ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 24 page zgasiłem silnik i spróbowałem wysiąść. Nic z tego. Drzwi nie chciały się otworzyć. Parę razy
naparłem na nie ramieniem, a kiedy i to nie pomogło, zobaczyłem, że zamek jest wciśnięty,
choć samozamykające się samochody to wówczas była odległa przyszłość, a ja go nie
wcisnąłem. Próbowałem go wyciągnąć. Na próżno. Poruszałem nim na boki. Nie wychodził.
Otworzyłem okno, wychyliłem się i udało mi się wsunąć kluczyk do dziurki pod
chromowanym guzikiem na klamce. Tym razem zamek wyskoczył. Wysiadłem i sięgnąłem
do środka po pamiątkową poduszkę.
„Opór wobec zmiany jest proporcjonalny do tego, jak bardzo przyszłość może się
zmienić wskutek danego czynu”, powiedziałem Alowi moim najlepszym belferskim tonem i
to była prawda. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, jaką cenę trzeba za to zapłacić. Aż do
teraz.
Wolno ruszyłem poboczem drogi numer 7, osłonięty od deszczu postawionym
kołnierzem i kapeluszem naciągniętym na uszy. Kiedy nadjeżdżały samochody - a zdarzało
się to rzadko - chowałem się między drzewami, które rosły po mojej stronie drogi. Zdaje się,
że czasem przykładałem dłonie do skroni, żeby sprawdzić, czy mi głowa nie puchnie. Takie
sprawiała wrażenie.
Wreszcie skończyły się drzewa. Zastąpił je kamienny mur. Za nim były starannie
wypielęgnowane, łagodne pagórki usiane nagrobkami i pomnikami. Cmentarz Longview.
Wspiąłem się na wzniesienie i zobaczyłem stragan z kwiatami po drugiej stronie drogi. Stal
zamknięty, w środku nie paliło się światło. W weekendy, czas odwiedzania zmarłych, zwykle
był duży ruch, ale nie w taką pogodę. Starsza pani, która prowadziła stragan, zapewne
postanowiła pospać dłużej. Później otworzy interes. Widziałem to na własne oczy.
Wdrapałem się na mur, przygotowany na to, że się pode mną zawali, ale tak się nie
stało. I kiedy dostałem się na teren Longview, zdarzył się cud: ból głowy powoli zelżał.
Usiadłem na nagrobku pod zwieszającymi się gałęziami wiązu, zamknąłem oczy i oceniłem
poziom bólu. Dotąd sięgał dziesięciu na dziesięć punktów - może nawet jedenastu - teraz
jednak osłabł do ośmiu.
- Chyba się przebiłem, Al - powiedziałem. - Chyba jestem po drugiej stronie.
Mimo to szedłem ostrożnie, wypatrując kolejnych sztuczek - upadających drzew, hien
cmentarnych, może nawet płonącego meteorytu. Nie było nic. Kiedy dotarłem do
sąsiadujących ze sobą grobów oznaczonych ALTHEA PIERCE DUNNING i JAMES
ALLEN DUNNING, ból głowy nie przekraczał już pięciu punktów.
Rozejrzałem się i zobaczyłem mauzoleum ze znajomym nazwiskiem
wygrawerowanym na różowym granicie: TRACKER. Poszedłem tam i pociągnąłem żelazną
furtkę do siebie. W 2011 byłaby zamknięta na kłódkę, ale to był rok 1958 i otworzyła się bez
oporu... choć z godnym horroru skowytem zardzewiałych zawiasów.
Wszedłem do środka, brnąc przez zwał starych, suchych liści. Na środku krypty stała
kamienna ławeczka dumania; po bokach były kamienne schowki z Trackerami sięgające roku
1831. Według miedzianej tablicy na najstarszym spoczywały w nim kości monsieur Jeana
Paula Traiche'a.
Zamknąłem oczy.
Położyłem się na ławce i zapadłem w drzemkę.
Zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, było prawie południe. Podszedłem do furtki krypty Trackerów,
żeby zaczekać na Dunninga... tak jak Oswald Pięć lat później miał czekać w swojej
strzeleckiej ambonie na piątym Piętrze Teksaskiej Składnicy Podręczników na przejazd
kawalkady Kennedy'ego.
Ból głowy minął.
Pontiac Dunninga zjawił się mniej więcej o tej samej porze, kiedy Red Schoendienst
zdobywał pierwszy z punktów, które miały dać zwycięstwo Milwaukee Braves. Dunning
zaparkował na najbliższej alejce wysiadł, postawił kołnierz, po czym schylił się i sięgnął do
samochodu po kosze z kwiatami. Ruszył w dół wzgórza, do grobów rodziców niosąc po
jednym koszu w każdej dłoni.
Teraz, kiedy ta chwila nadeszła, czułem się całkiem dobrze. Przebiłem się na drugą
stronę tego, co próbowało mnie powstrzymać. Pamiątkową poduszkę miałem pod płaszczem.
Trzymałem w niej dłoń. Mokra trawa tłumiła moje kroki. Słońce nie świeciło, więc nie
rzucałem cienia. Dunning nie wiedział, że za nim jestem, dopóki nie powiedziałem na głos
jego nazwiska. Wtedy się odwrócił.
- Kiedy odwiedzam rodziców, nie lubię towarzystwa - powiedział. - Coś ty za jeden,
do cholery? I co to? - Patrzył na poduszkę, którą wyjąłem zza pazuchy. Okrywała moją dłoń
jak rękawiczka.
Postanowiłem odpowiedzieć tylko na pierwsze pytanie.
- Nazywam się Jake Epping. Przyszedłem cię o coś spytać.
- To pytaj, a potem daj mi spokój. - Deszcz kapał z ronda jego kapelusza. Z mojego
też.
- Co jest w życiu najważniejsze, Dunning?
- Że co?
- W życiu człowieka, o to mi chodzi.
- Co ty, szaleju się objadłeś? A w ogóle to po kiego ci ta poduszka?
- Zrób mi tę przyjemność. Odpowiedz na pytanie.
Wzruszył ramionami.
- Pewnie rodzina.
- Też tak uważam - powiedziałem i dwa razy pociągnąłem za spust. Przy pierwszym
strzale rozległo się zgłuszone łupnięcie, jakby trzepaczki uderzającej w dywan. Drugi był
trochę głośniejszy. Myślałem, że poduszka się zapali - widziałem coś takiego w „Ojcu
chrzestnym 2” - ale tylko przez chwilę się tliła. Dunning przewrócił się, miażdżąc kosz
kwiatów, który postawił na grobie ojca. Ukląkłem przy nim, wyciskając kolanem wodę z
nasączonej ziemi, przyłożyłem rozdarty koniec poduszki do jego skroni i strzeliłem jeszcze
raz. Dla pewności.
Zaciągnąłem go do mauzoleum Trackerów i upuściłem osmaloną poduszkę na jego
twarz. Kiedy wyszedłem, parę samochodów jechało powoli przez cmentarz i kilku ludzi stało
pod parasolami przy grobach, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Ruszyłem bez pośpiechu w
stronę kamiennego muru, od czasu do czasu przystając, by obejrzeć jakiś grób lub pomnik.
Jak tylko zasłoniły mnie drzewa, potruchtałem do mojego forda. Ilekroć słyszałem
nadjeżdżający samochód, dawałem nura do lasu. Podczas jednej z takich rejterad zagrzebałem
kolta pod grubą warstwą ziemi i liści. Sunliner czekał nietknięty tam, gdzie go zostawiłem, i
zapalił za pierwszym razem. Pojechałem do swojego mieszkania, tam posłuchałem transmisji
z końcowej części meczu. Zdaje się, że trochę sobie popłakałem. To były łzy ulgi, nie
skruchy. Cokolwiek miało się stać ze mną, rodzina Dunningów była bezpieczna.
Tej nocy spałem jak niemowlę.
W poniedziałkowym „Derry Daily News” było dużo o World Series, w tym także
ładne zdjęcie Schoendiensta zdobywającego po błędzie Tony'ego Kubeka punkt, który
przesądził o zwycięstwie. Red Barber twierdził, że Bombardierzy z Bronxu są skończeni.
„Można postawić na nich krzyżyk - rezonował. - Jankesi umarli, niech żyją Jankesi”.
Na początku nowego tygodnia roboczego nie było nic o Franku Dunningu, za to już
we wtorek napisali o nim na pierwszej stronie, dołączając do tekstu zdjęcie, na którym
promieniał uśmiechem adonisa. Diaboliczny błysk w oku à la George Clooney był na swoim
miejscu.
CIAŁO ZAMORDOWANEGO BIZNESMENA ZNALEZIONE NA LOKALNYM
CMENTARZU
Dunning aktywnie uczestniczył w wielu akcjach charytatywnych
Komendant policji w Derry zapewniał, że śledczy badają wiele obiecujących tropów i
należy się spodziewać rychłego aresztowania sprawcy. W rozmowie telefonicznej z autorem
artykułu Doris Dunning oświadczyła, że jest „zszokowana i zdruzgotana”. Ani słowa o tym,
że ona i denat nie mieszkali ze sobą. Jego znajomi i współpracownicy z Center Street Market
byli równie wstrząśnięci. Wszyscy wydawali się zgodni co do tego, że z Franka Dunninga był
wspaniały chłop, i nikt nie miał pojęcia, dlaczego ktokolwiek miałby chcieć go zastrzelić.
Tony Tracker był szczególnie zbulwersowany (może dlatego, że zwłoki znaleziono w
rodzinnej składnicy ciał). „Dla tego, kto to zrobił, powinno się przywrócić karę śmierci”,
oświadczył.
W środę ósmego października Yankees wymęczyli zwycięstwo dwa do jednego nad
Braves na County Stadium; w czwartek, przy remisie dwa do dwóch, w ósmej rundzie zdobyli
cztery punkty i zostali mistrzami. W piątek poszedłem do Lombardu i Kasy Pożyczkowej
„Fair Deal”, spodziewając się, że powitają mnie tam pani Zrzęda i pan Dąs. Tęga jejmość
spełniła moje oczekiwania z nawiązką - na mój widok skrzywiła się i krzyknęła: „Chazzie!
Burżuj przyszedł!”. Zaraz potem weszła w ukryte za zasłoną drzwi i zniknęła z mojego życia.
Frati wyszedł z tym samym uśmiechem wiewiórki, który po raz pierwszy zobaczyłem
w Lamplighterze podczas mojej poprzedniej wyprawy do barwnej przeszłości Derry. W dłoni
trzymał wypchaną kopertę podpisaną wielkimi literami G. AMBERSON.
- Jaśnie pan we własnej osobie - powiedział. - Proszę, oto twój łup. Chcesz, to
przelicz.
- Ufam ci - odparłem i schowałem kopertę do kieszeni. - Strasznie jesteś wesoły jak na
człowieka, który stracił trzy patole.
- Nie przeczę, uszczupliłeś moje zyski. I to mocno, choć parę dolców i tak zarobiłem.
Jak zawsze. Ale tak czy tak zajmuję się tym głównie w ramach, jak to się zwie, służby
publicznej. Ludzie chcą i zawsze będą chcieli się zakładać, a ja gwarantuję im szybką wypłatę
jeśli taka się należy. Poza tym lubię przyjmować zakłady. To takie moje hobby. A wiesz,
kiedy lubię to najbardziej?
- Nie.
- Kiedy zjawia się ktoś taki jak ty, prawdziwy jeździec znikąd, który wbrew
oczekiwaniom zgarnia całą pulę. To przywraca mi wiarę w to, że ślepy traf rządzi
wszechświatem.
Ciekaw byłem, czy dalej uważałby to za ślepy traf, gdyby zobaczył ściągawkę Ala
Templetona.
- Twoja żona chyba nie zapatruje się na to tak, hm, wyrozumiale.
Zaśmiał się i jego małe czarne oczka rozbłysły. Czy wygrywał, czy przegrywał, czy
remisował, ten człowiek z syreną na przedramieniu po prostu cieszył się życiem. Podziwiałem
to.
- Ech, ta Marjorie. Wystarczy, że przyjdzie tu jakaś oferma losu z pierścionkiem
zaręczynowym żony i rzewną historyjką, a już topnieje jak wosk. Za to kiedy idzie o
bukmacherkę, robi się z niej zupełnie inna kobieta. Bierze to do siebie.
- Bardzo ją kochasz, co?
- Jak księżyc i gwiazdy na niebie, brachu. Jak księżyc i gwiazdy.
Na oszklonej gablocie zawierającej pierścionki i inne rzeczy leżała dzisiejsza gazeta,
którą zostawiła tam Marjorie. Nagłówek głosił POSZUKIWANIA TAJEMNICZEGO
ZABÓJCY TRWAJĄ, FRANK DUNNING POCHOWANY.
- Jak myślisz, co się za tym kryje? - spytałem.
- Nie wiem, ale coś ci powiem. - Wychylił się do przodu i uśmiech zniknął z jego
twarzy. - Nie był taki święty, jak o nim piszą w tym lokalnym szmatławcu. Niejedno
mógłbym ci opowiedzieć, brachu.
- Śmiało. Mam cały dzień do dyspozycji.
Uśmiech pojawił się znowu.
- Nie. W Derry sami pierzemy swoje brudy.
- Zauważyłem. - Pokiwałem głową.
Chciałem wrócić na Kossuth Street. Wiedziałem, że gliny mogą obserwować dom
Dunningów, by zobaczyć, czy ktoś wykazuje niezwykłe zainteresowanie rodziną ofiary, ale to
pragnienie i tak było bardzo silne. Nie Harry'ego chciałem zobaczyć, tylko jego młodszą
siostrę. Pragnąłem jej powiedzieć kilka rzeczy.
Że w Halloween powinna pójść zbierać cukierki bez względu na to jak bardzo jej
smutno z powodu śmierci taty.
Że będzie najładniejszą, najbardziej magiczną indiańską księżniczką, jaką świat
widział, i że wróci do domu z górą cukierków.
Że ma przed sobą co najmniej pięćdziesiąt trzy długie, pracowite lata, a zapewne dużo
więcej.
I, co najważniejsze, że pewnego dnia jej brat Harry będzie chciał włożyć mundur i
wstąpić do wojska, i że wtedy będzie musiała zrobić absolutnie wszystko co w jej mocy, żeby
mu to wyperswadować.
Tylko że dzieci zapominają. Wie to każdy nauczyciel.
I myślą, że będą żyć wiecznie.
Przyszedł czas, by opuścić Derry, ale przedtem miałem jeszcze jedną drobną sprawę
do załatwienia. Zaczekałem do poniedziałku. Tego popołudnia, trzynastego października,
wrzuciłem walizkę do bagażnika sunlinera, po czym siedziałem za kierownicą dość długo, by
skreślić krótki liścik. Schowałem go do koperty, zakleiłem ją i na wierzchu napisałem
drukowanymi literami nazwisko adresata.
Pojechałem do Dolnego Miasta, zaparkowałem i poszedłem do Sleepy Silver Dollar.
Zgodnie z moimi oczekiwaniami w środku nie było nikogo oprócz barmana Pete'a. Mył
szklanki i oglądał „Love of Life” w telewizji. Odwrócił się do mnie z ociąganiem, zerkając
jednym okiem na Johna i Marshę, czy jak im tam było.
- Coś podać?
- Nie, ale może mi pan wyświadczyć przysługę. Za którą otrzyma pan wynagrodzenie
w wysokości pięciu dolarów amerykańskich.
Nie zrobiło to na nim wrażenia.
- Co pan powie. Co to za przysługa?
Położyłem kopertę na kontuarze.
- Proszę to przekazać właściwej osobie, kiedy przyjdzie.
Spojrzał na nazwisko na kopercie.
- Czego pan chcesz od Billy'ego Turcotte'a? I czemu sam pan mu tego nie dasz?
- To proste zadanie, Pete. Chcesz tego piątaka czy nie?
- Jasne. Pod warunkiem że nie stanie się nic złego. Billy to dobra dusza.
- To mu na pewno nie zaszkodzi. Może nawet pomoże.
Położyłem pięć dolarów na kopercie. Pete zgarnął banknot i wrócił do oglądania opery
mydlanej. Wyszedłem. Turcotte zapewne dostał tę kopertę. Czy po przeczytaniu tego, co było
w środku, zrobił coś, czy nie, to już inne pytanie, jedno z wielu, na które nigdy nie poznam
odpowiedzi. Oto, co napisałem:
Drogi Billu,
Masz chore serce. Musisz jak najszybciej pójść do lekarza, bo potem będzie za późno.
Pewnie myślisz, że to żart, ale tak nie jest. Pewnie myślisz, że nie mogę tego wiedzieć, ale ja to
wiem, tak jak Ty wiesz, że Frank Dunning zamordował Twoją siostrę Clarę i twojego
siostrzeńca Mikeya. PROSZĘ, UWIERZ MI I IDŹ DO LEKARZA!
Życzliwy
Wsiadłem do sunlinera i kiedy wyjeżdżałem tyłem z ukośnego miejsca parkingowego,
zobaczyłem wąską, nieufną twarz pana Keene'a patrzącą na mnie z drogerii. Opuściłem
szybę, wystawiłem rękę na zewnątrz i pokazałem mu środkowy palec. Potem wjechałem na
Milowe Wzgórze i pożegnałem się z Derry na dobre.
ROZDZIAŁ 11
Jadąc autostradą Mila na Minutę na południe, przekonywałem samego siebie, że nie
muszę zawracać sobie głowy Carolyn Poulin. Tłumaczyłem sobie, że ona była
eksperymentem Ala Templetona, nie moim, i że jego eksperyment, jak jego życie, dobiegł
końca. Przypomniałem sobie, że z małą Poulin było zupełnie inaczej niż z Doris, Troyem,
Tuggą i Ellen. Owszem, Carolyn miała zostać sparaliżowana od pasa w dół, i tak, to rzecz
straszna. Jednak być sparaliżowanym od kuli to nie to samo co zostać zatłuczonym młotem na
śmierć. Na wózku czy nie, Carolyn Poulin miała wieść ciekawe, bogate życie. Powiedziałem
sobie, że szaleństwem byłoby narażać moją właściwą misję na szwank, raz jeszcze
prowokując nieustępliwą przeszłość, żeby mi dała wycisk.
Nic z tego mnie nie przekonało.
Zamierzałem spędzić moją pierwszą noc w podróży w Bostonie, ale nie mogłem
odpędzić obrazu Dunninga leżącego na zmiażdżonym koszu kwiatów na grobie ojca. Ten
człowiek zasłużył na śmierć - co tam zasłużył, on musiał umrzeć - ale piątego października
jeszcze nic nie zrobił swojej rodzinie. Przynajmniej tej drugiej. Mogłem przekonywać samego
siebie (i to robiłem!), że wystarczająco dużo zła wyrządził swojej pierwszej rodzinie, że
trzynastego października 1958 roku był już podwójnym mordercą, który miał na sumieniu
małe dziecko, ale wiedziałem to tylko z drugiej ręki, od Billa Turcotte'a.
Zdaje się, że koniec końców chciałem zrównoważyć coś, co wydawało się złem,
nieważne, jak bardzo koniecznym, czymś dobrym. Dlatego zamiast pojechać do Bostonu,
opuściłem autostradę w Auburn i skierowałem się na zachód, do krainy jezior. Tuż przed
zmierzchem zameldowałem się w ośrodku nad Sebago, tym samym, w którym zatrzymywał
się Al. Wynająłem największy z czterech domków nad jeziorem za absurdalnie niską
pozasezonową stawkę.
Te pięć tygodni to był chyba najpiękniejszy okres w moim życiu. Nie widywałem
nikogo oprócz małżeństwa prowadzącego lokalny sklep, w którym dwa razy w tygodniu
robiłem podstawowe zakupy, i pana Winchella, właściciela domków. Zaglądał do mnie co
niedziela sprawdzić, czy wszystko w porządku i czy jestem zadowolony. Za każdym razem
odpowiadałem twierdząco i nie kłamałem. Dał mi klucz do szopy ze sprzętem i każdego ranka
i wieczora, kiedy woda była spokojna, wypływałem kajakiem na jezioro. Pamiętam, jak
jednego z tych wieczorów patrzyłem na księżyc w pełni wschodzący w ciszy nad czubkami
drzew, i pamiętam srebrzysty trakt, który kładł na wodzie, podczas gdy odbicie mojego
kajaka wisiało pode mną jak utopiony bliźniak. Gdzieś krzyknął nur i odpowiedział mu jego
kolega, a może partnerka. Wkrótce do rozmowy dołączyły następne. Wciągnąłem wiosło do
łódki i siedziałem nieruchomo trzysta metrów od brzegu, obserwując wschodzący księżyc i
słuchając rozmowy nurów. Pamiętam, myślałem sobie, że jeśli gdzieś istnieje raj i nie jest tam
tak jak tutaj, nie chcę do niego trafić.
Zaczęły rozkwitać barwy jesieni - najpierw nieśmiałe złoto, potem oranż i wreszcie
płomienista, wściekła czerwień, jak pożoga trawiąca resztki lata w Maine. W sklepie były
tekturowe pudła pełne książek bez okładek i przeczytałem ich chyba kilkadziesiąt: kryminały
Eda McBaina, Johna D. MacDonalda, Chestera Himesa i Richarda S. Prathera; gorące
melodramaty jak „Peyton Place” i „Kamień dla Danny'ego Fishera”; niezliczone westerny; i
jedną powieść science fiction pod tytułem „The Lincoln Hunters”, o podróżnikach w czasie
pragnących zarejestrować „zapomniane” przemówienie Abrahama Lincolna.
Kiedy nie czytałem i nie pływałem kajakiem, spacerowałem po lesie. Długie jesienne
popołudnia, przeważnie mgliste i ciepłe. Zakurzone, pozłacane światło padające ukosem
przez drzewa. Nocą cisza tak wielka, że w uszach dzwoniło. Drogą numer 114 przejeżdżało
niewiele samochodów, po dziesiątej wieczorem nie było żadnego. Po dziesiątej część świata,
do której przybyłem odpocząć, należała tylko do nurów i wiatru w jodłach. Obraz Franka
Dunninga leżące na grobie ojca pomału zaczynał się zacierać i coraz rzadziej zdarzał mi się w
najmniej oczekiwanych chwilach przypominać sobie jak upuściłem wciąż tlącą się
pamiątkową poduszkę na jego szeroko otwarte oczy.
Pod koniec października, kiedy z drzew opadały ostatnie liście a noce zrobiły się
zimne, zacząłem jeździć do Durham, żeby poznać okolice Bowie Hill, gdzie za dwa tygodnie
miało dojść do wypadku na polowaniu. Dom zebrań kwakrów, o którym wspomniał Al był
dogodnym punktem orientacyjnym. Niedaleko za nim nad drogą pochylało się martwe
drzewo, prawdopodobnie to samo, z którym mocował się Al, kiedy nadjechał Andrew Culum,
już ubrany w pomarańczową kamizelkę myśliwego. Pamiętałem też, żeby zlokalizować dom
niefortunnego strzelca i wyznaczyć prawdopodobną trasę jego przejazdu stamtąd do Bowie
Hill.
Mój plan właściwie planem nie był; zamierzałem po prostu pójść szlakiem
wytyczonym już przez Ala. Wcześnie rano pojadę do Durham, zatrzymam się przy
przewróconym drzewie, będę się z nim mocował i kiedy zjawi się Cullum i przyjdzie mi z
pomocą, udam, że dostałem ataku serca. Traf jednak chciał, że po odszukaniu domu Culluma
wpadłem do pobliskiego sklepu Brownie's po coś zimnego do picia i w witrynie zobaczyłem
plakat, który nasunął mi pewien pomysł. Szalony, ale poniekąd interesujący.
Nagłówek głosił WYNIKI OKRĘGOWEGO TURNIEJU CRIBBAGE. Dalej
następowała lista około pięćdziesięciu nazwisk. Zwycięzca turnieju, z West Minot, uzyskał
dziesięć tysięcy „kołeczków', cokolwiek to było. Zdobywca drugiego miejsca miał ich
dziewięć i pół tysiąca. Trzecią lokatę, z 8722 kołeczkami - nazwisko było zakreślone na
czerwono i to właśnie pierwotnie zwróciło moją uwagę - zajął Andy Cullum.
Zbiegi okoliczności się zdarzają, ale z czasem nabrałem przekonania, że tak naprawdę
są dość rzadkie. Coś tym wszystkim steruje, zgoda? Gdzieś we wszechświecie (albo poza
nim) potężna machina cyka i kręci swoimi fantastycznymi trybikami. Raz na jakiś czas
wyciąga się z talii dżokera, ale przeważnie jest tak, jak ma być.
Nazajutrz przed piątą po południu pojechałem do domu Culluma, zaparkowałem za
jego fordem kombi z drewnianą kabiną i podszedłem do drzwi.
Kiedy zapukałem, otworzyła sympatyczna z wyglądu kobieta w wymiętym fartuszku,
trzymająca dziecko na ręku. Ledwie ją zobaczyłem, a już wiedziałem, że to, co robię, jest
słuszne. Bo piętnastego listopada Carolyn Poulin nie będzie jedyną ofiarą w ogóle, tylko
jedyną, która skończy w wózku inwalidzkim.
- Tak?
- Nazywam się George Amberson, proszę pani. - Uchyliłem kapelusza. - Jeśli można,
chciałbym porozmawiać z pani mężem.
Pewnie, że można. Już stał za nią i obejmował ją ramieniem. Młody chłopak, jeszcze
przed trzydziestką, z miną wyrażającą uprzejme zainteresowanie. Córeczka wyciągnęła ręce
Date: 2015-12-17; view: 1205
|