ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 23 page zainteresowany kupnem pistoletu, bo pracuję w nieruchomościach i bla-bla-bla. Sprzedawca
wyjął moją trzydziestkęósemkę i raz jeszcze zapewnił, że ona mnie porządnie ochroni.
Kupiłem ją i schowałem do teczki. Pomyślałem, czy nie pójść na placyk piknikowy przy
Kansas Street, żeby popatrzeć, jak Richie-z-dziczy i Bevvie-co-mieszka-na-drzewie ćwiczą
kroki taneczne, ale zorientowałem się, że spóźniłem się o jeden dzień. Żałowałem, że podczas
krótkiego powrotu do 2011 nie sprawdziłem numerów „Daily News” z końca listopada;
dowiedziałbym się, czy wygrali pokaz talentów.
Co dzień chodziłem do Lamplightera na podwieczorne piwo, w porze, kiedy jeszcze
nie było dużego ruchu. Czasem zamawiałem Smażonki z Homara. Ani razu nie widziałem
tam Franka Dunninga i nie chciałem go zobaczyć. Lamplighter stał się moim regularnym
przystankiem z innego powodu. Gdyby wszystko dobrze się ułożyło, wkrótce miałem
wyruszyć do Teksasu i chciałem przed wyjazdem pomnożyć moje finanse. Zaprzyjaźniłem się
z barmanem Jeffem i pewnego wieczora pod koniec września poruszył temat, który sam
zamierzałem zagaić.
- Na kogo stawiasz w World Series, George?
- Yankees, oczywiście - powiedziałem.
- Ty? Człowiek z Wisconsin?
- Patriotyzm lokalny nie ma nic do rzeczy. W tym roku fortuna sprzyja Yankees.
- A gdzie tam. Ich miotacze są starzy. Obrona jest dziurawa. Mantle ciągle łapie
kontuzje. Dynastia Bombardierów z Bronxu wygasła. Nie będę zdziwiony, jak Milwaukee
wygra do zera.
Zaśmiałem się.
- Argumenty masz mocne, Jeffery, widzę, że rozmawiam z fachowcem, ale przyznaj:
nienawidzisz Yankees jak cała Nowa Anglia i przez to masz wypaczony punkt widzenia.
- Może się założymy?
- Jasne. O piątaka. Mam zasadę, że z ludzi pracy więcej nie ściągam. To jak, stoi?
- Stoi. - Uścisnęliśmy sobie dłonie.
- No dobra - powiedziałem - a korzystając z okazji, że poruszyliśmy tematy baseballu i
zakładów, dwóch ulubionych rozrywek Ameryki, tak sobie pomyślałem, że może wiesz, gdzie
w tym mieście mógłbym zagrać na serio. Jeśli pozwolisz, że popadnę w poetycki ton,
chciałbym postawić sporą sumkę. Daj jeszcze jedno piwo i przy okazji nalej sobie.
Powiedziałem „sporą sumkę” z akcentem z Maine i Jeff zaśmiał się, nalewając dwa
narragansetty (które nauczyłem się nazywać Marnymi Gansettami; kiedy wejdziesz między
wrony, w miarę możliwości powinieneś krakać jak i one).
Stuknęliśmy się szklankami i Jeff spytał, co rozumiem przez „zagrać na serio”.
Udałem, że się zastanawiam, po czym mu powiedziałem.
- Pięć stów? Na Yankees?! Kiedy Braves mają Spahna i Burdette'a? Że nie wspomnę o
Aaronie i Eddiem „Pewniaku” Matthewsie? Zwariowałeś!
- Może tak, może nie. Zobaczymy po pierwszym października, nie? To co, jest w
Derry ktoś, kto przyjąłby zakład tej wysokości?
Czy wiedziałem, co odpowie? Nie. Aż takim prorokiem to ja nie jestem. Czy byłem
zaskoczony? Też nie. Przeszłość bowiem jest nie tylko nieustępliwa; pozostaje w harmonii z
samą sobą i z przyszłością. Co rusz doświadczałem tej harmonii na własnej skórze.
- Chaz Frati. Pewnie widziałeś go tutaj. Prowadzi kilka lombardów. Nie nazwałbym
go bukmacherem, ale w trakcie rozgrywek ligi szkolnej i World Series ma ruch w interesie.
- I myślisz, że przyjmie mój zakład.
- Jasne. Poda ci kurs i tak dalej. Tylko... - Rozejrzał się, zobaczył, że nadal mamy cały
kontuar dla siebie, ale i tak zniżył głos do szeptu. - Tylko nie próbuj go kiwać, George. On
zna ludzi. Mocnych ludzi.
- Rozumiem. Dzięki za radę. Wiesz co? Będę dla ciebie łaskawy i kiedy Yankees
wygrają, daruję ci te pięć dolców.
Nazajutrz wszedłem do Lombardu i Kasy Pożyczkowej „Fair Deal” Chaza Fratiego.
W środku wyrosła przede mną tęga dama o kamiennej twarzy, na oko sto czterdzieści kilo
żywej wagi. Miała na sobie fioletową sukienkę, indiańskie paciorki i mokasyny na
opuchniętych stopach. Powiedziałem jej, że chciałbym przedstawić panu Fratiemu dużą
propozycję biznesową na tle sportowym.
- To po ludzku znaczy zakład? - spytała.
- Pani z policji?
- Tak - odparła, wyjęła z kieszeni sukienki tiparillo i zapaliła go zapalniczką Zippo. -
Nazywam się J. Edgar Hoover, synu.
- Cóż, panie Hoover, przejrzał mnie pan na wylot. Tak, mówię o zakładzie.
- Na World Series czy mecz Tygrysów?
- Nie jestem stąd i nie odróżniłbym Tygrysa z Derry od Pawiana z Bangor. Chodzi o
baseball.
Kobieta wsadziła głowę w ukryte za zasłoną drzwi w głębi pomieszczenia, prezentując
mi bez wątpienia jeden z największych tyłków w centralnym Maine, i krzyknęła:
- Hej, Chazzie, chodź no tu! Jeleń ci się trafił.
Frati wyszedł i pocałował korpulentną jejmość w policzek.
- Dziękuję, kochanie moje. - Miał zakasane rękawy i widziałem syrenę. - Mogę w
czymś pomóc?
- Mam taką nadzieję. Nazywam się George Amberson. - Podałem mu rękę. - Jestem z
Wisconsin i choć serce każe kibicować ziomkom, Portfel trzyma z Yankees.
Odwrócił się w stronę regału za jego plecami, ale tęga jejmość już miała to, czego
chciał - poobcierany zielony brulion ze słowem POŻYCZKI na okładce. Otworzył go i
przekartkował, aż znalazł czystą stronę, od czasu do czasu zwilżając czubek palca.
- O jak dużej części portfela mówimy, brachu?
- Jaki kurs zaproponuje pan, jeśli postawię pięćset na wygraną?
Gruba kobieta zaśmiała się i wydmuchnęła dym.
- Bombardierów? Jeden do jednego, brachu. Jeden do jednego.
- Ile dostałbym za pięćset na wygraną Yankees w siedmiu meczach?
Zamyślił się i odwrócił do tęgiej jejmości. Pokręciła głową, wciąż wyraźnie
rozbawiona.
- Nie da rady - powiedziała. - Jak pan nie wierzy, niech pan wyśle telegram do
Nowego Jorku i sam sprawdzi, ile tam dają.
Westchnąłem i zabębniłem palcami w szklaną gablotę wypełnioną zegarkami i
pierścionkami.
- No dobra, a co powiecie na to: stawiam pięćset, że Yankees odrobią straty ze stanu
jeden do trzech i wygrają.
Zaśmiał się.
- Niezłe masz poczucie humoru, brachu. Pozwól, że skonsultuję się z szefową.
Naradził się szeptem z tęgą jejmością (wyglądał przy niej jak krasnolud z Tolkiena) i
wrócił do lady.
- Jeśli masz na myśli to, co mi się wydaje, przyjmę twój zakład po kursie cztery do
jednego. Ale jeśli Yankees nie będą przegrywać jeden do trzech i nie wygrają potem całego
finału, stracisz wszystko. Chcę, żeby warunki zakładu były jasne.
- Są jasne jak słońce - powiedziałem. - I... nie chciałbym urazić pana ani pańskiej
przyjaciółki...
- Jesteśmy małżeństwem - wtrąciła tęga jejmość - więc nie nazywaj nas pan
przyjaciółmi. - I jeszcze trochę się pośmiała.
- Nie chciałbym urazić pana ani pańskiej żony, ale cztery do jednego to za mało. Za to
osiem do jednego... to już byłaby gra o coś, dla obu stron.
- Dam pięć do jednego i na tym koniec - rzekł Frati. - Dla mnie to tylko zajęcie na
boku. Marzy ci się Vegas, jedź do Vegas.
- Siedem - powiedziałem. - No, panie Frati, niech pan mi pójdzie na rękę.
Naradził się z tęgą jejmością. Potem wrócił i zaproponował sześć do jednego, na co się
zgodziłem. To i tak był niski kurs jak na tak szalony zakład, ale nie chciałem za bardzo
trzepnąć Fratiego po kieszeni. To prawda, że wystawił mnie Billowi Turcotte'owi, ale miał
swoje powody. Poza tym to było w innym życiu.
W tamtych czasach w baseball grało się tak, jak się powinno grać - w blasku
popołudniowego słońca, wczesną jesienią, kiedy w powietrzu jeszcze czuć lato. Ludzie
zbierali się przed sklepem AGD Benton's w Dolnym Mieście, by oglądać mecze w trzech
dwudziestojednocalowych zenithach ustawionych na piedestałach w witrynie. Nad nimi był
napis treści PO CO OGLĄDAĆ NA ULICY, KIEDY MOŻNA W DOMU? DOGODNE
WARUNKI KREDYTU!
No tak. Dogodne warunki kredytu. To już bardziej przypominało Amerykę, w której
dorastałem.
Pierwszego października Milwaukee wygrało z Yankees jeden do zera dzięki
doskonałej grze Warrena Spahna. Drugiego października Milwaukee rozgromiło
Bombardierów trzynaście do pięciu. Czwartego października, kiedy rywalizacja finałowa
przeniosła się do Bronxu, miotacz Don Larsen poprowadził Yankees do zwycięstwa cztery do
zera, z pomocą swojego zmiennika, Ryne'a Durena, który rzucając, nie miał pojęcia, dokąd
piłka poleci, i z tego względu budził paniczny lęk u pałkarzy, którzy musieli stanąć naprzeciw
niego. Innymi słowy, idealny zawodnik na dobicie przeciwnika.
Pierwszej części tego spotkania słuchałem w radiu w moim mieszkaniu, a ostatnich
parę rund obejrzałem razem z tłumem zebranym przed sklepem Benton's. Kiedy mecz się
skończył, poszedłem do drogerii i kupiłem kaopectate (zapewne tę samą wielką butelkę co
poprzednio). Pan Keene znowu zapytał, czy złapała mnie grypa żołądkowa. Kiedy
powiedziałem, że czuję się świetnie, stary drań zrobił zawiedzioną minę. Naprawdę czułem
się świetnie i nie sądziłem, by przeszłość szykowała mi dokładnie te same niespodzianki co
poprzednio, ale przezorny zawsze ubezpieczony.
Kiedy wychodziłem z drogerii, moje spojrzenie przyciągnęła gablota, nad którą
wisiała tabliczka ZABIERZ DO DOMU KAWAŁEK MAINE! Były tam pocztówki,
nadmuchiwane homary, słodko pachnące woreczki z sosnowym igliwiem, repliki figury Paula
Bunyana i małe ozdobne poduszki z wieżą ciśnień w Derry. Kupiłem jedną z nich.
- Dla siostrzeńca z Oklahoma City - powiedziałem panu Keene'owi.
Kiedy wjechałem na stację Texaco na Harris Avenue Extension zwycięstwo Yankees
stało się faktem. Przed dystrybutorami była tablica treści MECHANIK DYŻURUJE 7 DNI W
TYGODNIU - POWIERZ SWÓJ SAMOCHÓD CZŁOWIEKOWI, KTÓRY NOSI
GWIAZDĘ!
Podczas gdy chłopak z obsługi napełniał bak i mył przednią szybę sunlinera, ja
poszedłem do warsztatu, odszukałem dyżurnego mechanika Randy'ego Bakera i chwilę się z
nim potargowałem. Baker był zdziwiony, ale przystał na moją propozycję. Dwadzieścia
dolarów przeszło z ręki do ręki. Podał mi numery telefonów do stacji benzynowej i swojego
domu. Odjechałem z pełnym bakiem, czystą przednią szybą i spokojną głową. No...
względnie spokojną. Nigdy nie da się przewidzieć wszystkich ewentualności.
Z uwagi na moje przygotowania do tego, co miało się stać nazajutrz, poszedłem do
Lamplightera na wieczorne piwo później niż zwykle, ale nie było zagrożenia, że natknę się na
Franka Dunninga. Tego dnia zabrał dzieci na mecz do Orono i w drodze powrotnej mieli
zatrzymać się w Ninety-Fiver na smażone małże i shake'i.
Chaz Frati był przy kontuarze, sączył whisky z wodą.
- Módl się, żeby Braves jutro wygrali, inaczej będziesz pięć stów do tyłu - powiedział.
Wiedziałem, że wygrają, ale miałem ważniejsze rzeczy na głowie. Zamierzałem zostać
w Derry dość długo, by odebrać od pana Fratiego należne mi trzy tysiące, ale najistotniejszą
sprawę miałem załatwić juz nazajutrz. Jak dobrze pójdzie, jeszcze zanim Braves zdobędą w
szóstej rundzie, jak się później okaże, punkt przesądzający o zwycięstwie.
- Cóż - powiedziałem, zamawiając piwo i Smażonki z Homara - pożyjemy,
zobaczymy, nie?
- Zgadza się, brachu. W tym cała frajda z zakładania się. Mogę o coś spytać?
- Proszę bardzo. Pod warunkiem że się nie obrazisz, jeśli nie odpowiem.
- To właśnie mi się w tobie podoba, brachu: to poczucie humoru pewnie ludzie z
Wisconsin tak mają. Ciekawi mnie, dlaczego właściwie przyjechałeś do naszego pięknego
miasta.
- Nieruchomości. Chyba już ci mówiłem.
Nachylił się ku mnie. Jego zaczesane do tyłu, przylizane włosy pachniały wodą
Vitalis, oddech cukierkiem Sen-Sen.
- Gdybym powiedział „działka pod centrum handlowe”, byłbym blisko?
I potem jeszcze trochę sobie porozmawialiśmy, ale o tym już było.
Wcześniej wspomniałem, że nie zaglądałem do Lamplightera, kiedy mógł tam być
Frank Dunning, bo wiedziałem o nim już wszystko, co potrzebowałem wiedzieć. To prawda,
ale nie cała prawda. Muszę to jasno powiedzieć. Inaczej nie zrozumiecie, dlaczego później w
Teksasie zachowywałem się tak, jak się zachowywałem.
Wyobraźcie sobie, że wchodzicie do pokoju i widzicie na stole misterny,
wielopiętrowy domek z kart. Waszym zadaniem jest go obalić. Gdyby to było wszystko,
sprawa prosta, nieprawdaż? Wystarczy mocno tupnąć albo potężnie dmuchnąć, jak solenizant
na świeczki na torcie urodzinowym. Ale to nie wszystko. Sęk w tym, że musicie obalić ten
domek z kart w konkretnym momencie. Do tego czasu musi stać.
Wiedziałem, gdzie Dunning będzie niedzielnego popołudnia piątego października
1958 roku, i nie chciałem ryzykować, że zmienię jego harmonogram choćby o ułamek
sekundy. A nawet wymiana spojrzeń w Lamplighterze mogłaby mieć taki skutek. Możecie
sobie drwić, wyrzucać mi nadmiar ostrożności; możecie sobie uważać, że mało
prawdopodobne, by taka błahostka mogła zmienić bieg wydarzeń. Jednak przeszłość jest
delikatna jak skrzydło motyla. Albo domek z kart.
Wróciłem do Derry, żeby obalić domek z kart Franka Dunninga, ale do tego czasu
musiałem ten domek chronić.
Powiedziałem Chazowi Fratiemu dobranoc i wróciłem do mieszkania. Butelka
kaopectate stała w szafce z lekarstwami w łazience, a moja nowa pamiątkowa poduszka z
wyszytą złotą nicią wieżą ciśnień leżała na stole kuchennym. Wyjąłem nóż z szuflady ze
sztućcami i starannie rozciąłem poszwę po przekątnej. Do środka włożyłem rewolwer,
wciskając go głęboko w wypełnienie poduszki.
Nie byłem pewien, czy zasnę, ale zasnąłem, i to twardo. „Rób co w twojej mocy,
resztę zostaw Bogu” - to tylko jedno z wielu powiedzonek, które Christy wyniosła ze spotkań
Anonimowych Alkoholików. Nie wiem, czy Bóg istnieje, czy nie - dla Jake'a Eppinga ta
kwestia pozostaje nierozstrzygnięta - ale kiedy tego wieczora kładłem się do łóżka, byłem
pewien, że zrobiłem wszystko co w mojej mocy. Teraz mogłem już tylko trochę się przespać i
liczyć, że owo „wszystko” wystarczy.
Nie było grypy żołądkowej. Tym razem obudziłem się o świcie z najbardziej
paraliżującym bólem głowy w moim życiu. Migrena? Nie wiedziałem na pewno, bo nigdy
dotąd jej nie miałem. Wystarczyło, że spojrzałem choćby w blade światło, a już czułem
mdlące łupanie przetaczające się falami od karku po zatoki. Z moich oczu ciekły niczym
nieuzasadnione łzy.
Wstałem (nawet to bolało), założyłem tanie okulary przeciwsłoneczne, które kupiłem
w drodze do Derry, i łyknąłem pięć aspiryn. Pomogły na tyle, że zdołałem się ubrać i włożyć
płaszcz. Nie obyłbym się bez niego; ranek był chłodny i szary, zanosiło się na deszcz.
Poniekąd było to korzystne. Nie jestem pewien, czy przeżyłbym na słońcu.
Wypadało, żebym się ogolił, ale dałem sobie z tym spokój; gdybym stanął w jasnym
świetle - podwojonym w łazienkowym lustrze - mózg by mi się po prostu rozpuścił. Nie
mogłem sobie wyobrazić, jak przeżyję ten dzień, więc nawet nie próbowałem. Krok po kroku,
powiedziałem sobie, powoli schodząc schodami na dół. Jedną ręką trzymałem się poręczy, w
drugiej niosłem pamiątkową poduszkę. Musiałem wyglądać jak przerośnięte dziecko z
pluszowym misiem. Krok po kro...
Poręcz się złamała.
Przechyliłem się do przodu, z pękającą głową, rozpaczliwie wymachując rękami.
Upuściłem poduszkę (rewolwer w środku brzęknął) i usiłowałem wczepić się dłońmi w
ścianę. W ostatniej chwili, zanim mój przechył przeszedł w karkołomny upadek, chwyciłem
palcami staromodny kinkiet przyśrubowany do tynku. Wyrwałem go, ale kabel elektryczny
wytrzymał dość długo, żebym zdołał odzyskać równowagę.
Usiadłem na schodach z łupiącą głową na kolanach. Ból pulsował w rytmie walącego
jak młot pneumatyczny serca. Moje łzawiące oczy zdawały się nie mieścić w oczodołach.
Mógłbym wam powiedzieć, że chciałem wrócić jak niepyszny do swojego mieszkania i dać
za wygraną, ale to nie byłaby prawda. Prawda była taka, że chciałem umrzeć tam, na
schodach, i mieć już święty spokój. Czy są ludzie, którzy doświadczają takich bólów głowy
nie tylko raz na jakiś czas, ale regularnie? Jeśli tak, niech Bóg im dopomoże.
Jedno mogło mnie postawić na nogi i zmusiłem moją obolałą mózgownicę, żeby nie
tylko o tym pomyślała, ale i to zobaczyła: twarz czołgającego się ku mnie Tuggi Dunninga,
nagle zmieniającą się w krwawą miazgę. Jego włosy i mózg wzbijające się w powietrze.
Podniosłem pamiątkową poduszkę i chwiejnie zszedłem na sam dół schodów. Na
zewnątrz powitał mnie chmurny dzień, który wydawał się jasny jak popołudnie na Saharze.
Sięgnąłem po kluczyki. Nie było ich. Tam, gdzie być powinny, znalazłem sporą dziurę w
prawej przedniej kieszeni spodni. Wieczorem jeszcze jej nie było, byłem tego prawie pewien.
Obróciłem się małymi, niepewnymi kroczkami. Kluczyki leżały na werandzie, wśród
porozrzucanych drobnych monet. Pochyliłem się, krzywiąc się z bólu, kiedy ołowiany ciężar
w mojej głowie przesunął się do przodu. Podniosłem kluczyki i powlokłem się do sunlinera. I
kiedy spróbowałem go uruchomić, mój dotąd niezawodny ford ani myślał zapalić. W
rozruszniku trzasnęło. I tyle.
Byłem przygotowany na taką ewentualność; nie byłem jednak przygotowany na to, że
będę musiał zawlec moją rozdętą jak chory pęcherz głowę z powrotem schodami na górę.
Jeszcze nigdy tak bardzo mi nie brakowało mojej nokii. Gdybym ją miał, mógłbym
zadzwonić z samochodu, a potem siedzieć spokojnie z zamkniętymi oczami aż do przyjazdu
Randy'ego Bakera.
Jakimś cudem wdrapałem się z powrotem na górę, obok złamanej poręczy i kinkietu,
który wisiał na poobłupywanym tynku jak martwa głowa na skręconym karku. Na stacji
obsługi nikt nie odbierał - był niedzielny ranek - więc wybrałem numer domowy Bakera.
Pewnie umarł, pomyślałem. W środku nocy dostał ataku serca. Zabiła go nieustępliwa
przeszłość przy biernym współudziale Jake'a Eppinga.
Mój mechanik nie umarł. Z rozespanym głosem odebrał po drugim sygnale i kiedy
powiedziałem mu, że mój samochód nie chce zapalić, zadał logiczne pytanie:
- Skąd pan wczoraj wiedział?
- Mam wyczucie - powiedziałem. - Niech pan przyjedzie jak najszybciej, dobrze? Ma
pan u mnie następne dwie dychy, jeśli zdoła pan go uruchomić.
Baker wymienił przewód od akumulatora, który w tajemniczy sposób odczepił się w
nocy (może w tej samej chwili, kiedy w kieszeni moich spodni robiła się dziura), a gdy
sunliner nadal nie chciał zapalić, sprawdził świece zapłonowe i okazało się, że dwie mocno
zardzewiały. Miał zapasowe w swojej dużej zielonej skrzynce z narzędziami i kiedy je
wkręcił, mój rydwan z rykiem obudził się do życia.
- To pewnie nie mój interes, ale pana miejsce jest nie za kółkiem, tylko w łóżku. Albo
u lekarza. Blady pan jak zjawa.
- To tylko migrena. Nic mi nie będzie. Zajrzyjmy do bagażnika. Chcę sprawdzić koło
zapasowe.
Sprawdziliśmy koło zapasowe. Kapeć.
Pojechałem za Bakerem przez drobną, ciągłą mżawkę na stację Texaco. Samochody,
które mijaliśmy, miały zapalone reflektory i mimo przeciwsłonecznych okularów każda para
świateł zdawała się wiercić mi dziury w mózgu. Baker otworzył warsztat i spróbował
napompować moje koło zapasowe. Nic z tego. Powietrze uciekało z sykiem przez kilka
szczelin niewiele grubszych od porów w ludzkiej skórze.
- Hm - mruknął. - Pierwszy raz widzę coś takiego. Opona musi być wadliwa.
- Niech pan założy nową - odparłem.
Podczas gdy on wziął się do roboty, ja poszedłem za warsztat. Nie mogłem znieść
dźwięku sprężarki. Oparłem się o ścianę z pustaków i podniosłem twarz, pozwalając, by
zimna mżawka zrosiła moją rozpaloną skórę. Krok po kroku, powtarzałem sobie. Krok po
kroku.
Kiedy chciałem zapłacić Randy'emu Bakerowi za oponę, potrząsnął głową.
- Już dał mi pan połowę mojej tygodniówki. Byłbym bydlę, jakbym wziął więcej. Boję
się tylko, że wpadnie pan do rowu albo coś. To naprawdę aż tak ważna sprawa?
- Choroba w rodzinie.
- Sam pan jest chory.
Nie mogłem zaprzeczyć.
Wyjechałem z miasta drogą numer 7, zwalniając i rozglądając się w obie strony na
każdym skrzyżowaniu, czy miałem pierwszeństwo, czy nie. I bardzo dobrze, jak się okazało,
bo na skrzyżowaniu siódemki i Old Derry Road rozpędzona, wyładowana żwirem ciężarówka
przejechała na czerwonym. Gdyby nie to, że prawie stanąłem w miejscu, choć miałem
zielone, z mojego forda zostałaby kupa złomu, a ze mnie kotlet mielony. Wcisnąłem klakson
mimo bólu głowy, ale kierowca nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Wyglądał jak zombi za
kierownicą.
Nie dam rady, za nic w świecie, pomyślałem. Ale gdybym nie powstrzymał Franka
Dunninga, jakże mógłbym liczyć na to, że powstrzymam Oswalda? Po co w ogóle miałbym
jechać do Teksasu?
Nie to jednak trzymało mnie na chodzie. Nie, za to odpowiadała myśl o Arthurze
Dunningu. I o trójce pozostałych dzieci. Raz już je ocaliłem. Gdybym nie uratował ich
znowu, jakże mógłbym uciec od świadomości, że współuczestniczyłem w morderstwie przez
sam fakt spowodowania kolejnego resetu?
Dojechałem do kina samochodowego i skręciłem na żwirowy podjazd prowadzący do
zamkniętej na głucho kasy. Wzdłuż podjazdu rosły ozdobne jodły. Zaparkowałem za nimi,
Date: 2015-12-17; view: 1227
|