ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 41 page - Kurczę blade - powiedziałem. - Sadie musiała nieźle dostać po portfelu, kiedy
przeniosła się stamtąd do Jodie.
- Zdaje się, że bardzo jej zależało, żeby wyjechać - odparł cicho Deke. - I jestem
pewien, że miała swoje powody.
Otworzyłem księgę na stronie osiemdziesiątej dziewiątej. U góry widniał tytuł
WYDZIAŁ NAUK ŚCISŁYCH LONGACRE. Niżej było sztampowe zdjęcie czterech
nauczycieli w białych kitlach, którzy trzymali zlewki z kipiącą cieczą - brakowało jeszcze
tylko doktora Jekylla - a pod nim cztery fotografie portretowe. John Clayton w niczym nie
przypominał Lee Oswalda, ale miał podobnie przyjemną, nijaką twarz, i ten sam nieznaczny
uśmiech z dołkami w kącikach ust. Czy wyrażał cień rozbawienia, czy ledwo skrywaną
pogardę? Kurde, może to po prostu było wszystko, na co ten obsesyjno-kompulsywny bydlak
mógł się zdobyć, kiedy fotograf poprosił go o uśmiech. Jedynym znakiem szczególnym były
ledwo widoczne wgłębienia na skroniach, prawie identyczne jak dołki w kącikach ust. Zdjęcie
nie było kolorowe, ale jego oczy wyszły na nim tak jasne, że w rzeczywistości musiały być
niebieskie lub szare.
Odwróciłem księgę w stronę moich przyjaciół.
- Widzicie te wgłębienia po bokach głowy? Czy to naturalne, jak haczykowaty nos lub
dołek w brodzie?
Oboje naraz odpowiedzieli „Nie”. Wypadło to dość komicznie.
- To ślady od kleszczy - wyjaśnił Deke. - Powstały, kiedy jakiemuś konowałowi w
końcu znudziło się czekanie i wyciągnął go z łona mamusi. Zwykle zanikają, ale nie zawsze.
Gdyby włosy nie rzedniały mu na skroniach, w ogóle nie byłoby tego widać?
- I nie było go, nie wypytywał o Sadie? - upewniłem się.
- Nie. - Znów odpowiedzieli jednocześnie. Ellen dodała:
- Nikt o nią nie pytał. Oprócz ciebie, George. Durniu przeklęty. - Uśmiechnęła się,
jakby to miał być żart, ale niezbyt przekonująco.
Spojrzałem na zegarek.
- No, przyjaciele, już dość czasu wam zabrałem. Jadę do domu.
- Może jeszcze przejdziesz się na boisko? - spytał Deke. - Trener Borman kazał cię
przyprowadzić, jeśli będę miał okazję. Już zagonił drużynę do treningów, oczywiście.
- Dobrze chociaż, że tylko w chłodne wieczory - powiedziała Ellie, wstając. - Dzięki
Bogu i za to. Pamiętasz, Deke, jak mały Hastings trzy lata temu dostał udaru słonecznego? I
wszyscy z początku myśleli, że to atak serca?
- Pojęcia nie mam, dlaczego miałby chcieć się ze mną zobaczyć. Przeciągnąłem
jednego z jego najlepszych obrońców na ciemną stronę wszechświata. - Zniżyłem głos do
chrapliwego szeptu. - Teatr!
Deke się uśmiechnął.
- Tak, ale drugiego ocaliłeś od zesłania do rezerw drużyny Uniwersytetu Alabamy.
Przynajmniej tak sądzi Borman. Bo, synu, tak mu powiedział Jim LaDue.
Z początku nie miałem pojęcia, o czym on mówi. Potem przypomniałem sobie zabawę
Sadie Hawkins Dance i uśmiechnąłem się szeroko.
- Ja tylko przyłapałem ich trzech z flaszką. Wyrzuciłem ją za ogrodzenie.
Deke spoważniał.
- Jednym z tych chłopców był Vince Knowles. Wiedziałeś, że był pijany, kiedy rozbił
tego swojego pikapa?
- Nie. - Jednak nie byłem zaskoczony. Samochody i gorzała to w szkole średniej
popularny i czasem zabójczy koktajl.
- Tak jest. To w połączeniu z tym, co powiedziałeś tym chłopcom na zabawie,
sprawiło, że LaDue wyrzekł się alkoholu.
- Co właściwie im powiedziałeś? - spytała Ellie. Grzebała w torebce, szukając
portfela, ale byłem zbyt zaprzątnięty wspomnieniem tamtej nocy, by spierać się z nią o to, kto
zapłaci rachunek. „Nie spierdolcie swojej przyszłości” - tak powiedziałem. A Jim LaDue, ten
od leniwego uśmiechu mówiącego „świat je mi z ręki”, o dziwo, wziął to sobie do serca.
Nigdy nie wiemy, na czyje życie wywieramy wpływ, kiedy i dlaczego. Przynajmniej dopóki
przyszłość nie pożre teraźniejszości. Dowiadujemy się, gdy jest już za późno.
- Nie pamiętam - powiedziałem.
Ellie poszła zapłacić rachunek.
- Powiedz pani Dockerty, żeby wypatrywała mężczyzny z tego zdjęcia, Deke -
poprosiłem. - Ty też miej oczy otwarte. Może się tu nie zjawi, zaczynam myśleć, że mogłem
się co do tego mylić, ale nigdy nic nie wiadomo. A ma nie całkiem równo pod sufitem.
Deke mi to obiecał.
Prawie nie poszedłem na boisko. Jodie było wyjątkowo piękne tego wczesnego
lipcowego wieczoru. Myślę, że jakaś cząstka mnie chciała wziąć tyłek w troki i wrócić do
Fort Worth, zanim zupełnie stracę na to ochotę. Ciekaw jestem, jak wiele by się zmieniło,
gdybym odpuścił sobie ten krótki, nieplanowany spacer. Może nic. Może dużo.
Trener ćwiczył ostatnie dwa-trzy zagrania z zawodnikami od zadań specjalnych,
podczas gdy reszta drużyny siedziała na ławce ze ściągniętymi kaskami i potem ściekającym
po twarzach.
- Czerwona dwójka, czerwona dwójka! - krzyknął trener. Zobaczył Deke'a i mnie i
podniósł rękę z rozłożonymi palcami: pięć minut. Potem odwrócił się do małej i zmęczonej
grupki wciąż przebywającej na boisku. - Jeszcze raz! Zróbcie ten wielki krok naprzód,
pokażcie, że nie jesteście łamagami, na jakie wyglądacie! No, dalej!
Spojrzałem na drugi koniec boiska i zobaczyłem faceta w marynarce sportowej tak
krzykliwej, że aż ogłuszającej. Truchtał wzdłuż linii autowej ze słuchawkami na uszach i
czymś, co wyglądało jak salaterka, w rękach. Jego okulary kogoś mi przypominały. Z
początku nie kojarzyłem, ale wreszcie przyszło olśnienie: wyglądał trochę jak Cichy Mike
McEachern. Mój osobisty Q.
- Kto to? - spytałem Deke'a.
Zmrużył oczy.
- Cholera wie.
Trener klasnął w dłonie i posłał dzieciaki pod prysznic. Podszedł do trybun i klepnął
mnie w plecy.
- Jak leci, Szekspirze?
- Nie najgorzej - powiedziałem z dzielnym uśmiechem.
- Wszystkie Szekspiry dostają wciry, tak mawialiśmy w dzieciństwie. - Zaśmiał się
rubasznie.
- A u nas się mówiło: wszyscy trenerzy to frajerzy.
Trener Borman zrobił zdumioną minę.
- Naprawdę?
- Nie, jaja sobie robię. - Trochę żałowałem, że nie uległem pierwszemu impulsowi i
nie wyjechałem z miasta po kolacji. - Jak wygląda drużyna?
- A tam, porządne chłopaki, dadzą z siebie wszystko, ale bez Jima to już nie będzie to.
Widziałeś nowy billboard na rozjeździe dróg?
- Tak się go naoglądałem, że już nie zwracam na niego uwagi.
- Cóż, obejrzyj go w drodze powrotnej, brachu. Naprawdę się postarali. Mama
Jimmy'ego mało się nie popłakała, jak go zobaczyła. Słyszałem, że jestem ci winien
podziękowanie za to, że skłoniłeś chłopaka, by rzucił picie. - Zdjął czapkę z wielkim C, otarł
przedramieniem pot z czoła, nałożył ją z powrotem i westchnął ciężko. - Pewnie powinienem
też podziękować temu pieprzonemu idiocie Vince'owi Knowlesowi, ale za niego mogę się już
tylko modlić.
Przypomniałem sobie, że trener jest zatwardziałym baptystą. Oprócz modlitw pewnie
wierzył w te pierdoły o synach Noego.
- Nie musisz dziękować - powiedziałem. - Zrobiłem, co do mnie należało, i tyle.
Spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem.
- Powinieneś dalej to robić, zamiast opierdalać się przy jakiejś książce. Przepraszam,
jeśli jestem zbyt obcesowy, ale mówię, co myślę.
- Nie ma sprawy. - Zyskał w moich oczach tym, że to powiedział. W innym świecie
mógłby nawet mieć rację. Wskazałem na drugą stronę boiska, gdzie sobowtór Cichego Mike'a
pakował salaterkę do stalowej skrzynki. Słuchawki wciąż wisiały mu na szyi. - Kto to,
trenerze?
Prychnął.
- Chyba nazywa się Hale Duff. A może Cale. Nowy spec od sportu w Starej Damie. -
Miał na myśli KDAM, jedyną stację, a właściwie stacyjkę radiową w powiecie Denholm,
rano nadającą raporty dla rolników, po południu muzykę country, a po zakończeniu lekcji
rocka. Dzieciaki lubiły dżingle reklamowe tak bardzo jak muzykę; w jednym z nich rozlegał
się huk eksplozji, a po nim głos starego kowboja: „Kurrr-DAM! Nieźle dało!”. W Krainie
Przeszłości coś takiego uchodzi za szczyt śmiałego dowcipu.
- Co on tam ma za ustrojstwo, trenerze? - spytał Deke. - Wiesz może?
- Pewnie, że wiem - powiedział Borman - i jeśli sądzi, że pozwolę mu tego używać w
czasie transmisji meczu, to na głowę upadł. Myślicie, że chcę, żeby każdy, kto ma radio,
słyszał, jak wyzywam moich chłopców od zasranych mięczaków, kiedy nie potrafią jakimś
łamagom piłki odebrać?
Odwróciłem się do niego bardzo powoli.
- O czym ty mówisz?
- Nie wierzyłem mu, więc sam to wypróbowałem - powiedział trener. Po czym, z
narastającym oburzeniem: - Usłyszałem, jak Boof Redford mówił jednemu z
pierwszoklasistów, że mam większe jaja niż mózg!
- Doprawdy - powiedziałem. Serce zabiło mi znacznie mocniej.
- Duffer mówił, że zmontował to w swoim garażu - burknął trener. - Że jak się ustawi
maksymalne wzmocnienie, można usłyszeć, jak przecznicę dalej pierdzi kot. Gówno prawda,
oczywiście, ale Redford był na drugim końcu boiska, kiedy podsłuchałem, jak się wymądrzał.
Spec od sportu, który wyglądał na góra dwadzieścia cztery lata, podniósł stalową
skrzynkę ze sprzętem i pomachał do nas wolną ręką. Trener odpowiedział mu tym samym
gestem, po czym mruknął pod nosem:
- Prędzej nalepię na mojego dodge'a naklejkę wychwalającą Kennedy’ego, niż
wpuszczę go na stadion z tym diabelstwem.
Było już prawie ciemno, kiedy dotarłem na skrzyżowanie dróg 77 i 109, ale wstający
na wschodzie rozdęty pomarańczowy księżyc dawał dość światła, by zobaczyć billboard.
Widniał na nim Jim LaDue, uśmiechnięty, z kaskiem futbolowym w jednej ręce i piłką w
drugiej. Kosmyk czarnych włosów opadał mu heroicznie na czoło. Gwieździste litery nad
zdjęciem
głosiły
GRATULACJE
DLA
JIMA
LADUE,
NAJLEPSZEGO
ROZGRYWAJĄCEGO STANU W LATACH 1960 i 1961! POWODZENIA W
ALABAMIE! NIGDY CIĘ NIE ZAPOMNIMY!
A pod spodem, czerwonymi literami, które zdawały się krzyczeć:
JIMLA!
Dwa dni później wszedłem do Satellite Electronics i zaczekałem, aż gospodarz
sprzeda żującemu gumę dzieciakowi tranzystor wielkości iPoda. Kiedy chłopak wyszedł (już
wciskając do ucha słuchawkę małego radia), Cichy Mike odwrócił się do mnie.
- A niech mnie, toż to mój stary kumpel Doe. Czym mogę dzisiaj służyć? - Po czym,
zniżając głos do konspiracyjnego szeptu: - Jeszcze kilka lamp z podsłuchem?
- Nie dzisiaj - powiedziałem. - Słuchaj, słyszałeś o czymś takim jak mikrofon
wszechkierunkowy?
Rozchylił usta w uśmiechu, odsłaniając zęby.
- Przyjacielu, znowu przyszedłeś we właściwe miejsce.
ROZDZIAŁ 18
Zainstalowałem sobie telefon i pierwszą osobą, do której zadzwoniłem, była Ellen
Dockerty. Bez wahania dała mi adres Sadie w Reno.
- Jeśli chcesz, mam też numer telefonu pensjonatu, w którym się zatrzymała.
Pewnie, że chciałem, ale gdybym go miał, w końcu uległbym pokusie i zadzwonił.
Coś mi mówiło, że to byłby błąd.
- Sam adres wystarczy.
Jak tylko się rozłączyłem, napisałem list, poirytowany jego koturnowym, sztucznie
poufałym tonem, ale niezdolny się go wyzbyć. Ta cholerna miotła wciąż leżała między nami.
A jeśli Sadie poznała tam jakiegoś nadzianego tatuśka i zupełnie o mnie zapomniała? Czy nie
było takiej możliwości? Na pewno potrafiłaby go zadowolić w łóżku; szybko się uczyła i była
w nim tak gibka jak na parkiecie. Znowu ta struna zazdrości. Dokończyłem list w pośpiechu,
świadom, że zapewne wychodzę w nim na żałosnego, nieczułego palanta. Wszystko, byle
wyrwać się z oków sztuczności i napisać coś szczerego.
Tęsknię za Tobą i cholernie żałuję, że rozstaliśmy się w takich okolicznościach. Po
prostu nie wiem, jak to teraz naprawić. Mam sprawę do załatwienia i potrwa to do następnej
wiosny. Może nawet dłużej, ale sądzę, że nie. Mam taką nadzieję. Proszę, nie zapomnij mnie.
Kocham Cię, Sadie.
Podpisałem się imieniem George, co zdawało się przekreślać całą namiastkę
szczerości, na jaką się zdobyłem. Pod spodem dodałem Gdybyś chciała zadzwonić i mój nowy
numer telefonu. Potem poszedłem do biblioteki w Benbrook i wrzuciłem list do stojącej przed
nią wielkiej niebieskiej skrzynki. Na razie mogłem zrobić tylko tyle.
W zeszyt Ala wpięte były trzy zdjęcia, wydrukowane z różnych stron internetowych.
Wszystkie znałem na pamięć. Jedno przedstawiało George'a DeMohrenschildta w szarym,
bankierskim garniturze z białą chusteczką w kieszeni na piersi. Włosy miał sczesane z czoła,
ze schludnym przedziałkiem, w stylu, który w tamtych czasach uchodził za elegancki. Jego
grubawe wargi marszczyły się w uśmiechu, który kojarzył mi się z Małym Misiem z bajki o
Złotowłosej: nie za twardy, nie za miękki, w sam raz. Ani śladu autentycznego szaleńca,
którego wkrótce miałem zobaczyć, gdy będzie rozdzierał swoją koszulę na ganku domu przy
Mercedes Street 2703. A może ślad był. Coś w tych ciemnych oczach. Buta. Odrobina starego
dobrego „pierdolcie się”.
Na drugim zdjęciu było osławione stanowisko snajperskie zbudowane z tekturowych
pudeł na piątym piętrze Teksaskiej Składnicy Podręczników.
Trzecie pokazywało Oswalda ubranego na czarno, trzymającego w jednym ręku
karabin kupiony z katalogu wysyłkowego, a w drugim dwa lewicowe czasopisma. Rewolwer,
z którego podczas swojej nieudanej ucieczki miał zabić J.D. Tippita, policjanta z Dallas - o ile
go nie powstrzymam - miał zatknięty za pas. To zdjęcie zrobi Marina na ogrodzonym
bocznym podwórku domu na West Neely Street 214 w Dallas, niespełna dwa tygodnie przed
zamachem na generała Walkera.
Zabijając czas w oczekiwaniu na przeprowadzkę Oswaldów do chałupy naprzeciwko
mojej w Fort Worth, często jeździłem na West Neely 214. Dallas to była zupełna porażka, jak
powiedzieliby moi uczniowie z 2011 roku, ale West Neely znajdowała się w ciut lepszej
dzielnicy niż Mercedes Street. Oczywiście, śmierdziało - w 1962 większość centralnego
Teksasu cuchnie jak nawalająca rafineria - lecz przynajmniej nie było fetoru gówna i ścieków.
Ulica była popękana, ale utwardzona. I nie było kur.
Na piętrze domu pod numerem 214 mieszkała młoda para z trojgiem dzieci. Kiedy się
wyniosą, ich miejsce zajmą Oswaldowie. Mnie interesowało mieszkanie piętro niżej, bo gdy
Lee, Marina i June wprowadzą się na górę, ja chciałem być na dole.
W lipcu sześćdziesiątego drugiego na parterze mieszkały dwie kobiety i mężczyzna.
Kobiety były grube, ślamazarne i miały słabość do pomarszczonych sukienek bez rękawów.
Jedna była po sześćdziesiątce i mocno kulała. Druga wyglądała na jakieś czterdzieści lat.
Podobieństwo rysów twarzy wskazywało, że są to matka i córka. Mężczyzna był chudy jak
szkielet i przykuty do wózka inwalidzkiego. Jego włosy wyglądały jak cienka biała mgiełka.
Na kolanach miał worek z mętnymi sikami, połączony z grubym cewnikiem. Bez przerwy
palił, strzepując popiół do popielniczki przyczepionej do poręczy wózka. Tego lata zawsze
widziałem go w tych samych ubraniach: czerwone atłasowe spodenki koszykarskie, które
obnażały jego wychudłe uda prawie po krocze, podkoszulek prawie tak żółty jak mocz w
cewniku, tenisówki posklejane taśmą klejącą i wielki czarny kapelusz kowbojski ze wstążką
chyba z wężowej skóry. Na przodzie kapelusza widniały skrzyżowane szable kawalerzystów.
Żona albo córka wywoziły go na trawnik, gdzie siedział zgarbiony pod drzewem, nieruchomy
jak posąg. Przejeżdżając powoli obok niego, z czasem zacząłem pozdrawiać go podniesioną
dłonią, ale nigdy nie odwzajemniał gestu, choć mój samochód rozpoznawał. Może bał się
pomachać. Może wziął mnie za obserwującego go Anioła Śmierci, który patroluje Dallas za
kierownicą starzejącego się forda kabrioleta, zamiast na czarnym koniu. W pewnym sensie
chyba tym właśnie byłem.
Ci ludzie wyglądali, jakby mieszkali tu od dłuższego czasu. Czy nadal będą tutaj za
rok, kiedy ich lokum będzie mi potrzebne? Nie wiedziałem. W notatkach Ala nie było nic na
ich temat. Na razie mogłem tylko patrzeć i czekać.
Wziąłem moje nowe urządzenie, zmontowane własnoręcznie przez Cichego Mike'a.
Czekałem, kiedy zadzwoni telefon. Zadzwonił trzy razy i przy każdej okazji rzucałem się do
niego z nadzieją. Dwa razy okazało się, że to Ellie, która chciała pogadać. Raz był to Deke,
który zaprosił mnie na kolację. Przyjąłem zaproszenie z wdzięcznością.
Sadie nie zadzwoniła.
Trzeciego sierpnia na żałosnej namiastce podjazdu przed domem numer 2703
zatrzymał się bel air sedan rocznik 1958. Za nim stanął lśniący chrysler. Bracia Oswaldowie
wysiedli z bel aira i bez słowa stanęli obok siebie.
Włożyłem rękę za zasłony tylko na tyle, żeby unieść okno od frontu, wpuszczając
dźwięki ulicy i mizerny podmuch gorącego, wilgotnego powietrza. Potem pobiegłem do
sypialni i wyjąłem spod łóżka moją nową zabawkę. Cichy Mike wyciął dziurę w dnie
półmiska Tupperware, włożył w nią mikrofon wszechkierunkowy - jak mnie zapewnił,
najwyższej klasy - i przymocował go taśmą tak, że sterczał jak podniesiony palec.
Podłączyłem kable mikrofonu do złączy z tyłu magnetofonu i mocno je przykręciłem. Było
tam też gniazdko do słuchawek; one także, według mojego speca od elektroniki, były
najwyższej klasy.
Wyjrzałem na zewnątrz i zobaczyłem, że bracia Oswaldowie rozmawiają z facetem z
chryslera. Miał stetsona na głowie, krawat ranczera i krzykliwe buty z ozdobnymi szwami.
Lepiej ubrany od właściciela mojego domu, ale z tego samego plemienia. Nie musiałem
słyszeć słów; gesty tego człowieka były podręcznikowe. „Wiem, że to nic nadzwyczajnego,
ale na nadzwyczajne cię nie stać. Mam rację, brachu?”. To musiała być gorzka pigułka dla
takiego obieżyświata jak Lee, który wierzył, że sława jest mu pisana, nawet jeśli bogactwo
niekoniecznie.
W listwie przypodłogowej było gniazdko. Podłączyłem do niego magnetofon z
nadzieją, że nie trzepnie mnie prąd ani nie wysadzę bezpiecznika. W magnetofonie zapaliło
się czerwone światełko. Założyłem słuchawki i wsunąłem półmisek Tupperware w szczelinę
między zasłonami. Gdyby Oswaldowie spojrzeli w tę stronę, musieliby zmrużyć oczy od
słońca i w cieniu okapu nad oknem nie zobaczyliby nic lub co najwyżej niepozorną białą
plamę, która mogła być dosłownie wszystkim. Zapisałem sobie w pamięci, żeby mimo to
oblepić półmisek czarną taśmą maskującą. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Zresztą i tak nic nie było słychać.
Nawet odgłosy z ulicy stały się przytłumione.
No to super, pomyślałem. Rewelacja, do kurwy nędzy. Wielkie dzięki, Cichy Mi...
Wtedy zauważyłem, że głośność w magnetofonie ustawiona jest na zero. Przekręciłem
regulator aż do znaku + i w uszach huknęły mi głosy. Zakląłem, zerwałem słuchawki z głowy,
ustawiłem wskaźnik głośności na środku skali i spróbowałem jeszcze raz. Skutek był
nadzwyczajny. Jak lornetka dla uszu.
- Sześćdziesiąt miesięcznie to wydaje się trochę dużo, proszę pana - mówił Lee
Oswald (zważywszy, że Templetonowie płacili dziesięć dolarów miesięcznie mniej, nie
mogłem się z nim nie zgodzić). Jego głos był pełen szacunku, zabarwiony ledwie szczyptą
południowego akcentu. - Gdybyśmy zeszli do pięćdziesięciu pięciu...
- Szanuję każdego, kto chce się targować, ale nawet pan nie próbuj - rzekł Wężowe
Buty. Kołysał się w przód i w tył na obcasach klejonych z warstw skóry jak człowiek,
któremu spieszno odejść. - Ile chcę, tyle dostanę. Nie od was, to od kogoś innego.
Lee i Robert popatrzyli po sobie.
- W sumie można zobaczyć, jak jest w środku - powiedział Lee.
- To porządny dom na rodzinnej ulicy - stwierdził Wężowe Buty. - Ale lepiej uważajta
na ten pierwszy schodek na ganku, trza by wezwać do niego stolarza. Tyle mam tych domów,
a ludziska tak je dewastują. Żebyście wiedzieli, jaka tu hołota ostatnio mieszkała.
Uważaj sobie, palancie, pomyślałem. Mówisz o rodzinie Ivy.
Weszli do środka. Głosy ucichły, po czym rozległy się znowu - słabo słyszalne - kiedy
Wężowe Buty podniósł okno w dużym pokoju. To było to, przez które według Ivy mogli ją
podglądać sąsiedzi z naprzeciwka, i miała stuprocentową rację.
Lee spytał, co właściciel jego ewentualnego domu zamierza zrobić z dziurami w
ścianach. W jego głosie nie było oburzenia ani sarkazmu, nie było też jednak uległości,
pomimo kończącego każde zdanie „proszę pana”. To był uprzejmy, ale beznamiętny sposób
mówienia, którego zapewne nauczył się w marines. Bezbarwny - to słowo określało Oswalda
najlepiej. Miał twarz i głos człowieka, który świetnie potrafi wtapiać się w tło. Przynajmniej
w miejscach publicznych. Tylko Marina widziała jego drugą twarz i słyszała jego drugi głos.
Wężowe Buty złożył niejasne obietnice i solennie zapewnił, że dostarczy nowy
materac do dużej sypialni, bo „ta hołota, co tu mieszkała ostatnio”, ukradła ten, który dotąd
tam był. Powtórzył, że jeśli Lee nie chce tego domu, to chętni na pewno się znajdą (jakby nie
stał pusty od początku roku), po czym zachęcił braci, by obejrzeli sypialnie. Ciekaw byłem,
jak im się spodoba twórczość Rosette.
Ich głosy ucichły, po czym rozległy się znowu, kiedy przeszli do kącika kuchennego.
Date: 2015-12-17; view: 1252
|