ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 26 page twierdząca, bo przeszłość harmonizuje sama ze sobą. Żoną Dutza Murreta była siostra
Marguerite Oswald. Co znaczyło, że on sam był wujem Lee Harveya Oswalda.
Pewnego dnia wiosną 1959 roku (tak, na Florydzie jest wiosna; tubylcy mi mówili, że
czasem trwa cały tydzień) otworzyłem swoją skrzynkę na listy i znalazłem zawiadomienie z
biblioteki publicznej w Nokomis. Jakiś czas wcześniej zamówiłem „The Disenchanted”, nową
powieść Budda Schulberga, i właśnie ją dostali. Wskoczyłem do sunlinera - idealny
samochód na Słoneczne Wybrzeże, jak wtedy zaczynano nazywać te okolice - i pojechałem
po nią.
Wychodząc, zauważyłem nowy plakat na obwieszonej makulaturą tablicy w holu.
Trudno byłoby go przeoczyć; jasnoniebieski, przedstawiał dygoczącego rysunkowego
człowieczka, który wpatruje się w wielki termometr pokazujący dziesięciostopniowy mróz.
BRAKUJE CI STOPNI? - pytał plakat. MOŻESZ UBIEGAĆ SIĘ O ŚWIADECTWO
UKOŃCZENIA KURSU KORESPONDENCYJNEGO UNITED COLLEGE OF
OKLAHOMA! NAPISZ, JEŚLI CHCESZ POZNAĆ SZCZEGÓŁY!
United College of Oklahoma sprawiał bardziej podejrzane wrażenie iż pięciu zbirów
w ciemnym zaułku, ale ten plakat nasunął mi pewien pomysł. Głównie dlatego, że mi się
nudziło. Oswald nadal służył w marines i miał zostać zwolniony dopiero we wrześniu, kiedy
to wyruszy do Rosji. Tam od razu podejmie starania o zrzeczenie się obywatelstwa
amerykańskiego. To mu się nie uda, ale po efekciarskiej - i zapewne sfingowanej - próbie
samobójczej w moskiewskim hotelu Rosjanie pozwolą mu zostać w ich kraju. „Na próbę”,
można rzec. Spędzi tam jakieś dwa i pół roku, pracując w fabryce radioodbiorników w
Mińsku. I na imprezie pozna Marinę Prusakową. Czerwona sukienka, białe pantofle, napisał
Al w swoich notatkach. Ładna, Ubrana jak na tańce.
No i bardzo fajnie, ale co ja miałem przez ten czas robić? United College dawał jakąś
możliwość. Napisałem do nich z prośbą o szczegóły i otrzymałem szybką odpowiedź. Katalog
oferował całe mnóstwo stopni naukowych. Najbardziej zaintrygowała mnie informacja, że za
trzysta dolarów (gotówką albo przekazem pieniężnym) mogę dostać licencjat z angielskiego.
Musiałem tylko zdać egzamin złożony z pięćdziesięciu pytań wielokrotnego wyboru.
Wypełniłem przekaz, pożegnałem się z trzema stówami i wysłałem podanie. Dwa
tygodnie później z United College przyszła cienka szara koperta. W środku znalazłem dwie
rozmazane kartki odbite na powielaczu. Pytania były cudowne. Oto moje dwa ulubione:
22. Jak miał na imię „Moby”?
A. Tom
B. Dick
C. Harry
D. John
37. Kto napisał „Dom o siedmiu zaszczytach”?
A. Charles Dickens
B. Henry James
C. Ann Bradstreet
D. Nathaniel Hawthorne
E. Żadne z powyższych
Gdy skończyłem się zachwycać tymi przecudnymi pytaniami wpisałem właściwe
odpowiedzi (od czasu do czasu wykrzykując „Jaja sobie robicie!”) i odesłałem test do Enid.
Wkrótce dostałem kartkę pocztową gratulującą mi zdania egzaminu. Poinformowano mnie, że
za dodatkowe pięćdziesiąt dolarów „opłaty administracyjnej” otrzymam pocztą dyplom. Tak
mi powiedziano i tak się stało. Dyplom wyglądał dużo lepiej od egzaminu i był opatrzony
imponującą złotą pieczęcią. Kiedy okazałem go przedstawicielowi kuratorium powiatu
Sarasota, notabl przyjął dokument bez mrugnięcia okiem i wciągnął mnie na listę nauczycieli
zastępców.
I tak to się stało, że w roku szkolnym 1959/60 przez jeden lub dwa dni w tygodniu
znów miałem okazję uczyć. Miło było do tego wrócić. Lubiłem uczniów - chłopców
ostrzyżonych na zapałkę, dziewczęta z włosami w koński ogon, ubrane w rozkloszowane
spódniczki za kolana - choć byłem boleśnie świadom, że wszystkie twarze, które widziałem w
rozmaitych klasach, są w odcieniu waniliowym. Te dni nauczania przypomniały mi
podstawową prawdę o sobie samym: lubiłem pisać i odkryłem, że nieźle mi to wychodzi, ale
najbardziej kochałem uczyć. To dawało mi poczucie spełnienia, którego nie potrafiłem
wyjaśnić. Ani nie chciałem. Wyjaśnienia to nic innego jak marna poezja.
Najpiękniejszy dzień w swojej karierze nauczyciela zastępcy przeżyłem w szkole
West Sarasota High, gdy na zajęciach z literatury amerykańskiej streściłem fabułę
„Buszującego w zbożu” (książki, której w bibliotece szkolnej oczywiście być nie mogło, a
zostałaby skonfiskowana, gdyby jakiś uczeń ośmielił się ją wnieść w te dostojne progi) i
poddałem pod dyskusję główny zarzut stawiany przez Holdena Caulfielda: że szkoła, dorośli i
ogólnie życie w Ameryce jest pełne obłudy. Dzieciaki rozkręcały się powoli, ale kiedy
rozbrzmiał dzwonek, wszyscy przekrzykiwali się jeden przez drugiego, a kilkoro uczniów
nawet zaryzykowało spóźnienie na następną lekcję, byle tylko wygłosić taką czy inną
kategoryczną opinię o tym, co jest nie tak z otaczającym ich społeczeństwem i życiem, które
zaplanowali dla nich rodzice. Oczy im błyszczały, twarze pałały z emocji. Byłem pewien, że
w okolicznych księgarniach wkrótce gwałtownie wzrośnie popyt na pewną ciemnoczerwoną
książkę w miękkiej oprawie. Jako ostatni wyszedł muskularny chłopak w bluzie drużyny
futbolowej. Przypominał mi Moose'a Masona z komiksów o Archiem.
- Chciałbym, coby pan zawsze nas uczył, panie Amberson - powiedział ze swoim
łagodnym południowym akcentem. - Pana najbardziej lubię.
Nie tylko mnie lubił; on lubił mnie najbardziej. Nic nie może się równać z
usłyszeniem takich słów od siedemnastoletniego chłopaka, który wygląda, jakby po raz
pierwszy od rozpoczęcia swojej edukacji był w pełni świadomy.
Jeszcze w tym samym miesiącu dyrektor wezwał mnie do gabinetu, poczęstował
uprzejmościami i co'-colą, po czym spytał:
- Synu, jesteś wywrotowcem?
Zapewniłem go, że nie. Powiedziałem, że głosowałem na Ike'a. To go chyba
uspokoiło, ale zasugerował, żebym na przyszłość trzymał się „powszechnie akceptowanej
listy lektur”. Fryzury się zmieniają, podobnie jak długość spódnic i slang, ale administracje
szkół średnich? Nigdy.
Kiedyś na studiach (to było na Uniwersytecie Stanu Maine, prawdziwej uczelni, na
której zrobiłem prawdziwy licencjat) słyszałem, jak profesor psychologii wyraził opinię, że
ludzie rzeczywiście posiadają szósty zmysł. Nazwał go myśleniem intuicyjnym i stwierdził,
że ta zdolność jest najlepiej rozwinięta u mistyków i wyjętych spod prawa. Mistykiem nie
byłem, byłem za to wygnańcem z mojej własnej epoki i mordercą (mogłem uważać zabójstwo
Franka Dunninga za uzasadnione, ale policja na pewno zapatrywałaby się na to inaczej).
Krótko mówiąc, chyba jak mało kto zasługiwałem na miano wyjętego spod prawa.
- Radzę wam: jeśli czujecie, że grozi wam niebezpieczeństwo - powiedział profesor
tamtego dnia w 1995 roku - słuchajcie instynktu.
Tak właśnie postanowiłem postąpić w lipcu 1960. Coraz bardziej obawiałem się
Gutierreza. Niby było z niego chuchro, ale musiałem wziąć pod uwagę domniemane
powiązania z mafią... no i ten błysk w oczach, kiedy wypłacał mi wygraną z zakładu na
Kentucky Derby który teraz wydawał mi się absurdalnie wysoki. Po kiego postawiłem taką
sumę, skoro bynajmniej nie byłem spłukany? To nie była chciwość; raczej coś takiego, co
czuje dobry pałkarz, kiedy miotacz posyła mu łatwą piłkę. W pewnych sytuacjach nie można
się oprzeć pokusie, żeby huknąć z całej siły. I huknąłem, jak to ujmował Leo „The Lip”
Durocher w swoich barwnych komentarzach radiowych, a teraz tego żałowałem.
Rozmyślnie przegrałem dwa ostatnie zakłady złożone u Gutierreza, robiąc z siebie
głupiego Jasia, ot, typowego jelenia, któremu raz się poszczęściło i który zaraz znowu
wszystko straci, ale myślenie intuicyjne podpowiadało mi, że nie wypadam zbyt
przekonująco. Mojemu myśleniu intuicyjnemu nie spodobało się, że Edwardo Gutierrez
zaczął mnie witać słowami „Oho! Toż to mój Yanqui z Krainy Jankesów”. Nie jakiś tam
Yanqui; mój Yanqui.
A jeśli zlecił jednemu z kumpli od pokera, żeby śledził mnie w drodze powrotnej z
Tampy do Sunset Point? Czy posunąłby się do tego, by wysłać kilku innych kumpli - albo
paru mięśniaków pragnących wyzwolić się z jarzma narzucanych przez Gutierreza
lichwiarskich odsetek - żeby przeprowadzili małą operację ratunkową i odzyskali to, co z tych
dziesięciu tysięcy zostało? Mój rozum sądził, że to niedorzeczny pomysł rodem z seriali
kryminalnych typu „77 Sunset Strip”, lecz intuicja była innego zdania. Intuicja mówiła, że ten
drobny człowieczek o przerzedzonych włosach niewątpliwie jest zdolny kazać oprychom
wedrzeć się do mojego domu i sprać mnie na kwaśne jabłko, jeśli będę się stawiał. Nie
chciałem zostać pobity ani obrabowany. Co najważniejsze, nie chciałem ryzykować, że moje
zapiski wpadną w ręce bukmachera powiązanego z mafią. Przykro mi było na myśl o ucieczce
z podkulonym ogonem, ale co tam, i tak prędzej czy później musiałem pojechać do Teksasu,
więc czemu nie zrobić tego prędzej? Poza tym odwaga winna iść w parze z rozwagą.
Nauczyłem się tego na kolanach matki.
Dlatego po prawie bezsennej lipcowej nocy, kiedy sygnały sonaru intuicji były
szczególnie silne, spakowałem dobytek (kasetkę z pamiętnikiem i gotówkę schowałem pod
kołem zapasowym sunlinera), zostawiłem właścicielowi domu wiadomość oraz czek z
komornym za ostatni miesiąc i ruszyłem drogą US 19 na północ. Pamiętam pierwszy nocleg
w podróży - w niszczejącym motelu w DeFuniak Springs. Siatki przeciw owadom były
dziurawe i dopóki nie zgasiłem jedynego źródła światła w pokoju (nagiej żarówki wiszącej na
mocno poprzecieranym kablu elektrycznym), atakowały mnie komary wielkości myśliwców.
A mimo to spałem jak niemowlę. Żadnych koszmarów, sygnały wewnętrznego radaru
umilkły. I bardzo dobrze.
Pierwszy dzień sierpnia spędziłem w Gulfport w Luizjanie. W Red Top Inn na
peryferiach miasta odmówiono mi noclegu. Recepcjonista wyjaśnił, że to motel tylko dla
Murzynów, i wysłał mnie do The Southern Hospitality, który nazwał „najlepszym w
Guffpote”. Może i miał rację, ale ogólnie biorąc, chyba wolałbym Red Top. Dźwięki gitary
slide płynące z sąsiedniego baru z grillem brzmiały zachwycająco.
Nowy Orlean nie leżał dokładnie po drodze do Dallas, ale skoro sygnały sonaru
intuicji umilkły, wzięła mnie ochota na odrobinę turystyki... choć to nie Dzielnicę Francuską,
przystań parowców przy Bienville Street czy Vieux Carre chciałem obejrzeć.
Kupiłem plan miasta od handlarza ulicznego i udałem się w jedyne miejsce, które
mnie naprawdę interesowało. Zaparkowałem wóz i po pięciominutowym spacerze stanąłem
przed budynkiem przy Magazine Street 4905, gdzie Lee i Marina Oswaldowie mieli mieszkać
ze swoją córką June ostatniej wiosny i lata życia Johna Kennedy'ego. Był to rozległy, jeszcze
nie całkiem zrujnowany dom, z sięgającym po pas żelaznym parkanem otaczającym
zarośnięte podwórko. Farba na parterze, niegdyś biała, teraz przybrała żółty kolor moczu i
odłaziła płatami. Piętro było z niepomalowanych, szarych desek. W wybitym oknie na górze
tkwił kawał tektury z napisem DO WYNAJĘCIA. TEL. MU3-4192. Rdzewiejące siatki
przeciw owadom osłaniały werandę, na której we wrześniu 1963 roku Lee Oswald miał
przesiadywać po zmroku w samych majtkach, szepcząc „Paf! Paf! Paf!” i strzelając do
przechodniów z nienabitego karabinu - który miał się stać najsłynniejszym karabinem w
dziejach Ameryki.
Myślałem o tym, kiedy ktoś postukał mnie w ramię, i omal nie krzyknąłem. Chyba
podskoczyłem, bo młody czarny mężczyzna, który mnie zaczepił, grzecznie cofnął się o krok,
unosząc otwarte dłonie.
- Przepraszam szanownego pana, nie chciałem nastraszyć.
- Wszystko w porządku - powiedziałem. - Moja wina.
Ta deklaracja jakby go zaniepokoiła, ale miał do mnie interes i to przeważyło...
chociaż znowu musiał podejść bliżej, bo był to interes, który omawia się tonem głosu niższym
od tego, jakiego używa się do swobodnej rozmowy. Chciał wiedzieć, czy byłbym
zainteresowany kupnem kilku szałpałek. Wydawało mi się, że wiem, o co chodzi, ale
pewności nie miałem, dopóki nie dodał:
- Wysokiej jakości zioło z bagien, panie szanowny.
Powiedziałem mu, że nie skorzystam, ale że gdyby polecił mi jakiś dobry hotel w
Paryżu Południa, byłoby to dla mnie warte pół dolara. Kiedy znów się odezwał, mówił już
dużo bardziej rzeczowym tonem.
- Różnie ludzie mówią, ale jak dla mnie najlepszy jest Monteleone. - Dokładnie
wytłumaczył, jak tam trafić.
- Dzięki. - Dałem mu monetę. Zniknęła w jednej z jego licznych kieszeni.
- W ogóle to co pan tak ogląda ten dom? - Kiwnął głową w stronę podniszczonego
budynku. - Myśli pan, żeby go kupić?
Na chwilę przebudził się we mnie stary George Amberson.
- Na pewno mieszka pan w pobliżu. Myśli pan, że to dobra okazja?
- Niektóre domy przy tej ulicy może, ale nie ten. Jak dla mnie, wygląda na
nawiedzony.
- Jeszcze nie - powiedziałem i odszedłem, a on patrzył za mną ze zdumieniem.
Wyjąłem kasetkę z bagażnika i położyłem ją na fotelu pasażera, zamierzając osobiście
zanieść ją na górę do mojego pokoju w Monteleone - co też uczyniłem. Kiedy jednak portier
zabierał resztę moich bagaży, na podłodze z tyłu samochodu zobaczyłem coś, co przyprawiło
mnie o rumieniec wstydu dużo większy, niż znaleziony przedmiot na to zasługiwał. Jednak
nauki pobrane w dzieciństwie najmocniej zapadają w pamięć, a nauczyłem się na kolanach
matki, że książki z biblioteki trzeba zawsze oddawać w terminie.
- Panie portierze, mógłby pan podać mi tę książkę? - spytałem.
- Tak jest, proszę szanownego pana! Z miłą chęcią!
To był „Raport Chapmana”, który wypożyczyłem z biblioteki publicznej w Nokomis
jakiś tydzień przed podjęciem decyzji, że pora zwinąć manatki. Nalepka w rogu
przezroczystej okładki ochronnej - TYLKO NA 7 DNI, POMYŚL O INNYCH
CZYTELNIKACH - czyniła mi niemy wyrzut.
Kiedy wszedłem do mojego pokoju, spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, że jest
dopiero szósta po południu. Latem bibliotekę otwierali w południe, ale była czynna aż do
ósmej. Rozmowy międzymiastowe to jedna z niewielu rzeczy droższych w roku 1960 niż w
2011, lecz to dziecinne poczucie winy nie dawało mi spokoju. Zadzwoniłem do hotelowej
telefonistki i podałem jej numer do biblioteki w Nokomis, odczytując go z kieszonki na kartę
biblioteczną przylepionej do tylnej wyklejki książki. Krótka wiadomość pod nim, o treści
„Prosimy zadzwonić, gdyby spóźnienie przekraczało 3 dni”, wprawiła mnie w jeszcze
bardziej pieski nastrój.
Moja telefonistka rozmawiała z inną telefonistką. W tle słychać było paplaninę
słabych głosów. Uzmysłowiłem sobie, że w epoce, z której przybyłem, większość tych
rozmawiających w oddali osób już nie żyje. I wtedy usłyszałem sygnał w słuchawce.
- Halo, tu biblioteka publiczna w Nokomis. - To był głos Hattie Wilkerson, ale brzmiał
tak, jakby ta urocza starsza pani tkwiła w wielkiej stalowej beczce.
- Witam, pani Wilkerson...
- Halo? Halo? Czy mnie słychać? Przeklęte międzymiastowe!
- Hattie! - Teraz już krzyczałem. - Tu George Amberson!
- George Amberson? A niech mnie! Skąd dzwonisz, George?
Prawie powiedziałem jej prawdę, ale radar intuicji wydał pojedynczy, bardzo głośny
sygnał ostrzegawczy i ryknąłem:
- Z Baton Rouge!
- W Luizjanie?
- Tak! Mam jedną z waszych książek! Dopiero teraz zauważyłem! Odeślę ją, jak
tylko...
- Nie musisz krzyczeć, George, połączenie się poprawiło. Telefonistka pewnie nie
docisnęła wtyczki. Tak się cieszę, że cię słyszę. Chwała Bogu, że cię tam nie było.
Martwiliśmy się, chociaż komendant straży powiedział, że dom był pusty.
- O czym ty mówisz, Hattie? O moim domu na plaży?
A o czymże by innym?
- Tak! Ktoś wrzucił zapaloną butelkę z benzyną przez okno. Cały dom spłonął w kilka
minut. Komendant Durand uważa, że to robota jakichś pijanych dzieciaków. Tyle jest teraz
łobuzerii. Wszystko przez strach przed bombą, tak mówi mój mąż.
A zatem...
- George? Jesteś tam jeszcze?
- Tak - powiedziałem.
- Jaką masz książkę?
- Słucham?
- Jaką... masz... książkę? Nie każ mi szukać w katalogu.
- Aha. „Raport Chapmana”.
- Cóż, odeślij ją jak najszybciej, dobrze? Sporo osób na nią czeka. Irwing Wallace jest
niezwykle popularny.
- Tak - bąknąłem. - Nie omieszkam.
- I bardzo mi przykro z powodu twojego domu. Straciłeś swoje rzeczy?
- Wszystko, co ważne, mam przy sobie.
- Dzięki Bogu. Przyjedziesz do nas wkrót...
Rozległ się trzask tak głośny, że zabolało mnie ucho, i usłyszałem burczenie
przerwanego połączenia. Odłożyłem słuchawkę na widełki. Czy wkrótce do nich przyjadę?
Nie widziałem potrzeby, by oddzwonić i odpowiedzieć na to pytanie. Będę jednak uważał na
przeszłość, bo ona wyczuwa sprawców zmian i ma kły.
Z samego rana wysłałem „Raport Chapmana” do biblioteki w Nokomis.
Potem pojechałem do Dallas.
Trzy dni później siedziałem na ławce na Dealey Plaza i patrzyłem na murowany
sześcian Teksaskiej Składnicy Podręczników. Było późne popołudnie, żar lał się z nieba.
Poluźniłem krawat (w 1960 roku, jeśli się go nie nosi, nawet w upalne dni, człowiek budzi
niepożądane zainteresowanie) i rozpiąłem górny guzik mojej gładkiej białej koszuli, ale to
niewiele pomogło. Podobnie jak skąpy cień wiązu rosnącego za ławką.
Kiedy zameldowałem się w hotelu Adolphus na Commerce Street, dano mi wybór,
jakiego nie dostaje się w roku 2011: pokój z klimatyzacją albo bez. Zapłaciłem dodatkowe
pięć dolarów za pokój, w którym klimatyzator okienny obniżał temperaturę aż do dwudziestu
pięciu stopni, i gdybym miał choć trochę oleju w głowie, wróciłbym tam natychmiast, dopóki
jeszcze nie padłem od udaru słonecznego. Może z nastaniem nocy zrobi się chłodniej. Trochę.
Jednak ten murowany sześcian przyciągał moje spojrzenie i okna - zwłaszcza to w
prawym rogu piątego piętra - zdawały się patrzeć na mnie badawczo. Czuło się, że w tym
budynku czai się coś złego. Ty, drogi czytelniku - o ile gdzieś tam istniejesz - możesz sobie z
tego drwić, nazywać to skutkiem mojej unikalnej wiedzy, ale tak naprawdę nie to trzymało
mnie na tej ławce mimo prażącego upału. Tym czymś było poczucie, że już widziałem ten
budynek.
Przypominał mi Kitchener's Ironworks w Derry.
Składnica Podręczników nie była ruiną, ale ziało z niej to samo wrażenie ożywionej,
myślącej i świadomej groźby. Pamiętałem, jak natknąłem się na ten zanurzony w zaroślach,
okopcony sadzą komin, który leżał w chwastach niby gigantyczny prehistoryczny wąż
drzemiący w słońcu. Pamiętałem, jak zaglądałem w jego ciemny otwór wylotowy, tak wielki,
że mógłbym do niego wejść. I pamiętałem uczucie, że coś siedzi w środku. Coś żywego. Coś,
co chce, żebym wszedł. Żebyśmy mogli porozmawiać. Kto wie, jak długo.
Wejdź! - szeptało okno na piątym piętrze. Rozejrzyj się. Teraz budynek jest pusty,
okrojony personel, który pracuje tu latem, już rozszedł się do domów, ale jeśli pójdziesz na
rampę załadowczą przy torach kolejowych, na pewno znajdziesz otwarte drzwi. Ostatecznie
co tu można chronić? Nic, tylko podręczniki, i nawet uczniowie, dla których są przeznaczone,
tak naprawdę ich nie chcą. Sam dobrze to wiesz, Jake. Dlatego wejdź. Chodź na piąte piętro.
W twoich czasach jest tu muzeum, ludzie przyjeżdżają z całego świata i niektórzy z nich
wciąż opłakują człowieka, który zginął, i wszystko, czego mógł dokonać, ale teraz mamy rok
1960, Kennedy dopiero jest senatorem, a Jake Epping nie istnieje. Istnieje tylko George
Amberson, krótko ostrzyżony mężczyzna w przepoconej koszuli i poluzowanym krawacie.
Człowiek swojej epoki, można by rzec. Dlatego wejdź. Boisz się duchów? Przecież zbrodnia
jeszcze się nie wydarzyła!
A jednak były tam duchy. Może nie na Magazine Street w Nowym Orleanie, ale tam,
na górze? O tak. Sądziłem, że nigdy nie będę musiał stawić im czoła, bo do Składnicy
Podręczników nie wejdę, tak jak nie wszedłem do tego przewróconego komina w Derry.
Oswald zacznie tam pracować jakiś miesiąc przed zamachem, a zbyt ryzykownie byłoby
czekać aż tak długo. Nie, zamierzałem postąpić zgodnie z planem ogólnie nakreślonym przez
Ala w ostatniej części jego notatek, tej pod tytułem WNIOSKI CO DO SPOSOBU
POSTEMPOWANIA.
Choć Al był pewien słuszności swojej teorii o samotnym strzelcu, brał pod uwagę
małą, ale statystycznie istotną możliwość, że jednak się mylił. W swoich notatkach nazywał
to „marginesem niepewności”.
Zamierzał wyeliminować ten margines na dobre dziesiątego kwietnia 1963 roku,
ponad pół roku przed wizytą Kennedy'ego w Dallas, i uznałem, że jego pomysł ma sens.
Jeszcze w tym samym miesiącu, a najprawdopodobniej już nocą dziesiątego - po co zwlekać?
- zabiję męża Mariny i ojca June, tak jak zabiłem Franka Dunninga. I z tym samym brakiem
skrupułów. Kiedy widzisz pająka, który biegnie po podłodze w stronę łóżeczka twojego
dziecka, możesz się zawahać. Możesz się nawet zastanowić, czy złapać go do butelki i
wypuścić na podwórku, żeby dalej żył swoim małym życiem. Ale jeśli jesteś pewien, że ten
pająk jest jadowity? Że to czarna wdowa? Wtedy nie wahasz się ani chwili. Nie, jeśli masz
rozum.
Wtedy rozdeptujesz go na miazgę.
Date: 2015-12-17; view: 1275
|