ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 42 page Byłem zadowolony, że mijając Krzywą Lampę z Pizy, nawet na nią nie spojrzeli.
- ...piwnica? - spytał Robert.
- Żadnej piwnicy! - odparł Wężowe Buty, oznajmiając to tubalnym głosem, jakby brak
piwnicy był zaletą. Sam najwyraźniej tak uważał. - W takiej dzielnicy tylko woda się w nich
zbiera. A ta wilgoć, rany boskie! - Tu znowu straciłem ich ze słuchu, kiedy otworzył tylne
drzwi, żeby pokazać podwórko. Które faktycznie nie było podwórkiem, tylko pustą łąką.
Pięć minut później znowu wyszli przed dom. Tym razem to Robert, starszy z braci,
próbował się targować. Nie wskórał nic więcej niż Lee.
- Da pan nam minutę? - spytał Robert.
Wężowe Buty spojrzał na toporny, połyskujący chromem zegarek i stwierdził, że
owszem, tyle może im dać.
- Ale mam spotkanie na Church Street, więc musicie panowie zdecydować szybko.
Robert i Lee przeszli na tył bel aira Roberta i choć zniżyli głosy, by Wężowe Buty nie
słyszał, to kiedy przechyliłem półmisek w ich kierunku, mogłem wychwycić większość słów.
Robert był za tym, żeby obejrzeć jeszcze kilka mieszkań. Lee powiedział, że chce to. Na
początek mu wystarczy.
- To nora - powiedział Robert. - Wyrzucasz... - Zapewne pieniądze w błoto.
Lee odpowiedział coś, czego nie dosłyszałem. Robert westchnął i podniósł ręce w
geście kapitulacji. Wrócili do Wężowych Butów, który wymienił z Lee krótki uścisk dłoni i
pogratulował mu mądrego wyboru. Potem wygłosił Mantrę Właściciela Domu: pierwszy
miesiąc, ostatni miesiąc, depozyt na pokrycie szkód. Wtedy interweniował Robert, mówiąc,
że nie będzie żadnego depozytu, dopóki nie znikną dziury w ścianach i nie pojawi się nowy
materac.
- Nowy materac, jasne - powiedział Wężowe Buty. - I każę naprawić ten stopień, żeby
żoneczka kostki sobie nie skręciła. Ale jeśli od ręki załatam ściany, będę musiał podnieść
komorne o pięć dolarów miesięcznie.
Wiedziałem z notatek Ala, że Lee weźmie ten dom, a mimo to spodziewałem się, że
nie przystanie na takie zdzierstwo. On jednak wyciągnął z tylnej kieszeni wiotki portfel i
wyjął cienki plik banknotów. Przełożył większość z nich jeden po drugim na wyciągniętą
dłoń właściciela domu, Robert zaś poszedł do swojego samochodu, kręcąc głową z
niesmakiem. Jego oczy na chwilę skierowały się na mój dom po drugiej stronie ulicy, po
czym powędrowały dalej, niezainteresowane.
Wężowe Buty jeszcze raz wytargał dłoń Lee, po czym wskoczył do chryslera i dał
gazu, zostawiając za sobą chrzęst kurzu.
Dziewczynka z sąsiedztwa podjechała na zardzewiałej hulajnodze.
- Pan będzie mieszkał w domu Rosette? - spytała Roberta.
- Nie, on - odparł i wskazał kciukiem swojego brata.
Podprowadziła hulajnogę do Lee i spytała człowieka, który miał odstrzelić Jackowi
Kennedy'emu prawą stronę głowy, czy ma dzieci.
- Córeczkę - powiedział Lee. Oparł dłonie na kolanach, żeby móc spojrzeć jej prosto w
oczy.
- Ładna jest?
- Nie tak ładna jak ty i nie tak duża.
- Umie skakać na skakance?
- Skarbie, toż ona chodzić jeszcze nie potrafi.
- A to niech się wypcha. - Odjechała w kierunku Winscott Road.
Dwaj bracia odwrócili się w stronę domu. To trochę stłumiło ich głosy, ale kiedy
podkręciłem dźwięk, mogłem dosłyszeć większość tego, co mówili.
- To... kota w worku - powiedział Robert. - Jak Marina go zobaczy, wsiądzie na ciebie
jak muchy na psie gówno.
- Poradzę... Riną - odparł Lee. - Ale, bracie, jeśli nie... od mamy i z tej ciasnej klitki,
chyba ją zabiję.
- Czasem bywa... ale... cię kocha, Lee. - Robert przeszedł kilka kroków w stronę ulicy.
Lee dołączył do niego, teraz słyszałem ich głośno i wyraźnie.
- Tak, ale jest, jaka jest, i tego nie zmieni. Którejś nocy wzięliśmy się z Riną do
rzeczy, a ta nagle wrzeszczy na nas z kanapy. Wiesz, śpi w salonie. „Ej, dajcie sobie na
wstrzymanie, za wcześnie na następnego dzieciaka. Zaczekajcie, aż będziecie mieli dość
pieniędzy na tego, którego już macie”.
- Potrafi być surowa.
- Ciągle kupuje jakieś pierdoły, bracie. Mówi, że dla niej, ale to mnie pcha je pod nos.
- Lee zaśmiał się i tym razem to jego oczy prześliznęły się po domu numer 2706. Musiałem
wytężyć całą siłę woli, żeby trwać w bezruchu za zasłonami, a jeszcze trzymać nieruchomo
półmisek.
Obaj podeszli do bel aira. Oparli się o tylny zderzak, dwaj mężczyźni w czystych
niebieskich koszulach i robociarskich spodniach. Lee poluźnił krawat.
- Posłuchaj tego. Mama idzie do Leonard Brothers i wraca z górą ubrań dla Riny.
Wyciąga szorty, długie jak pantalony, tyle że w szkocką kratę. „Obacz, Reenie, śliczności,
co?”, mówi. - Lee bezlitośnie parodiował matkę.
- I co Rina na to? - Robert się uśmiechał.
- Mówi „Nie, mamoczka, nie, dziękuję, ale nie podoba się, nie podoba. Ja wolę takie”.
I kładzie rękę na nodze, o tak. - Lee przyłożył kant dłoni do swojej nogi mniej więcej w
połowie uda.
Uśmiech Roberta stał się jeszcze szerszy.
- Mama na pewno była zachwycona.
- Mówi: „Marina, takie szorty są dla dziewuch, co paradują po ulicach i szukają sobie
kawalerów, nie dla mężatek”. Masz jej nie mówić, gdzie jesteśmy, bracie. Zabraniam.
Rozumiemy się?
Robert przez kilka sekund milczał. Może wspominał zimny dzień w listopadzie 1960
roku. To, jak mama dreptała za nim Zachodnią Siódmą, krzycząc „Stój, Robert, nie goń tak,
jeszcze z tobą nie skończyłam!”. I choć Al nic o tym nie napisał, sądziłem, że z Lee też
jeszcze nie skończyła. Bądź co bądź, to Lee był synem, którego naprawdę kochała.
Najmłodszym w rodzinie. Tym, który spał z nią w jednym łóżku dotąd, aż skończył
jedenaście lat. Tym, któremu regularnie oglądała jaja, żeby sprawdzić, czy już rosną mu tam
włosy. Te fakty były w notatkach Ala. Obok, na marginesie, widniały dwa słowa, o których
znajomość raczej nie podejrzewa się prostego kucharza: histeryczna fiksacja.
- Rozumiemy się, Lee, ale to nie jest duże miasto. Znajdzie cię.
- Wtedy przegonię ją na cztery wiatry. Słowo.
Wsiedli do bel aira i odjechali. Tabliczka DO WYNAJĘCIA zniknęła z balustrady
ganku. Właściciel nowego domu Lee i Mariny zabrał ją ze sobą.
Poszedłem do sklepu żelaznego, kupiłem rolkę taśmy izolacyjnej i okleiłem nią
półmisek, wewnątrz i na zewnątrz. Ogólnie sądziłem, że to był udany dzień, ale wkroczyłem
na grząski grunt. I dobrze o tym wiedziałem.
Dziesiątego sierpnia koło piątej po południu bel air pojawił się znowu. Tym razem
ciągnął małą drewnianą przyczepę. Lee i Robert w niecałe dziesięć minut wnieśli wszystkie
dobra doczesne Oswaldów do nowej rezydencji (uważając przy tym na obluzowaną deskę na
ganku, której dotąd nie naprawiono). Przez ten czas Marina stała na zaniedbanym trawniku z
June na rękach I patrzyła na swój nowy dom z przerażoną miną, do której nie potrzeba było
tłumacza.
Tym razem zjawiły się trzy dziewczynki, dwie szły pieszo, trzecia prowadziła
hulajnogę. Zażądały, żeby pokazać im dziecko, i Marina z uśmiechem wykonała polecenie.
- Jak jej na imię? - spytała jedna z dziewczynek.
- June - powiedziała Marina.
Wtedy zaczęły wypytywać jedna przez drugą:
- Ile ma lat? Umie mówić? Czego się nie śmieje? Ma lalkę?
Marina pokręciła głową, wciąż uśmiechnięta.
- Przepraszam, ja nie mówić.
Dziewczynki czmychnęły z krzykiem: „Ja nie mówić, ja nie mówić!”. Jedna z
ocalałych kur z Mercedes Street uciekła im z drogi, gdacząc wniebogłosy. Marina
odprowadziła je wzrokiem i jej uśmiech przygasł.
Lee podszedł do niej. Był nagi do pasa i zlany potem. Skórę miał białą jak brzuch
ryby, ręce chude i słabe. Objął żonę ramieniem w talii, po czym schylił się i pocałował June.
Myślałem, że Marina wskaże palcem na dom i powie „nie podoba się, nie podoba” - tyle
angielskiego już się nauczyła - ona jednak tylko oddała Lee dziecko i weszła na ganek.
Zachwiała się na obluzowanym schodku i złapała równowagę. Przyszło mi do głowy, że
Sadie zapewne by się tam wyłożyła i przez następne dziesięć dni kuśtykała na spuchniętej
kostce.
Przyszło mi też do głowy, że Marinie zależało na tym, by uciec od Marguerite, tak
bardzo jak jej mężowi.
Dziesiątego był piątek. W poniedziałek, jakieś dwie godziny po tym, jak Lee wyruszył
na kolejny dzień składania aluminiowych drzwi zabezpieczających, przy krawężniku przed
domem numer 2703 zatrzymał się kombi w kolorze błota. Marguerite Oswald wysiadła od
strony pasażera, jeszcze zanim wóz się zatrzymał. Dziś czerwoną chustkę zastąpiła biała w
czarne kropki, ale chodaki pielęgniarskie były te same, podobnie jak niezadowolona, bojowa
mina. Tak więc mamuśka ich znalazła.
Chart gończy niebios, pomyślałem. Chart gończy niebios.
Wyglądałem przez szparę między zasłonami, ale nie widziałem potrzeby, żeby
włączyć mikrofon. Ta historia nie wymagała ścieżki dźwiękowej.
Przyjaciółka, która ją przywiozła - zażywna kobiecina - wygramoliła się zza
kierownicy i powachlowała się dekoltem sukienki. Był kolejny upalny dzień, ale Marguerite
na to nie zważała. Zagoniła swoją szoferkę na tył samochodu. W bagażniku było wysokie
krzesełko dziecięce i torba zakupów. Marguerite wzięła to pierwsze; jej przyjaciółka
dźwignęła to drugie.
Nadjechała dziewczynka na hulajnodze, ale Marguerite szybko ją spławiła.
Usłyszałem „Sio, dziecko!” i mała odjechała z wydętą dolną wargą.
Marguerite pomaszerowała wydeptaną ścieżką do drzwi. Kiedy przyglądała się
obluzowanemu schodkowi, wyszła Marina. Miała na sobie luźną koszulkę i szorty w rodzaju
tych, jakie pani Oswald uważała za nieodpowiednie dla mężatek. Nie dziwiłem się, że
Marinie się podobały. Miała piękne nogi. Na jej twarzy malowało się zaskoczenie i lęk, i nie
potrzebowałem mojego prowizorycznego wzmacniacza, żeby ją usłyszeć.
- Nie, mamoczka... mamoczka, nie! Lee mówił nie! Lee mówił nie! Lee mówił... - A
potem szybka seria rosyjskich słów, gdy Marina wyraziła to, co powiedział jej mąż, w jedyny
znany jej sposób.
Marguerite Oswald należała do tych Amerykanów, którzy wierzą, że cudzoziemcy na
pewno cię zrozumieją, jeśli tylko będziesz mówić powoli... i bardzo GŁOŚNO.
- Tak... Lee... ma... swoją... DUMĘ! - huknęła. Wdrapała się na ganek (zwinnie
omijając felerny schodek) i zaczęła mówić spłoszonej synowej prosto w twarz. - Nic... w
tym... złego... ale nie może... pozwolić... żeby... cenę za to... płaciła... moja WNUCZKA!
Była masywna. Marina była wiotka. Mamoczka bez ceregieli wpakowała się do domu.
Nastąpiła chwila ciszy, a po niej godny dokera ryk:
- A gdzież ta moja ŚLICZNOTKA?!
W głębi domu, zapewne w dawnej sypialni Rosette, June się rozpłakała.
Kobieta, która przywiozła Marguerite, obdarzyła Marinę niepewnym uśmiechem i
wniosła zakupy do domu.
O wpół do szóstej Lee nadszedł od strony przystanku autobusowego, uderzając o udo
czarną bańką, w której nosił obiad. Wszedł na schody, zapominając o zepsutym stopniu.
Schodek poruszył się pod nim; Lee zachwiał się, upuścił bańkę i schylił się, żeby ją podnieść.
To mu na pewno poprawi nastrój, pomyślałem.
Wszedł. Patrzyłem, jak idzie przez salon i stawia bańkę na blacie kuchennym.
Zobaczył nowe wysokie krzesełko dla dziecka. Najwyraźniej znał modus operandi mamuśki,
bo w następnej kolejności otworzy zardzewiałą lodówkę. Wciąż jeszcze do niej zaglądał,
kiedy z pokoju dziecka wyszła Marina. Miała przewieszoną przez ramię pieluchę na której -
lornetka była mocna - zobaczyłem wyplute mleko.
Powiedziała coś do niego z uśmiechem i Lee odwrócił się w jej stronę. Miał jasną
skórę, przekleństwo każdego, kto się łatwo rumieni i jego zagniewana twarz była czerwona
jak burak aż po rzedniejące włosy. Zaczął krzyczeć na żonę, wskazując palcem lodówkę
(drzwi wciąż były otwarte, wypuszczając zimną parę). Marina odwróciła się i ruszyła z
powrotem do pokoju dziecka. Złapał ją za ramię, obrócił ku sobie i zaczął nią potrząsać. Jej
głowa latała bezwładnie w przód i w tył.
Nie chciałem na to patrzeć i nie było powodu, dla którego powinienem; to niczego nie
dodawało do niezbędnej mi wiedzy. Bił żonę, owszem, ale ona go przeżyje, w odróżnieniu od
Johna F. Kennedy'ego... i funkcjonariusza Tippita, jeśli już o tym mowa. Dlatego nie, nie
musiałem tego widzieć. Czasem jednak po prostu nie sposób odwrócić wzroku.
Kłócili się zażarcie, Marina bez wątpienia usiłowała wytłumaczyć, że nie wie, jak
Marguerite ich znalazła, i że nie mogła nie wpuścić mamoczki. A Lee oczywiście w końcu
uderzył ją w twarz, bo swojej mamy uderzyć nie mógł. Nawet gdyby była tam z nimi, nie
potrafiłby podnieść na nią ręki.
Marina krzyknęła. Puścił ją. Mówiła do niego żarliwie, z wyciągniętymi rękami.
Próbował chwycić jedną z nich, ale odtrąciła jego dłoń. Potem podniosła obie ręce do sufitu,
opuściła je i wyszła z domu. Lee ruszył za nią, ale się rozmyślił. Bracia wystawili na ganek
dwa stare, sfatygowane krzesła ogrodowe. Marina osunęła się na jedno z nich. Miała
zadrapanie pod lewym okiem, policzek już zaczynał puchnąć. Spojrzała na ulicę, a potem na
domy naprzeciwko. Poczułem ukłucie podszytego wyrzutami sumienia strachu, choć światła
w moim salonie były zgaszone i nie mogła mnie zobaczyć. Mimo to uważałem, żeby się nie
ruszać, z lornetką przy oczach.
Lee usiadł przy stole kuchennym i oparł czoło na dłoniach. Przez jakiś czas
pozostawał w tej pozycji, po czym usłyszał coś i wszedł do mniejszej z dwóch sypialni.
Wyłonił się z June na rękach i zaczął chodzić z nią po salonie, głaskać ją po plecach,
uspokajać. Marina weszła do środka. June wyciągnęła do niej pulchne rączki. Marina
podeszła bliżej i Lee oddał jej dziecko. Potem, zanim mogła odejść, przytulił ją. Przez chwilę
stała w milczeniu w jego objęciach, po czym przełożyła dziecko na ramię, żeby móc jedną
ręką odwzajemnić jego uścisk. Jego usta były zagrzebane w jej włosach i mogłem się
domyślić, co mówił: rosyjskie słowo oznaczające „przepraszam”. Nie miałem wątpliwości, że
szczerze żałował. I że będzie żałował za każdym następnym razem.
Marina zabrała June z powrotem do dawnej sypialni Rosette. Lee chwilę stał w
miejscu, po czym podszedł do lodówki, coś wyjął i zaczął to jeść.
Późnym popołudniem następnego dnia, kiedy Lee i Marina zasiadali do kolacji (June
leżała na podłodze dużego pokoju i wierzgała nóżkami na kocu), od strony przystanku na
Winscott Road nadciągnęła zasapana Marguerite. Tym razem miała na sobie luźne niebieskie
spodnie; niefortunny wybór, zważywszy na jej obfitych rozmiarów tyłek. Taszczyła dużą
torbę z materiału. Wystawał z niej czerwony plastikowy dach domku dla lalek. Weszła na
ganek (znowu zwinnie omijając zepsuty schodek) i wmaszerowała bez pukania.
Walczyłem z pokusą, by pójść po mikrofon kierunkowy - to była kolejna scena, której
nie musiałem oglądać - i przegrałem. Nic tak nie fascynuje jak rodzinna kłótnia, zdaje się, że
tak powiedział Lew Tołstoj. A może Jonathan Franzen. Kiedy podłączyłem sprzęt i przez
otwarte okno wymierzyłem mikrofon w otwarte okno po drugiej stronie ulicy, zadyma już
rozkręciła się w najlepsze.
- ...chciał, żebyś wiedziała, gdzie jesteśmy, powiedziałbym ci, do cholery!
- Vada mi powiedziała, to dobre dziecko - odparła jego matka z niezmąconym
spokojem. Furia Lee spływała po niej jak letni deszczyk. Wypakowywała na blat naczynia,
każde z innej parafii, z szybkością krupiera rozdającego karty w blackjacku. Marina patrzyła
na nią z nieskrywanym zdumieniem. Domek dla lalek stał na podłodze, obok kocyka June.
June wierzgała nóżkami i ignorowała go. Oczywiście, na co czteromiesięcznemu dziecku
domek dla lalek?
- Mamo, musisz zostawić nas w spokoju! Nie przynoś nic więcej! Potrafię się
zatroszczyć o moją rodzinę!
Marina wtrąciła swoje trzy grosze:
- Mamoczka, Lee mówi nie.
Marguerite zaśmiała się wesoło.
- „Lee mówi nie, Lee mówi nie”. Skarbie, Lee zawsze mówi nie, mój syneczek całe
życie to powtarza i to nic nie znaczy. Mamusia się nim opiekuje. - Uszczypnęła go w
policzek, tak jak matka szczypie w policzek sześciolatka, który jest krnąbrny, ale przy tym
niezaprzeczalnie słodki. Gdyby Marina spróbowała tak zrobić, jestem pewien, że Lee zęby by
jej powybijał.
W którymś momencie dziewczynki ze skakanką zawędrowały na łysą namiastkę
trawnika. Obserwowały kłótnię w takim skupieniu, w jakim najubożsi widzowie teatru Globe
oglądali na stojąco najnowszą sztukę Szekspira. Tyle że w przedstawieniu, którego byliśmy
świadkami, złośnica miała zwyciężyć.
- Co ci zrobiła na kolację, kochanie? Coś dobrego?
- Gulasz. Żarkoje. Ten, jak mu tam, Gregory podesłał nam kilka kuponów do Shop-
Rite. - Bezgłośnie poruszał ustami. Marguerite czekała. - Chcesz trochę, mamo?
- Żarkoje dobre, mamoczka - powiedziała Marina z zachęcającym uśmiechem.
- Nie, nie przełknęłabym czegoś takiego - odparła Marguerite.
- Kurde, mamo, nawet nie wiesz, co to jest!
- Zaszkodziłoby mi na żołądek - powiedziała tak, jakby w ogóle się nie odezwał. -
Poza tym nie chcę wracać po ósmej. Wtedy w autobusie za dużo pijaków. Lee, syneczku,
musisz naprawić ten schodek, zanim ktoś złamie sobie nogę.
Coś mruknął, ale Marguerite już była zaprzątnięta czymś innym. Rzuciła się na June
jak jastrząb na mysz polną i porwała ją w objęcia. Przez lornetkę wyraźnie widziałem
zaskoczoną minę dziecka.
- Jak się dziś miewa moja ŚLICZNOTKA? Moja KOCHANIEŃKA? Moja mała
DIEWUSZKA?
Mała diewuszka, panicznie przerażona, rozdarła się wniebogłosy.
Lee zrobił ruch, jakby chciał mamuśce odebrać dziecko. Czerwone wargi Marguerite
rozchyliły się, obnażając zęby; tylko z dużą dozą dobrej woli można było nazwać to
uśmiechem. Mnie bardziej przypominał grymas złości. Jej synowi zapewne też, bo cofnął się
o krok. Marina przygryzła wargę, oczy miała szeroko otwarte, przerażone.
- Oooo, Junie! Junie-Niuni-Siuni!
Marguerite maszerowała tam i z powrotem po wytartym zielonym dywanie, ignorując
coraz bardziej rozpaczliwe wycie June, tak jak ignorowała gniew Lee. Czy ona syciła się tymi
krzykami? Takie miałem wrażenie. Wreszcie Marina nie wytrzymała. Wstała i podeszła do
teściowej. Marguerite uciekła od niej, przyciskając dziecko do piersi. Słyszałem stukanie
wielkich białych chodaków. Marina poszła za nią. Marguerite, może uznając, że postawiła na
swoim, w końcu oddała dziecko. Wskazała na Lee, po czym zwróciła się do Mariny swoim
donośnym głosem nauczycielki angielskiego:
- Przybrał na wadze... kiedyście u mnie mieszkali... bo gotowałam mu... wszystko, co
LUBI... ale nadal jest ZA... CHUDY!
Marina patrzyła na nią znad czubka głowy dziecka. Marguerite przewróciła oczami ze
zniecierpliwieniem albo z czystą odrazą i zbliżyła twarz do twarzy Mariny. Krzywa Lampa z
Pizy była włączona i światło ślizgało się po szkłach kocich okularów Marguerite.
- RÓB MU... TO CO LUBI! ŻADNEJ... KWAŚNEJ... ŚMIETANY! ŻADNEGO...
JOGURTU! JEST... ZA... CHUDY!
- Chuu-dy - powtórzyła Marina z powątpiewaniem. June, bezpieczna w ramionach
matki, powoli się uspokajała, jej płacz przechodził w mokrą czkawkę.
- Tak! - powiedziała Marguerite. Odwróciła się gwałtownie do Lee. - Napraw ten
schodek!
Z tymi słowy wyszła, zatrzymując się tylko po to, by cmoknąć wnuczkę w głowę.
Kiedy ruszyła z powrotem na przystanek, uśmiechała się. Wyglądała, jakby ubyło jej lat.
Nazajutrz po tym, jak Marguerite przyniosła domek dla lalek, wstałem o szóstej rano.
Wyjrzałem przez szczelinę między zasłonami, nawet o tym nie myśląc - szpiegowanie
sąsiadów z naprzeciwka weszło mi w nawyk. Marina siedziała na krześle ogrodowym i paliła
papierosa. Była w różowej piżamie z rayonu, o wiele na nią za dużej. Miała podbite oko, górę
od piżamy znaczyły plamy krwi. Paliła niespiesznie, zaciągając się głęboko i patrząc pustym
wzrokiem przed siebie.
Po jakimś czasie wróciła do środka i zrobiła śniadanie. Niedługo potem Lee wyszedł z
sypialni i zjadł. Nie patrzył na nią. Czytał książkę.
„Ten, jak mu tam, Gregory podesłał nam kilka kuponów do Shop-Rite”, powiedział
matce Lee, może chcąc wyjaśnić, skąd wziął mięso na gulasz, a może tylko po to, by ją
poinformować, że on i Marina nie są w Fort Worth sami, mają przyjaciół. Wydawało się, że
mamoczka nie zwróciła na to uwagi, ale ja owszem. Peter Gregory był pierwszym ogniwem
w łańcuszku, który doprowadzi George'a DeMohrenschildta na Mercedes Street.
Podobnie jak DeMohrenschildt, Gregory był emigrantem z Rosji i pracował w branży
naftowej. Pochodził z Syberii i raz w tygodniu dawał lekcje rosyjskiego w bibliotece w Fort
Worth. Na wieść o tym Lee zgłosił się do niego i spytał, czy mógłby dostać pracę jako
tłumacz. Gregory przeegzaminował go i orzekł, że jego rosyjski jest „znośny”. Tym, co tak
Date: 2015-12-17; view: 1272
|