ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 27 page
Miałem własny plan na okres między sierpniem 1960 a kwietniem 1963 roku. Kiedy
Oswald wróci z Rosji, będę miał go na oku, ale nie będę w nic ingerował. Nie mogłem sobie
na to pozwolić. Ze względu na efekt motyla. Jeśli istnieje głupsza metafora niż „łańcuch
zdarzeń”, ja takiej nie znam. Łańcuchy (może poza tymi, które wszyscy uczyliśmy się kleić z
pasków kolorowego papieru w przedszkolu) są mocne. Używamy ich do wyciągania bloków
silnika z ciężarówek oraz krępowania rąk i nóg niebezpiecznym więźniom. Rzeczywistość,
jak ją pojmowałem, już taka nie była. Wydarzenia są kruche, powiadam wam, są domkami z
kart i zaczepiając Oswalda - a co dopiero próbując go odwieść od popełnienia zbrodni, o
której jeszcze nawet nie pomyślał - pozbawiałbym się mojego jedynego atutu. Motyl
rozpostarłby skrzydła i losy Oswalda by się zmieniły.
Może z początku byłyby to drobne zmiany, ale, jak mówi piosenka Bruce'a
Springsteena, z drobiazgów, mała, wielkie rzeczy się rodzą. Mogłyby to być zmiany na
lepsze, ocaliłyby człowieka, który teraz był młodym senatorem z Massachusetts. Ja w to
jednak nie wierzyłem. Bo przeszłość jest nieustępliwa. W 1962 roku, zanotował Al na
marginesie, Kennedy będzie w Houston, na uniwersytecie Rice, gdzie wygłosi przemówienie
o locie na Księżyc. Odkryta aula, bez kuloodpornego podium, napisał. Houston było o niecałe
pięćset kilometrów od Dallas. A jeśli Oswald tam postanowi zabić prezydenta?
A jeśli Oswald był tym, za kogo się podawał, kozłem ofiarnym? Co by się stało,
gdybym wypłoszył go z Dallas z powrotem do Nowego Orleanu, a Kennedy zginąłby mimo
to, padając ofiarą jakiegoś szalonego spisku mafii czy CIA? Czy starczyłoby mi odwagi, żeby
jeszcze raz wejść w króliczą norę i zacząć wszystko od nowa? Znowu ocalić Dunningów?
Znowu uratować Carolyn Poulin? Już poświęciłem tej misji prawie dwa lata. Czy byłbym
skłonny dorzucić następne pięć, gdy skutek tak czy tak będzie niepewny?
Lepiej nie musieć się o tym przekonać.
Lepiej od razu mieć pewność.
W drodze z Nowego Orleanu do Teksasu zdecydowałem, że najlepszym sposobem na
monitorowanie Oswalda bez wchodzenia mu w drogę jest mieszkać w Dallas, gdy on będzie
w siostrzanym mieście Dallas, Fort Worth, i przenieść się do Fort Worth, gdy Oswald
przeprowadzi się z rodziną do Dallas. Zaletą tego pomysłu była jego prostota, ale to nie
mogło się udać. Uświadomiłem to sobie w następnych tygodniach po tym, jak pierwszy raz
spojrzałem na Teksaską Składnicę Podręczników i bardzo silnie poczułem, że, jak czeluść
Nietzschego, ona też na mnie patrzy.
W sierpniu i wrześniu tego roku wyborów prezydenckich jeździłem sunlinerem po
Dallas, szukając mieszkania (nawet po tak długim czasie strasznie brakowało mi mojego
GPS-a i co rusz musiałem pytać ludzi o drogę). Nic mi nie pasowało. Z początku myślałem,
że to wina samych mieszkań. Potem, kiedy zacząłem lepiej poznawać miasto, zorientowałem
się, że przyczyna leży po mojej stronie.
Prawda była taka, że nie lubiłem Dallas, i osiem tygodni wnikliwej obserwacji
przekonało mnie, że wiele było powodów, by tego miasta nie lubić. „Times Herald” (który
wielu mieszkańców Dallas rutynowo nazywało „Szajs Herald”) był męczącą tubą taniego
patriotyzmu lokalnego. „Morning News” mogło sobie lirycznie opisywać toczony przez
Dallas i Houston „wyścig ku niebu”, ale drapacze chmur, do których to określenie się
odnosiło, były wyspą architektonicznej miernoty otoczoną pierścieniami, jak to zwykłem
nazywać w duchu, Wielkiego Amerykańskiego Kultu Płaskości. Prasa nie zauważała dzielnic
slumsowych, w których podziały na tle rasowym zaczynały się zacierać. Za nimi były
niekończące się osiedla klasy średniej, zaludnione głównie przez weteranów drugiej wojny
światowej i wojny w Korei. Weterani mieli żony, które całymi dniami sprzątały, prały i
prasowały. Większość małżeństw miała 2,5 dziecka. Nastolatki kosiły trawniki, rozwoziły
rowerami „Szajs Herald”, pucowały rodzinne samochody woskiem i słuchały (potajemnie)
Chucka Berry'ego w radiach tranzystorowych.
Jeszcze dalej, za domami na przedmieściach z wirującymi zraszaczami na trawnikach,
rozciągały się rozległe połacie pustki. Tu i tam obrotowe deszczownie wciąż pracowały na
polach bawełny, która jednak nie była już w tych stronach królem; zastąpiły ją bezkresne łany
kukurydzy i soi. W powiecie Dallas najlepiej obrodziły elektronika, tekstylia, brednie i
nieuczciwie zarabiane petrodolary. W okolicy stało niewiele wież wiertniczych, ale kiedy
wiatr wiał od zachodu, gdzie znajduje się Basen Permski, w bliźniaczych miastach cuchnęło
ropą i gazem ziemnym.
Dzielnica finansowa w centrum była pełna zagonionych cwaniaków w stroju, który
nazywałem w duchu Full Dallas: marynarka sportowa w kratę, wąski krawat obciążony
wielgachną spinką (spinki te, ówczesny odpowiednik hiphopowych błyskotek, zwykle miały
na środku skrzące się brylanty albo ich przekonujące podróbki), białe spodnie Sansabelt i
krzykliwe buty z ozdobnymi szwami. Pracowali w bankach i spółkach inwestycyjnych.
Sprzedawali kontrakty terminowe na soję, koncesje na ropę i ziemię na zachód od miasta,
gdzie nie rosło nic oprócz czarciego ziela i szarłatów. Poklepywali się nawzajem po
ramionach dłońmi obładowanymi pierścieniami i mówili do siebie per „synu”. U pasa, tam
gdzie biznesmeni w 2011 noszą telefony komórkowe, wielu miało pistolety w ręcznie szytych
kaburach.
Były billboardy nawołujące do odwołania z urzędu prezesa Sądu Najwyższego Earla
Warrena; billboardy pokazujące rozwścieczonego Nikitę Chruszczowa (głosiły: NIET,
TOWARZYSZU CHRUSZCZOW, TO MY POGRZEBIEMY WAS!); jeden na West
Commerce Street informował AMERYKAŃSKA PARTIA KOMUNISTYCZNA POPIERA
INTEGRACJĘ. PRZEMYŚL TO! Ten ostatni opłaciła organizacja o nazwie Stowarzyszenie
im. Patricka Henry'ego. Przy dwu okazjach na sklepach, których nazwy sugerowały, że
właścicielami są Żydzi, zobaczyłem narysowane mydłem swastyki.
Dallas mi się nie podobało. Nie, proszę pani, nie, proszę pana, wcale. Nie podobało mi
się od chwili, kiedy zameldowałem się w Adolphusie i zobaczyłem, jak maître d' restauracji
ściska skulonego młodego kelnera za ramię i krzyczy mu w twarz. Mimo to, miałem tutaj
sprawę do załatwienia i tutaj miałem zostać. Tak wtedy myślałem.
Dwudziestego drugiego września nareszcie znalazłem lokum, które wyglądało na
zdatne do zamieszkania. Był to stojący przy Blackwell Street w północnej części Dallas
samodzielny garaż przerobiony na całkiem przyzwoite dwupoziomowe mieszkanie.
Największa zaleta: klimatyzacja. Największa wada: właściciel, Ray Mack Johnson. Był
rasistą. Uprzedził mnie, że jeśli zdecyduję się tu zamieszkać, to on radzi, żebym trzymał się z
dala od pobliskiej Greenville Avenue, bo dużo tam knajp o wymieszanej rasowo klienteli i
czarnuchów z nożami, które nazywał „sprężynowcami”.
- Nie mam nic przeciwko czarnuchom, Boże broń - powiedział mi. - A gdzie tam. To
Bóg ich takim statusem społecznym pokarał, nie ja. Wiesz pan chyba o tym, co?
- Musiałem przeoczyć ten fragment w Biblii.
Zmrużył oczy podejrzliwie.
- Coś pan, metodysta?
- Tak. - Uznałem, że tak będzie bezpieczniej, niż gdybym powiedział, że z
wyznaniowego punktu widzenia jestem nikim.
- Tobie do baptystów przejść trzeba, synu. Nasz Kościół przyjmuje nowych wiernych
z otwartymi ramionami. Weź pan to mieszkanie, a może którejś niedzieli ja i żona zabierzemy
pana na mszę.
- Może - przytaknąłem, notując sobie w pamięci, by w ową niedzielę być w śpiączce.
Albo w ogóle być martwy.
Pan Johnson tymczasem powrócił do swojego kazania.
- Widzisz pan, pewnego razu Noe upił się na arce i leżał na łożu goły jak go Pan Bóg
stworzył. Dwaj synowie nie chcieli na niego patrzeć, odwrócili się tylko i przykryli go kocem.
A może to było prześcieradło, nie pamiętam. Ale Cham, jedyny czarnuch w rodzinie, ujrzał
nagość ojca swego i Bóg za karę skazał go i całą jego rasę na to, by już zawsze byli tymi, co
drzewo ścinają i wodę noszą. Ot, i cała prawda. Tak to właśnie było. Księga Rodzaju, rozdział
dziewiąty. Pan sam to sobie sprawdzi, panie Amberson.
- Uhm - mruknąłem, wmawiając sobie, że gdzieś mieszkać muszę, a przecież nie mogę
bez końca siedzieć w Adolphusie. Że trochę rasizmu wytrzymam, że się nie rozpuszczę. Że to
duch czasów i że pewnie tak samo jest wszędzie. Tylko że sam sobie nie wierzyłem. -
Przemyślę to i za dzień lub dwa dam panu odpowiedź, panie Johnson.
- Tylko nie zwlekaj za długo, synu. Chętni na to mieszkanie szybko się znajdą.
Błogosławionego dnia życzę.
W ten błogosławiony dzień znów panował potworny upał, a łowy na mieszkanie
kosztowały mnie wiele potu. Po opuszczeniu uczonego towarzystwa Raya Macka Johnsona
wzięła mnie chętka na piwo. Postanowiłem je kupić na Greenville Avenue. Skoro pan
Johnson odradzał wizytę w tej okolicy, uznałem, że wypada tam zajrzeć.
Pod dwoma względami miał rację: ulica była zintegrowana (mniej więcej) i
niebezpieczna. Była też pełna życia. Zaparkowałem wóz i poszedłem na spacer, delektując się
jarmarczną atmosferą. Minąłem prawie dwa tuziny barów, kilka podrzędnych kin (WEJDŹ,
W ŚRODKU JEST „KOOL”, zachęcały transparenty u markiz łopoczące na gorącym,
cuchnącym ropą teksaskńn wietrze) i lokal ze striptizem, zachwalany przez stojącego przed
wejściem naganiacza wrzaskiem: „Dziewczyny, dziewczyny, dziewczyny, najlepsza burleska
na świecie! Lepszej nie zobaczycie! Te damulki się golą, jeśli wiecie, co mam na myśli!”.
Przeszedłem też obok trzech czy czterech punktów kasowych, w których można było
zrealizować czek i dostać szybką pożyczkę. Przed jednym z nich - Faith Financial: Zaufanie
to nasza dewiza - bezczelnie stała tablica z napisami DZISIEJSZE ZAKŁADY u góry i
TYLKO DLA ZABAWY u dołu. Mężczyźni w słomkowych kapeluszach i szelkach (styl, w
jakim tylko zatwardziałym graczom do twarzy) stali wokół niej i dyskutowali o podanych
notowaniach. Niektórzy mieli programy wyścigów konnych; inni przeglądali dział sportowy
„Morning News”.
Tylko dla zabawy, pomyślałem. Jasne. Przed oczami mignął mi obraz mojego domku
na plaży, trawionego pośród nocy płomieniami wzbijanymi w rozgwieżdżone niebo przez
wiatr znad Zatoki Meksykańskiej. Zabawa miała swoje złe strony, zwłaszcza kiedy polegała
na stawianiu zakładów.
Z otwartych drzwi wysączała się muzyka i zapach piwa. Usłyszałem Jerry'ego Lee
Lewisa śpiewającego „Whole Lotta Shakin' Goin' On” w jednej szafie grającej i Ferlina
Husky'ego zawodzącego „Wings of a Dove” w drugiej, w sąsiednim lokalu. Zaczepiły mnie
cztery prostytutki i handlarz uliczny, który sprzedawał kołpaki, brzytwy skrzące się strasami i
flagi Teksasu z wypisanym wypukłymi literami hasłem NIE ZADZIERAJ Z TEKSASEM.
Spróbujcie przetłumaczyć coś takiego na łacinę.
Dręczyło mnie niepokojące, bardzo silne poczucie déjà vu, wrażenie, że coś tutaj jest
nie tak, że coś tutaj zawsze było nie tak. To było niedorzeczne - nigdy w życiu nie byłem na
Greenville Avenue - ale przy tym niezaprzeczalne, płynące z serca raczej niż z głowy. Nagle
stwierdziłem, że nie chcę piwa. I że nie wynajmę przerobionego garażu pana Johnsona bez
względu na to, jak dobrze był klimatyzowany.
Właśnie minąłem knajpę o nazwie Desert Rose, w której huczała szafa grająca Rock-
Ola; śpiewał Muddy Waters. Kiedy zrobiłem zwrot w tył, żeby wrócić do samochodu, przez
drzwi wyleciał mężczyzna. Potknął się i runął jak długi na chodnik. Z ciemnego wnętrza baru
dobiegł wybuch śmiechu. Jakaś kobieta krzyknęła: „I nie wracaj tu, dopóki ci jaj nie
przyszyją!”. Wywołało to kolejną (i jeszcze donośniejszą) salwę śmiechu.
Wyrzucony klient krwawił z nosa - mocno przekrzywionego w bok - i z zadrapania,
które przecinało lewą stronę jego twarzy od skroni po podbródek. Oczy miał wielkie,
zszokowane. Wywleczona ze spodni, szarpana wiatrem koszula opadała mu prawie do kolan,
kiedy złapał się latarni i podźwignął na nogi. Gdy już na nich stanął, omiótł gniewnym
wzrokiem wszystko dokoła, nie widząc niczego.
Zrobiłem parę kroków w jego kierunku, ale zanim pokonałem dzielący nas dystans,
jedna z kobiet - ta o dużych ciemnych oczach i gładkiej skórze koloru kawy, które wcześniej
pytały mnie, czy nie chciałbym się zabawić, nadeszła, kołysząc się na szpilkach. Tak
naprawdę jeszcze nie była kobietą, mogła mieć najwyżej szesnaście lat. Uśmiechała się, ale
nie złośliwie, i kiedy mężczyzna z zakrwawioną twarzą zachwiał się, ujęła go za ramię.
- Spokojnie, skarbulku - powiedziała. - Musisz ochłonąć, zanim...
Podciągnął zwisające poły koszuli. Zdobiona masą perłową rękojeść pistoletu - dużo
mniejszego niż ten, który kupiłem w sklepie sportowym Machen's, wyglądał jak zabawka -
wbijała się w blade sadło wylewające się z nieopiętych pasem gabardynowych spodni. W
rozpiętym do połowy rozporku widziałem bokserki w czerwone wyścigówki. To pamiętam.
Mężczyzna wyszarpnął pistolet, przycisnął lufę do brzucha prostytutki i pociągnął za spust.
Rozległ się idiotyczny cichy trzask, dźwięk kapiszona wybuchającego w blaszanej puszce, nic
więcej. Kobieta krzyknęła i usiadła na chodniku, z dłońmi splecionymi na brzuchu.
- Postrzeliłeś mnie! - W jej głosie było więcej oburzenia niż bólu, ale krew zaczynała
przesączać się przez jej palce. - Postrzeliłeś mnie, gnido parszywa, dlaczegoś mnie postrzelił?
Nie zwrócił na nią uwagi, tylko szarpnął drzwi Desert Rose. Ja wciąż stałem tam,
gdzie byłem, kiedy postrzelił ładną młodą prostytutkę, po części dlatego, że zamarłem z
szoku, ale głównie przez to, że to wszystko trwało sekundy. Może dłużej niż Oswaldowi
zajmie zabójstwo prezydenta Stanów Zjednoczonych, ale niewiele.
- Tego chcesz, Linda?! - krzyknął. - Jeśli tego chcesz, proszę bardzo!
Wsadził sobie lufę do ucha i nacisnął cyngiel.
Złożyłem chusteczkę i delikatnie przycisnąłem ją do dziury w czerwonej sukience
dziewczyny. Nie wiem, jak ciężko była ranna, ale miała dość siły, by wyrzucić z siebie potok
barwnych wyrażeń, których zapewne nie nauczyła się od matki (chociaż kto wie). A kiedy
jakiś mężczyzna z gromadzącego się tłumu podszedł za blisko jak na jej gust, warknęła:
- Nie zaglądaj mi pod kieckę, świntuchu jeden. Za to się płaci.
- Trup na miejscu. Biedny sukinsyn - stwierdził ktoś. Klęczał obok mężczyzny,
którego wyrzucili z Desert Rose. Jakaś kobieta zaczęła piszczeć.
Zbliżające się syreny też piszczały. Zauważyłem inną kobietę, która też mnie zaczepiła
podczas mojej przechadzki po Greenville Avenue, rudowłosą, w spodniach Capri.
Przywołałem ją skinieniem ręki. Dotknęła swojej piersi gestem mówiącym „kto, ja?”, a ja
kiwnąłem głową. Tak, ty.
- Przyciskaj tę chusteczkę do rany - poleciłem jej. - Spróbuj zatamować krwawienie.
Ja muszę już iść.
Obdarzyła mnie mądrym uśmiechem.
- Co, nie chcesz zaczekać na gliny?
- Nie bardzo. Nie znam tych ludzi. Tylko tędy przechodziłem.
Uklękła przy krwawiącej, przeklinającej dziewczynie na chodniku i ucisnęła ranę
mokrą już od krwi chusteczką.
- Jak my wszyscy, kochany - powiedziała.
Tej nocy nie mogłem spać. Kiedy już zapadałem w sen, nagle ukazywała mi się tłusta
od potu, pełna samozadowolenia twarz Raya Macka Johnsona zrzucającego winę za dwa
tysiące lat niewolnictwa, mordów i wyzysku na to, że jakiś nastolatek obczaił drążek zmiany
biegów ojca. Budziłem się raptownie, uspokajałem się, zasypiałem... i widziałem niskiego
faceta z rozpiętym rozporkiem, który wsadza sobie w ucho lufę małego pistoletu. „Tego
chcesz, Linda?”. Ostatni wybuch bezrozumnej złości przed wielkim snem. I znowu się
budziłem. Następni w galerii postaci byli mężczyźni w czarnym sedanie wrzucający butelkę z
benzyną przez frontowe okno mojego domu w Sunset Point: Edwardo Gutierrez próbujący się
pozbyć swojego Yanqui z Krainy Jankesów. Dlaczego? Bo nie lubił przegrywać, to wszystko.
Jak dla niego to wystarczający powód.
W końcu dałem za wygraną i usiadłem przy oknie, w którym dzielnie warkotał
hotelowy klimatyzator. Noc w Maine na pewno była dość rześka, by drzewa zaczęły nabierać
kolorów, ale tu, w Dallas, o wpół do trzeciej nad ranem wciąż było dwadzieścia kilka stopni. I
wilgoć w powietrzu.
- Dallas, Derry - powiedziałem, patrząc w dół, na milczący wąwóz Commerce Street.
Murowanego sześcianu Składnicy Podręczników nie widziałem, ale był blisko. Kilka minut
piechotą. - Derry, Dallas.
Obie nazwy składały się z dwóch sylab przełamanych na podwójnej literze jak patyk
na kolanie. Nie mogłem tu zostać. Zwariowałbym, gdybym spędził w Dallas jeszcze
trzydzieści miesięcy. Ile czasu by minęło, zanim zacząłbym zauważać graffiti typu
NIEDŁUGO ZABIJĘ MOJĄ MATKĘ? Albo dostrzegłbym Jezusa jak fetysz dżu-dżu
płynącego w rzece Trinity? Może w Fort Worth byłoby lepiej, ale Fort Worth i tak był za
blisko.
Czemu właściwie muszę mieszkać w jednym z tych miast?
Ta myśl przyszła zaraz po trzeciej nad ranem i była jak objawienie. Miałem porządny
samochód - w którym się tak jakby zakochałem, szczerze mówiąc - a w centralnym Teksasie
nie brakowało dobrych, szybkich dróg, w tym wielu świeżo wybudowanych. Na przełomie
dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku skomplikuje je plątanina estakad i
dodatkowych pasów, ale w roku 1960 były wręcz niesamowicie puste, przygotowane na
przyjęcie ruchu, który jeszcze nie nastał. Były ograniczenia prędkości, ale nikt nie pilnował
ich przestrzegania. W Teksasie nawet policjanci stanowi wyznawali wiarę w gaz do dechy i
ryk silnika.
Mógłbym wyjść z tego duszącego cienia, który zdawał się spowijać całe miasto.
Mógłbym znaleźć miejscowość nie tak przygnębiającą, gdzie nie czułoby się wszechobecnej
nienawiści i agresji. W biały dzień mogłem sobie wmawiać, że to tylko złudzenie, ale nie
teraz, na dnie poranka. W Dallas niewątpliwie byli dobrzy ludzie, tysiące dobrych ludzi,
przytłaczająca większość, ale był też ten pobrzmiewający w tle akord, który czasem wyrywał
się na pierwszy plan. Tak jak wtedy przed Desert Rose.
„Wydaje mi się, że w Derry złe czasy tak naprawdę nigdy się nie kończą”. Tak
powiedziała Bevvie-co-mieszka-na-drzewie i sądziłem, że to samo dotyczy Dallas, mimo że
najgorszy dzień w dziejach tego miasta miał nadejść dopiero za ponad trzy lata.
Będę dojeżdżać, postanowiłem. George chce w ciszy i spokoju pracować nad książką,
ale że pisze o mieście... nawiedzonym mieście, musi od czasu do czasu w nim bywać, zgadza
się? Żeby zbierać materiały.
Nic dziwnego, że trzeba było prawie dwóch miesięcy, żebym wpadł na ten pomysł;
najprostsze rozwiązania często najłatwiej przeoczyć. Wróciłem do łóżka i prawie od razu
zasnąłem.
Nazajutrz wyjechałem z Dallas drogą numer 77 na południe. Po półtorej godziny
dotarłem do powiatu Denholm. Skręciłem na zachód, na drogę stanową numer 109, głównie
dlatego, że spodobał mi się billboard na skrzyżowaniu. Przedstawiał heroicznego młodego
futbolistę w złocistym kasku, czarnej koszulce i złocistych getrach. LWY DENHOLM,
TRZYKROTNI MISTRZOWIE REGIONU! ZMIERZAMY PO MISTRZOSTWO STANU
W 1960! „MOC JIMA JEST Z NAMI!”.
Cokolwiek to znaczy, pomyślałem. Cóż, każda szkoła ma swoje sekretne znaki i
sygnały; dzięki temu dzieciaki czują się dopuszczone do tajemnicy.
Po przejechaniu paru kilometrów drogą 109 dotarłem do mieściny o nazwie Jodie.
Tabliczka oznajmiała: MIESZK. 1280. WITAJ, PRZYBYSZU! W połowie długości
szerokiej, wysadzanej drzewami Main Street zobaczyłem małą restaurację z wywieszką w
witrynie: NAJLEPSZE SHAKE'I, FRYTKI I HAMBURGERY W CAŁYM TEKSASIE!
Nazywała się Al's Diner.
Oczywiście.
Zatrzymałem wóz na jednym z ukośnych miejsc parkingowych przed restauracją,
wszedłem do środka i zamówiłem coś o nazwie Widłorogi Specjał, co okazało się podwójnym
cheeseburgerem z sosem barbecue. Podawano go w zestawie z frytkami Mesquite i shakiem
Rodeo - do wyboru waniliowy, czekoladowy lub truskawkowy. Widłorogi Specjał nie był tak
dobry jak Mniamburger, ale nie był też zły, a frytki takie jak lubię najbardziej: chrupiące,
słone, lekko przypalone.
Al okazał się Alem Stevensem, chudzielcem w średnim wieku, który w niczym nie
przypominał Ala Templetona. Miał fryzurę w stylu rockabilly, oprószone siwizną wąsy
meksykańskiego bandido, mocny teksaski akcent i papierową czapkę zawadiacko
przekrzywioną na bok. Kiedy spytałem, czy w Jodie można wynająć mieszkanie, zaśmiał się i
powiedział:
- Do wyboru, do koloru. Gorzej z pracą, bo ośrodek handlowy to nie jest. Głównie
rancza, a pan, bez urazy, nie wygląda mi na typ kowboja.
- I słusznie. Jestem raczej typem pisarza.
- Co pan powie! Mogłem coś pańskiego przeczytać?
- Jeszcze nie. Mam napisane prawie pół powieści i paru wydawców wyraziło
zainteresowanie. Szukam cichego miejsca, gdzie mógłbym ją dokończyć.
- Cóż, w Jodie jest cicho, to na pewno. - Al przewrócił oczami. - Powinni nam
przyznać patent na ciszę. Tylko w piątkowe wieczory robi się głośno.
- Futbol?
- Otóż to, całe miasto idzie na mecz. W przerwie wszyscy ryczą jak lwy, potem
wiwatują na cześć Jima. Słychać ich na parę kilometrów wokół. Bardzo to zabawne.
- Kto to jest Jim?
- LaDue, rozgrywający. Mieliśmy parę dobrych drużyn, ale takiego rozgrywającego
jak LaDue jeszcze w Denholm nie było. A jest dopiero w trzeciej klasie. Ludzie zaczynają
Date: 2015-12-17; view: 1298
|