o co chodzi: No dobra, idź.
DeMohrenschildt rzucił swoje kluczyki Bouhe'owi, który ich nie złapał. Kiedy
nieporadnie podnosił je z brudnego zielonego dywanu, DeMohrenschildt i Lee wymienili
rozbawione spojrzenia. A potem tamci wyszli, Marina z dzieckiem na rękach, i odjechali
wielkim jak łódź cadillakiem DeMohrenschildta.
- Teraz będziemy mieli spokój, przyjacielu - rzekł DeMohrenschildt. - No i panowie
sięgną do portfeli, a to dobrze, nie?
- Mam dość tego ich sięgania do portfeli - odparł Lee. - Moja żona już zapomina, że
wróciliśmy do Ameryki nie po to, by kupić cholerną zamrażarkę i całą szafę sukienek.
DeMohrenschildt zbył to machnięciem ręki.
- Pot z grzbietu kapitalistycznego wieprza. Nie wystarczy ci, że mieszkasz w tej
przygnębiającej norze?
- Marnie wygląda, nie? - powiedział Lee i mało nie zleciał z kanapy, tak mocno
DeMohrenschildt klepnął go w plecy.
- Rozchmurz się! Co weźmiesz teraz, po tysiąckroć oddasz później. Czy nie taką
zasadę wyznajesz? - A kiedy Lee skinął głową: - Teraz mów, jak się sprawy mają w Rosji,
towarzyszu... mogę cię tak nazywać, czy nie używasz już tej formy?
- Możesz mnie nazywać, jak chcesz, byle nie spóźnionym na kolację. - Oswald się
zaśmiał. Widziałem, że otwiera się przed DeMohrenschildtem jak kwiat na słońce po wielu
dniach deszczu.
Zaczął mówić o Rosji. Przynudzał i popadał w pompatyczny ton. Niezbyt mnie
interesowała jego gadka o tym, jak komunistyczna biurokracja zawłaszczyła wspaniałe
przedwojenne ideały socjalistyczne (pominął wielką czystkę Stalina w latach trzydziestych).
Nie obchodziła mnie też jego opinia, że Nikita Chruszczow to idiota; takie same jałowe
wyrzekanie na amerykańskich przywódców słyszało się w każdym zakładzie fryzjerskim i u
każdego pucybuta w Stanach. Człowiek, który za raptem czternaście miesięcy miał zmienić
bieg dziejów, był nudziarzem.
Zaciekawiło mnie co innego - to, jak DeMohrenschildt go słuchał. Jak co bardziej
czarujące i charyzmatyczne jednostki zawsze zadawał właściwe pytanie we właściwym
momencie, nie wiercił się, nie odrywał oczu od twarzy rozmówcy, dawał mu poczucie, że jest
najlepiej znającym temat, genialnym i błyskotliwym człowiekiem na świecie. Lee może
pierwszy raz w życiu miał tak uważnego słuchacza.
- Widzę tylko jedną nadzieję dla socjalizmu - zakończył - i jest nią Kuba. Tam
rewolucja wciąż jest czysta. Mam nadzieję pewnego dnia tam pojechać. Może nawet dostać
obywatelstwo.
DeMohrenschildt pokiwał głową z powagą.
- Mógłbyś trafić dużo gorzej. Wiele razy tam byłem, zanim obecna administracja
utrudniła podróże na Kubę. To piękny kraj... a teraz, dzięki Fidelowi, to piękny kraj, który
należy do jego obywateli.
- Prawda. - Lee promieniał.
- Ale! - DeMohrenschildt uniósł palec w geście wykładowcy. - Jeśli sądzisz, że
amerykańscy kapitaliści pozwolą Fidelowi, Raulowi i Che dokończyć dzieła bez ingerencji z
zewnątrz, żyjesz mrzonkami. Koła już poszły w ruch. Znasz Walkera?
Nadstawiłem uszu.
- Edwina Walkera? Tego generała, którego wywalili?
- Tego samego.
- Znam go. Mieszka w Dallas. Kandydował na gubernatora i dostał po dupie. Potem
pojechał do Missisipi poprzeć Rossa Barnetta, kiedy James Meredith wprowadził integrację
na uniwersytecie stanowym. Jeszcze jeden segregacjonista, mały Hitler.
- Rasistą jest na pewno, ale dla niego sprawa segregacji i idioci z Klanu to tylko
zasłona dymna. Wykorzystuje postulaty równych praw dla Murzynów jako straszak
przeciwko socjalistycznym ideom których tak boją się on i jemu podobni. James Meredith?
Komunista! NAACP? Przykrywka! SNCC ? Czarne z wierzchu, czerwone w środku!
- Jasne - przytaknął Lee - takie mają metody.
Nie mogłem stwierdzić, czy DeMohrenschildt rzeczywiście angażował się
emocjonalnie, czy nakręcał Lee dla zgrywy.
- A co Walkerowie, Barnettowie i rozbrykani kaznodzieje jak Billy Graham i Billy
James Hargis uważają za bijące serce tego nikczemnego, kochającego czarnuchów
komunistycznego monstrum? Rosję!
- Prawda.
- I gdzież widzą zaborczą rękę komunizmu oddaloną o zaledwie sto pięćdziesiąt
kilometrów od wybrzeży Stanów Zjednoczonych? Na Kubie! Walker nie nosi już munduru,
ale jego najlepszy przyjaciel owszem. Wiesz, o kim mowa?
Lee pokręcił głową. Ani na chwilę nie odrywał oczu od twarzy DeMohrenschildta.
- O Curtisie LeMayu. Następny rasista, który za każdym krzakiem widzi komunistę.
Do czego Walker i LeMay nawołują Kennedy'ego? Żeby zbombardował Kubę! A potem
najechał na Kubę! I uczynił Kubę pięćdziesiątym pierwszym stanem! Upokorzenie w Zatoce
Świń tylko wzmogło ich determinację! - DeMohrenschildt podkreślał wykrzykniki, uderzając
się pięścią w udo. - Ludzie pokroju LeMaya i Walkera są dużo groźniejsi od tej suki Rand, i
NAACP - Krajowe Stowarzyszenie Postępu Ludzi Kolorowych; SNCC - Komitet Koordynacyjny
Studenckiego Ruchu przeciw Przemocy.
nie dlatego, że mają broń. Dlatego, że mają zwolenników.
- Znam niebezpieczeństwo - powiedział Lee. - Organizuję tu, w Fort Worth, grupę
Ręce Precz od Kuby. Mam już kilkunastu chętnych.
Śmiałe słowa. Z tego, co wiedziałem, jedyne, co Lee organizował w Fort Worth, to
aluminiowe drzwi zabezpieczające, no i obrotową suszarkę ogrodową przy tych kilku
okazjach, kiedy Marina zdołała go przekonać, żeby rozwiesił na niej pieluchy.
- Musisz działać szybko - rzekł DeMohrenschildt ponuro. - Kuba jest billboardem
rewolucji. Kiedy uciemiężone ludy Nikaragui, Haiti i Republiki Dominikańskiej patrzą na
Kubę, widzą pokojowe, rolnicze, socjalistyczne społeczeństwo, które obaliło dyktatora i
rozgoniło tajną policję na cztery wiatry, niektórych z pałkami wsadzonymi w tłuste zady!
Lee ryknął śmiechem.
- Widzą wielkie plantacje trzciny cukrowej - ciągnął DeMohrenschildt - i
wykorzystujące niewolniczą pracę farmy United Fruit przejęte przez farmerów. Widzą
puszczony z torbami Standard Oil. Widzą kasyna, wszystkie kierowane przez gang
Lansky'ego...
- Prawda.
- ...pozamykane na cztery spusty. Koniec z pokazami seksu z osłem, przyjacielu, a
kobiety, które sprzedawały swoje ciało i ciała córek, znalazły uczciwą pracę. Prosty chłop,
który za czasów tego wieprza Batisty zdechłby na ulicy, teraz może pójść do szpitala i być
traktowany jak człowiek. A dlaczego? Bo za Fidela lekarz i chłop są sobie równi!
- Prawda - zgodził się Lee. Taką miał odpowiedź na wszystko.
DeMohrenschildt zerwał się z kanapy i zaczął chodzić wokół nowego kojca dla
dziecka.
- Myślisz, że Kennedy i jego irlandzka sitwa pozwolą, by ten billboard dalej stał? Ta
latarnia morska dająca światło nadziei?
- Właściwie to lubię Kennedy'ego - powiedział Lee, jakby krępował się to przyznać. -
Mimo Zatoki Świń. Wiesz, to był plan Eisenhowera.
- Większość ZSA lubi prezydenta Kennedy'ego. Wiesz, co rozumiem przez ZSA?
Gwarantuję ci, że ta parszywa gnida, co napisała „Atlasa zbuntowanego”, to wie. Zdurniała
Spsiała Ameryka, o tym mówię. Obywatele, którzy ją tworzą, żyją szczęśliwi i umrą
szczęśliwi, jeśli mają lodówkę, która robi lód, dwa samochody w garażu i „77 Sunset Strip” w
telewizji. Zdurniała Spsiała Ameryka kocha uśmiech Kennedy'ego. O tak. Zdecydowanie. On
ma piękny uśmiech, to przyznaję. Czyż jednak Szekspir nie powiedział, że człowiek może się
uśmiechać i uśmiechać, a i tak być łotrem? Wiesz, że Kennedy przystał na uknuty przez CIA
plan zamordowania Castro? Tak! Już kilka razy próbowali, daremnie, chwała Bogu. Wiem to
od moich znajomych z branży naftowej w Haiti i Republice Dominikańskiej, Lee, i to
Date: 2015-12-17; view: 1267
|