ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 25 page do jego twarzy i kiedy Cullum pocałował jej paluszki, zaśmiała się. Cullum podał mi rękę i
uścisnąłem ją.
- Co mogę dla pana zrobić, panie Amberson?
Pokazałem mu planszę do gry w cribbage.
- Zauważyłem w Brownie's, że jest z pana nie lada gracz. Dlatego mam dla pana
propozycję.
Pani Cullum zrobiła zaniepokojoną minę.
- Mój mąż i ja jesteśmy metodystami, panie Amberson. Te turnieje to tylko zabawa.
Mąż zdobył puchar i z przyjemnością mu go poleruję, żeby dobrze wyglądał na kominku, ale
jeśli chce pan grać na pieniądze, trafił pan pod zły adres. - Uśmiechnęła się. Widziałem, że
kosztowało ją to sporo wysiłku, ale i tak był to miły uśmiech. Polubiłem ją. Polubiłem ich
oboje.
- To prawda. - Głos Culluma był pełen żalu, lecz stanowczy. - Dawniej, kiedy
pracowałem w lesie, grywałem za stawkę cent od kołeczka, ale to było, zanim poznałem
Marnie.
- Musiałbym być niespełna rozumu, żeby grać z panem na pieniące - powiedziałem -
bo nie gram w ogóle. Ale chcę się nauczyć.
- W takim razie proszę, niech pan wejdzie. Chętnie pana nauczę, Zajmie to góra
kwadrans, a do kolacji jeszcze godzina. Kurczę blade, Jeśli umie pan dodawać do piętnastu i
liczyć do trzydziestu jeden, to umie pan grać w cribbage.
- Jestem pewien, że trochę liczenia i dodawania nie wystarczy, inaczej nie zająłby pan
trzeciego miejsca w turnieju okręgowym. I tak naprawdę chodzi mi o coś więcej niż tylko
naukę reguł gry. Chcę kupić jeden dzień pańskiego czasu. Ściśle, piętnasty listopada.
Powiedzmy od dziesiątej rano do czwartej po południu.
Jego żona wyraźnie zaczynała się bać. Trzymała dziecko blisko piersi.
- Za tych sześć godzin zapłacę dwieście dolarów.
Cullum zmarszczył brwi.
- W co pan gra?
- Chciałbym w cribbage. - To jednak nie wystarczy. Widziałem to na ich twarzach. -
Słuchajcie, nie będę kłamał, że nie kryje się za tym coś więcej, ale gdybym spróbował to
wyjaśnić, pomyślelibyście, że zwariowałem.
- Ja już tak myślę - powiedziała Marnie Cullum. - Wyproś go, Andy.
Odwróciłem się do niej.
- To nic złego, nic nielegalnego, to nie żaden kant i nie ma żadnego
niebezpieczeństwa. Daję słowo honoru. - Zaczynałem jednak podejrzewać, że nic z tego nie
będzie, ze słowem honoru czy bez. To był zły pomysł. Teraz Cullum będzie podwójnie
podejrzliwy, kiedy piętnastego po południu spotka mnie przy domu zebrań kwakrów.
Ale naciskałem dalej. Nauczyłem się tego w Derry.
- To tylko cribbage. Wytłumaczy mi pan zasady, kilka godzin pogramy, dam panu
dwieście dolców i rozstaniemy się w przyjaźni. Co pan na to?
- Skąd pan jest, panie Amberson?
- Pochodzę z Wisconsin. Ostatnio mieszkałem w Derry. Zajmuję się
nieruchomościami komercyjnymi. Aktualnie jestem na urlopie nad jeziorem Sebago, potem
zamierzam wrócić na południe. Chcecie państwo, żebym podał jakieś nazwiska? Referencje,
że tak powiem? - Uśmiechnąłem się. - Od ludzi, którzy potwierdzą, że nie jestem wariatem?
- W sezonie polowań mąż co sobota chodzi do lasu - powiedziała pani Cullum. - To
dla niego jedyna okazja, bo przez cały tydzień pracuje i wraca do domu przed zmierzchem, a
wtedy to już nie opłaca się nawet nabić strzelby.
Wciąż miała nieufną minę, ale teraz dostrzegłem w jej twarzy coś, co dało mi nadzieję,
Kiedy jest się młodą kobietą z dzieckiem i mężem, który pracuje fizycznie - o czym
świadczyły jego spękane, zgrubiałe dłonie - dwieście dolarów może wystarczyć na wiele
zakupów. Albo, w 1958 roku, na dwie i pół raty za dom.
- Jedno polowanie mogę sobie odpuścić - powiedział Cullum. - Zwierzyna i tak jest
przetrzebiona. Psiakrew, jelenia można upolować już tylko w Bowie Hill.
- Panie Cullum, wyrażaj się przy dziecku - skarciła go. Jej ton był ostry, ale
uśmiechnęła się, kiedy mąż pocałował ją w policzek.
- Panie Amberson, muszę porozmawiać z małżonką - powiedział Cullum. - Mógłby
pan minutkę poczekać na ganku?
- Mam lepszy pomysł - odparłem. - Pojadę do Brownie's i kupię sobie kokę. - Tak w
Derry mówiło się na coca-colę. - Przynieść państwu coś do picia?
Odmówili uprzejmie i Marnie Cullum zamknęła mi drzwi przed nosem. Pojechałem
do Brownie's, gdzie kupiłem sobie napój Orange Crash. Wziąłem też pałeczkę lukrecjową z
myślą, że może posmakuje dziecku, o ile było już dość duże, by jeść takie rzeczy.
Cullumowie mnie spławią, myślałem. Z podziękowaniem, ale stanowczo. Byłem dziwnym
człowiekiem z dziwną propozycją. Miałem nadzieję, że tym razem łatwiej będzie zmienić
przeszłość, bo Al dokonał tego już dwa razy. Najwyraźniej byłem w błędzie.
Jednak spotkała mnie niespodzianka. Cullum się zgodził, a jego żona pozwoliła mi dać
lukrecję córeczce, która zaczęła ją ssać, a potem przeczesała nią włosy jak grzebieniem.
Prosili nawet, żebym został na kolację, ale podziękowałem. Zaproponowałem Andy'emu
Cullumowi pięćdziesiąt dolarów zaliczki, lecz nie chciał ich przyjąć... dopóki żona go nie
przekonała.
Wróciłem nad Sebago w euforii, ale gdy rankiem piętnastego listopada jechałem do
Durham (łąki bieliły się szronem tak grubym, że ubrani na pomarańczowo myśliwi, którzy już
tłumnie ruszyli na łowy, zostawiali ślady), nastrój mi się zmienił. Andy Cullum na pewno
zadzwonił na policję stanową albo do lokalnego posterunkowego, pomyślałem. I kiedy mnie
będą przesłuchiwać na najbliższym komisariacie, żeby ustalić, jak bardzo jestem szalony, on
sobie zapoluje w lesie w Bowie Hill.
Na podjeździe nie było radiowozu, tylko ford Culluma z drewnianą kabiną. Wziąłem
moją nową planszę do gry w cribbage i poszedłem do drzwi. Otworzył i powiedział:
- Gotów do lekcji, panie Amberson?
Uśmiechnąłem się.
- Tak jest, panie profesorze.
Zabrał mnie na tylny ganek; pewnie żona nie chciała, żebym był w domu z nią i
dzieckiem. Zasady były proste. Kołeczki symbolizowały punkty, rozgrywka toczyła się do
dwóch okrążeń planszy. Andy nauczył mnie właściwej terminologii. Potem zagraliśmy. Na
początku śledziłem wynik, ale przestałem, kiedy byłem czterysta punktów do tyłu. Co pewien
czas w oddali grzmiały strzelby myśliwych i Cullum spoglądał w stronę lasu za małym
podwórkiem.
- W następną sobotę - powiedziałem przy jednej z takich okazji. - W następną sobotę
pójdziesz tam z nimi, na pewno.
- Pewnie będzie padać - odparł i parsknął śmiechem. - Też się mam na co skarżyć, co?
Dobrze się bawię i jeszcze na tym zarabiam. Coraz lepiej ci idzie, George.
W południe Marnie dała wielkie kanapki z tuńczykiem i domowej roboty zupę
pomidorową. Jedliśmy w kuchni i po lunchu zasugerowała, byśmy grali w domu. A zatem
uznała, że nie jestem groźny. To mnie ucieszyło. Cullumowie byli miłymi ludźmi. Miła para z
miłym dzieckiem. Czasem myślałem o nich, kiedy słyszałem, jak Lee i Marina Oswaldowie
krzyczeli na siebie w swoich lichych mieszkaniach... i kiedy widziałem, co najmniej raz, jak
dawali upust swojej wzajemnej wrogości na ulicy. Przeszłość harmonizuje; próbuje też
równoważyć, na ogół skutecznie. Cullumowie byli na jednym końcu huśtawki; Oswaldowie
na drugim.
A Jake Epping, znany też jako George Amberson? On był punktem podparcia.
Pod koniec naszego maratonu cribbage wygrałem pierwszą partię. Trzy rozgrywki
później, kilka minut po czwartej, dosłownie rozgromiłem Andy'ego i zaśmiałem się radośnie.
Mała Jenna zawtórowała mi, wychyliła się z wysokiego krzesełka i na znak sympatii lekko
pociągnęła mnie za włosy.
- Dosyć! - krzyknąłem ze śmiechem. Troje Cullumów śmiało się wraz ze mną. - Na
tym rozdaniu koniec! - Wyjąłem portfel i położyłem trzy banknoty pięćdziesięciodolarowe na
stole kuchennym nakrytym ceratą w czerwono-białą kratę. - To było warte każdego centa!
Andy przesunął pieniądze z powrotem w moją stronę.
- Schowaj je do portfela, gdzie ich miejsce, George. Za dobrze się bawiłem, żeby brać
od ciebie pieniądze.
Skinąłem głową, jakbym się z nim zgadzał, po czym pchnąłem banknoty w kierunku
Marnie, która zgarnęła je ze stołu.
- Dziękuję, panie Amberson. - Spojrzała z wyrzutem na męża, potem znów na mnie. -
Naprawdę nam się przydadzą.
Wstałem i przeciągnąłem się z trzeszczeniem kręgosłupa. Gdzieś - z dziesięć
kilometrów stąd - Carolyn Poulin i jej ojciec wsiadali do pikapa z wymalowanym na drzwiach
napisem USŁUGI BUDOWLANE I STOLARSKIE POULIN. Może ustrzelili jelenia, może
nie. Tak czy tak, byłem pewien, że spędzili miłe popołudnie w lesie, rozmawiając o tym, o
czym ojcowie rozmawiają z córkami, i bardzo dobrze.
- Zostań na kolację, George - powiedziała Marnie. - Będzie fasola i hot dogi.
Zostałem więc, a po kolacji obejrzeliśmy wiadomości w małym telewizorze
Cullumów. Ktoś zginął na polowaniu w New Hampshire, ale nie w Maine. Choć już pękałem
z przejedzenia, dałem się namówić na drugi kawałek placka z jabłkami roboty Marnie, po
czym wstałem i serdecznie podziękowałem za gościnę.
Andy Cullum podał mi rękę.
- Następnym razem gramy za darmo, zgoda?
- Jasne. - Następnego razu miało nie być i chyba to wiedział.
Jego żona też, jak się okazało. Dogoniła mnie, kiedy już miałem wsiąść do
samochodu. Opatuliła córeczkę kocem i włożyła jej czapkę, ale sama była bez płaszcza.
Drżała, jej oddech parował.
- Pani Cullum, niech pani wraca do domu, zanim się pani zazię...
- Przed czym go uratowałeś?
- Proszę?
- Wiem, że dlatego przyjechałeś. Modliłam się, kiedy byliście z Andym na ganku, i
Bóg zesłał mi odpowiedź, ale nie całą odpowiedź. Przed czym go uratowałeś?
Położyłem dłonie na jej dygocących ramionach i spojrzałem jej w oczy.
- Marnie... gdyby Bóg chciał, żebyś to wiedziała, powiedziałby ci.
Nagle objęła mnie i wyściskała. Zaskoczony, odwzajemniłem uścisk. Mała Jenna,
uwięziona między nami, miała oczy wielkie ze zdumienia.
- O cokolwiek chodziło, dziękuję - szepnęła mi na ucho Marnie. Jej ciepły oddech
przyprawił mnie o gęsią skórkę.
- Wracaj do środka, kochana. Zanim zamarzniesz.
Drzwi domu się otworzyły. Stanął w nich Andy, z puszką piwa w ręku.
- Marnie?
Cofnęła się o krok. Oczy miała szeroko otwarte, ciemne.
- Bóg zesłał nam anioła stróża - powiedziała. - Nikomu nic nie powiem, ale zachowam
to w pamięci. I rozważę w sercu. - Pospieszyła do czekającego męża.
Anioł stróż. Drugi raz słyszałem to określenie i rozważyłem te słowa we własnym
sercu, zarówno tej nocy, kiedy leżałem w moim domku i czekałem na sen, jak i następnego
dnia, gdy dryfowałem kajakiem przez spokojne wody pod zimnoniebieskim, zwiastującym
zimę niebem.
Anioł stróż.
W poniedziałek siedemnastego listopada zobaczyłem pierwsze wirujące tumany
śniegu i uznałem, że to znak. Spakowałem się, pojechałem do Sebago Village i znalazłem
pana Winchella w restauracji Lakeside, gdzie właśnie pił kawę i jadł pączki (w 1958 roku
ludzie jedzą dużo pączków). Oddałem mu klucze i powiedziałem, że nad jeziorem było
cudownie i wypocząłem za wszystkie czasy. Rozpromienił się.
- To dobrze, panie Amberson. Tak powinno być. Ma pan opłacony pobyt do końca
miesiąca. Proszę podać adres, pod który mam wysłać zwrot pieniędzy za ostatnie dwa
tygodnie, a zaraz wrzucę czek do skrzynki.
- Jeszcze nie wiem, gdzie trafię, centrala o tym zdecyduje, ale nie omieszkam do pana
napisać. - Podróżnicy w czasie dużo kłamią.
Podał mi rękę.
- Miło było pana gościć.
Uścisnąłem ją.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Wsiadłem do samochodu i ruszyłem na południe. Tego wieczora zameldowałem się w
Parker House w Bostonie i poszedłem obejrzeć Combat Zone, osławioną dzielnicę rozrywek.
Neony raziły mnie w oczy, a przewalające się tłumy nocnych marków - przeważnie młodych,
głównie płci męskiej, wielu w mundurach - budziły we mnie agorafobię i tęsknotę za cichymi
nocami w zachodnim Maine, gdzie nieliczne sklepy zamykano o szóstej, a ruch uliczny
zamierał o dziesiątej.
Następną noc spędziłem w hotelu Harrington w Waszyngtonie. Trzy dni później
byłem już na zachodnim wybrzeżu Florydy.
ROZDZIAŁ 12
Pojechałem drogą US 1 na południe. Jadłem w wielu przydrożnych restauracjach
oferujących domową kuchnię, jak u mamy”, lokalach, w których danie firmowe, włącznie z
koktajlem owocowym na przystawkę i ciastem z lodami na deser, kosztowało osiemdziesiąt
centów. Nie widziałem ani jednego fast foodu, nie licząc restauracji Howard Johnson's, z ich
28 smakami lodów i charakterystycznym logo przedstawiającym Simple Simona, bohatera
dziecięcej rymowanki. Widziałem drużynę skautów palących jesienne liście w ognisku pod
dozorem drużynowego; widziałem kobiety w płaszczach i kaloszach, które wnosiły pranie do
domów w szare popołudnie, kiedy zanosiło się na deszcz; widziałem długie pociągi
pasażerskie o nazwach jak The Southern Flyer i Star of Tampa, pędzące ku tym rejonom
Ameryki, gdzie zima nie ma wstępu. Widziałem starców palących fajki na ławkach na
rynkach miejskich. Widziałem milion kościołów i cmentarz, na którym co najmniej stu
żałobników otaczało kręgiem świeżo wykopany grób, śpiewając „The Old Rugged Cross”.
Widziałem mężczyzn budujących stodoły. Widziałem ludzi pomagających sobie nawzajem.
Dwaj z nich, jadący pikapem, zatrzymali się, żeby mi pomóc, kiedy strzeliła chłodnica
sunlinera i stałem na poboczu. To było w Wirginii, koło czwartej po południu, i jeden z
mężczyzn spytał, czy nie potrzebuję noclegu. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że coś takiego
mogłoby się wydarzyć w 2011 roku, ale z trudem.
I jeszcze jedno. W Karolinie Północnej zatrzymałem się po paliwo na stacji Humble
Oil, po czym poszedłem za róg budynku skorzystać z toalety. Było dwoje drzwi i trzy
tabliczki. Na jednych drzwiach widniał starannie wymalowany od szablonu napis PANOWIE,
na drugich PANIE. Trzecia tabliczka była strzałką na patyku. Wskazywała porośnięty
krzakami stok za stacją benzynową. Napisane było na niej KOLOROWI. Zaciekawiony,
ruszyłem ścieżką naprzód, starannie omijając charakterystyczne, tłusto połyskujące,
częściowo zielone, częściowo rdzawoczerwone liście trującego bluszczu. Miałem nadzieję, że
tatusiowie i mamusie, którzy prowadzili dzieci do czekającej w dole wygódki, potrafili
rozpoznać te kłopotliwe krzaki, bo pod koniec lat pięćdziesiątych większość dzieci nosi
krótkie spodenki.
Wygódki nie było. Na końcu ścieżki znalazłem wąski strumyk, nad którym na dwóch
betonowych słupkach położono deskę. Mężczyzna, który musiał się wysikać, mógł po prostu
stanąć na brzegu, rozpiąć rozporek i lać śmiało. Kobieta mogła przytrzymać się krzaka (o ile
nie był to trujący bluszcz albo trujący dąb) i przykucnąć. Na desce siadało się, żeby się
wysrać. Nawet w ulewnym deszczu.
Jeśli kiedykolwiek dałem wam powód sądzić, że rok 1958 to sama sielanka,
pamiętajcie tę ścieżkę, dobrze? Tę, wzdłuż której rósł trujący bluszcz. I deskę nad
strumykiem.
Osiedliłem się w mieścinie Sunset Point, sto kilometrów na południe od Tampy. Za
osiemdziesiąt dolarów miesięcznie wynająłem domek na najpiękniejszej (i prawie zupełnie
opuszczonej) plaży, jaką w życiu widziałem. Obok stały cztery podobne domki, wszystkie tak
samo skromne jak mój. Nigdzie nie zauważyłem ani jednej neokoszmarnej nowobogackiej
rezydencji, które miały później wyrosnąć w tej części stanu jak betonowe muchomory.
Piętnaście kilometrów na południe, w Nokomis, był supermarket, a w Venice senna dzielnica
handlowa. Droga numer 41, Tamiami Trail, była w zasadzie tylko wiejską szosą. Należało
jeździć nią wolno, zwłaszcza pod wieczór, bo wtedy przez jezdnię lubiły przechodzić
aligatory i pancerniki. Między Sarasotą a Venice były kramy z owocami, przydrożne bazary,
parę barów i tancbuda Blackie's. Za Venice, bracie, miałeś praktycznie całą drogę dla siebie,
przynajmniej dopóki nie dotarłeś do Fort Myers.
Porzuciłem maskę George'a Ambersona, speca od nieruchomości. Wiosną 1959 roku
w Ameryce nastała recesja. Na wybrzeżu Florydy wszyscy sprzedawali i nikt nie kupował,
więc George Amberson stał się tym, kogo chciał z niego zrobić Al - niespełnionym pisarzem,
który odziedziczył po względnie bogatym wujku dość pieniędzy, by mieć z czego żyć przez
jakiś czas.
Pisać pisałem, i to nie jedną, ale dwie rzeczy. Co rano, kiedy byłem najbardziej rześki,
pracowałem nad rękopisem, który teraz czytasz drogi czytelniku (o ile gdzieś tam istniejesz).
Wieczorami pracowałem nad powieścią, którą wstępnie zatytułowałem „Miasto zbrodni”.
Miastem, o które chodziło, było oczywiście Derry, choć w książce nazwałem je Dawson.
Zacząłem pisać po to tylko, żeby mieć alibi, coś, co mógłbym pokazać w sytuacji, gdybym się
z kimś zaprzyjaźnił i ten ktoś by spytał, nad czym pracuję („rękopis poranny” trzymałem w
stalowej kasetce pod łóżkiem). Ostatecznie „Miasto zbrodni” stało się czymś więcej niż tylko
kamuflażem. Zacząłem sądzić, że to dobry tekst, i mieć nadzieję, że pewnego dnia może
nawet ukaże się drukiem.
Nawet jeśli odliczyć godzinę pracy nad pamiętnikiem rano i godzinę pracy nad
powieścią wieczorem, wciąż miałem mnóstwo wolnego czasu, z którym musiałem coś zrobić.
Próbowałem łowić ryby, których nie brakowało, ale uznałem, że to nie dla mnie, i
zrezygnowałem. Spacery były w porządku o świcie i zachodzie słońca, ale nie w ciągu
upalnego dnia. Zostałem częstym bywalcem jedynej księgarni w Sarasocie i spędzałem długie
(i na ogół szczęśliwe) godziny w małych bibliotekach w Nokomis i Osprey.
Czytałem też raz po raz notatki Ala o Oswaldzie. W końcu się zorientowałem, że to
już graniczy z obsesją, i schowałem zeszyt do kasetki z moim „porannym rękopisem”.
Nazwałem te notatki wyczerpującymi i takie też mi się wtedy wydawały, ale w miarę jak czas
- ten taśmociąg, na którym wszyscy jedziemy - przybliżał mnie do punktu, w którym moje
życie mogło zbiec się z życiem młodego przyszłego zabójcy, to wrażenie słabło. Były luki.
Czasami przeklinałem Ala za to, że samowolnie wrobił mnie w tę misję, ale kiedy
wracał rozsądek, zdawałem sobie sprawę, że nawet gdyby dał mi więcej czasu, niczego by to
nie zmieniło, Mogłoby nawet pogorszyć sytuację i Al pewnie o tym wiedział. Nawet gdyby
nie popełnił samobójstwa, miałbym góra dwa tygodnie, a ile książek napisano o ciągu
wydarzeń, który doprowadził do wydarzeń tamtego dnia w Dallas? Sto? Trzysta? Pewnie
bliżej tysiąca. Niektóre zgadzały się z przekonaniem Ala, że Oswald działał sam, inne
spekulowały, że był uczestnikiem gigantycznego spisku, jeszcze inne zaś kategorycznie
stwierdzały, że w ogóle nie pociągnął za spust i że był tym, za kogo się podawał po
aresztowaniu, kozłem ofiarnym. Popełniając samobójstwo, Al eliminował największą słabość
uczonego: nazywanie wahania pracą badawczą.
Od czasu do czasu jeździłem do Tampy, gdzie dyskretne zasięgnięcie języka
doprowadziło mnie do bukmachera. Nazywał się Edwardo Gutierrez. Jak już nabrał pewności,
że nie jestem gliną, chętnie przyjmował moje zakłady. Zacząłem od obstawienia Minneapolis
Lakers w finale sezonu 1958/59 przeciwko Boston Celtics, w ten sposób zyskując sobie
reputację frajera; Lakers nie wygrali ani jednego meczu. Postawiłem też czterysta dolarów na
to, że Canadians pokonają Maple Leafs w Pucharze Stanleya, i wygrałem... ale stawka była
jeden do jednego. Śmieszne pieniądze, brachu, powiedziałby mój kumpel Chaz Frati.
Największy łup zgarnąłem wiosną 1960 roku, kiedy obstawiłem, że Venetian Way
wygra z Bally Ache, zdecydowanym faworytem Kentucky Derby. Gutierrez zaproponował mi
kurs cztery do jednego, jeśli postawię tysiaka, lub pięć do jednego, jeśli wyłożę dwa. Po
stosownie długim wahaniu zgodziłem się na ten drugi wariant i wzbogaciłem się o dziesięć
tysięcy. Wypłacił całą sumę z pogodą, jak Frati, ale w oczach miał stalowy błysk, który mi się
nie spodobał, i postarałem się, żeby przegrać tysiąc z okładem, zanim wyjechałem latem 1960
roku.
Gutierrez był Kubańczykiem, ważył może sześćdziesiąt kilo w mokrym ubraniu, ale
był też wygnańcem z nowoorleańskiej mafii, w owych czasach kierowanej przez Carlosa
Marcello. Zasłyszałem tę plotkę w sali bilardowej obok zakładu fryzjerskiego, w którym
Gutierrez przyjmował zakłady (i rozgrywał na zapleczu chyba nigdy niekończącą się partię
pokera pod fotografią prawie nagiej Diany Dors) Mężczyzna, z którym grałem w dziewiątkę,
wychylił się do przodu rzucił okiem wkoło, by sprawdzić, czy mamy stół w kącie tylko dla
siebie, po czym mruknął: „Wiesz, co mówią o mafii, George... z niej się nie odchodzi”.
Chętnie pogadałbym z Gutierrezem o jego latach w Nowym Orleanie, ale uznałem, że
zbytnia ciekawość byłaby niewskazana zwłaszcza po mojej wielkiej wygranej przy okazji
derby. Gdybym się ośmielił - i znalazł przekonujący sposób poruszenia tego tematu -
zapytałbym Gutierreza, czy miał okazję poznać innego domniemanego członka organizacji
Marcello, Charlesa „Dutza” Murreta, byłego boksera. Coś czuję, że odpowiedź byłaby
Date: 2015-12-17; view: 1196
|