ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 22 page informację raz jeszcze, wcisnąłem I, żeby wybrać podany numer. Gdybym miał czas się nad
tym zastanowić, nie jestem pewien, czy zrobiłbym to. Czasem nie chcemy wiedzieć, prawda?
Czasem boimy się wiedzieć. Docieramy do określonego punktu, a potem się wycofujemy. Ja
jednak mężnie słuchałem, jak telefon w Derry dzwoni raz, drugi, trzeci... Po następnym
sygnale zapewne włączyłaby się automatyczna sekretarka. Postanowiłem nie zostawiać
wiadomości. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć.
Jednak w połowie czwartego sygnału usłyszałem kobiecy głos:
- Halo?
- Czy rozmawiam z Ellen Dunning?
- Cóż, zależy, kto dzwoni. - Wydawała się ostrożnie rozbawiona. Głos zmysłowo
chropawy, nieco sugestywny. Gdybym nie wiedział, że jest inaczej, wyobraziłbym ją sobie
jako kobietę po trzydziestce, nie taką, która ma już sześćdziesiąt albo prawie sześćdziesiąt lat.
Ona głosu używa zawodowo. Piosenkarka? Aktorka? A może jednak komiczka? W Derry
wszystkie te warianty wydawały się mało prawdopodobne.
- Moje nazwisko George Amberson. Dawno temu znałem pani brata Harry'ego.
Właśnie byłem w Maine i pomyślałem sobie, że może spróbuję się z nim skontaktować.
- Harry'ego? - Wydawała się zaskoczona. - Boże mój! Zna go pan z wojska?
Z wojska? Szybko pomyślałem i uznałem, że ta wersja się nie nadaje. Zbyt wiele
potencjalnych pułapek.
- Nie, nie, z Derry. Z dzieciństwa. - Błysk natchnienia. - Bawiliśmy się w Ośrodku
Rekreacji. Graliśmy w tych samych drużynach. Kumplowaliśmy się.
- Cóż, przykro mi to panu powiedzieć, panie Amberson, ale Harry nie żyje.
Na chwilę oniemiałem. Tylko że przez telefon nie da się tego okazać, prawda?
Wykrztusiłem:
- O Boże, tak mi przykro.
- To było dawno temu. W Wietnamie. W czasie Ofensywy Tet.
Usiadłem. Zrobiło mi się słabo. Uratowałem go od kalectwa i lekkiego przyćmienia
umysłowego po to tylko, by skrócić mu życie o jakieś czterdzieści lat? Wspaniale. Operacja
zakończyła się sukcesem, ale pacjent umarł.
Tymczasem przedstawienie musiało toczyć się dalej.
- A co słychać u Troya? I u pani, co u pani? W tamtych czasach była pani jeszcze
mała, jeździła pani na rowerze z bocznymi kółkami i śpiewała pani. Na okrągło. - Zdobyłem
się na słaby śmiech. - O rany doprowadzała nas pani tym śpiewaniem do szału.
- Ostatnimi czasy śpiewam tylko w wieczory karaoke w pubie Bennigan's, ale
chlapanie jęzorem nigdy mi się nie znudziło. Jestem didżejem stacji WKIT w Bangor. Wie
pan, dyskdżokejem.
- Uhm. A co porabia Troy?
- Wiedzie la vida loca w Palm Springs. Jest najbogatszy w rodzinie. Dorobił się na
komputerach. Zaczynał na najniższym szczeblu w latach siedemdziesiątych. Dzisiaj jada
lunche ze Steve'em Jobsem i innymi takimi. - Zaśmiała się. To był piękny śmiech. Założę się,
że ludzie z całego wschodniego Maine włączali radio po to tylko, żeby go usłyszeć. Kiedy
jednak znów zaczęła mówić, jej głos był już niższy i cała wesołość ulotniła się bez śladu. W
jednej chwili słońce, w następnej cień. - Kim pan jest naprawdę, panie Amberson?
- Jak to?
- W weekendy prowadzę audycje z udziałem słuchaczy. W soboty radiowy pchli targ.
„Mam glebogryzarkę, Ellen, prawie nowa, ale nie mogę dłużej spłacać rat i przyjmę najlepszą
ofertę powyżej pięćdziesięciu dolarów”. Coś w tym stylu. W niedzielę rozmowy o polityce.
Ludzie dzwonią, żeby schlastać Rusha Limbaugh albo wytłumaczyć, dlaczego Glenn Beck
powinien kandydować na prezydenta. Znam głosy. Gdyby był pan kolegą Harry'ego z czasów
Ośrodka Rekreacji, byłby pan po sześćdziesiątce, a nie jest pan. Sądząc z głosu, ma pan nie
więcej niż trzydzieści pięć lat.
Jezu, trafiła idealnie.
- Często słyszę, że mam głos dużo młodszego człowieka. O pani na pewno mówią to
samo.
- Sprytnie pan wybrnął. - Teraz był to głos starszej kobiety. - Ja całe lata ćwiczyłam
ten słoneczny ton. A pan?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc milczałem.
- Poza tym nikt nie dzwoni, żeby sprawdzić, co słychać u kolegi z podstawówki. Nie
po pięćdziesięciu latach.
W zasadzie mogę już odłożyć słuchawkę, pomyślałem. Dostałem to, po co
zadzwoniłem, i to z nawiązką. Rozłączę się i tyle. Ale telefon był jak przyklejony do mojego
ucha. Nie jestem pewien, czy zdołałbym go puścić, nawet gdybym zobaczył, że zasłony w
salonie płoną.
Kiedy znów się odezwała, głos jej się zacinał.
- To ty? Powiedz.
- Nie wiem, o czym pani...
- Tamtego wieczoru w domu był ktoś jeszcze. Harry go widział, ja też. Czy to byłeś
ty?
- Którego wieczoru? - Tyle że zabrzmiało to „hu-ego he-czoru”, bo wargi mi
odrętwiały. Czułem się, jakby ktoś naciągnął mi na twarz maskę. Wyłożoną śniegiem.
- Harry mówił, że to był jego dobry anioł. Myślę, że to ty. Gdzie byłeś?
Teraz ona mówiła niewyraźnie, bo zaczęła płakać.
- Proszę pani... Ellen... co też pani...
- Kiedy przyszły rozkazy i jego przepustka się skończyła, odwiozłam Harry'ego na
lotnisko. Leciał do Wietnamu i powiedziałam mu żeby pilnował swojego tyłka. On na to:
„Bez obaw, siostrzyczko, mam anioła stróża, który nade mną czuwa, pamiętasz?”. Gdzie więc
byłeś szóstego lutego 1968 roku, Panie Aniele? Gdzie byłeś, kiedy mój brat umierał pod Khe
Sanh? Gdzie byłeś wtedy, sukinsynu?
Powiedziała coś jeszcze, ale nie wiem co. Za mocno płakała. Zresztą nie chciałem jej
dłużej słuchać. Odłożyłem słuchawkę. Poszedłem do łazienki. Usiadłem w wannie,
zaciągnąłem zasłonkę i włożyłem głowę między kolana. Przed oczami miałem gumową matę
z żółtymi stokrotkami. Krzyknąłem. Raz. Drugi. Trzeci. Żałowałem, że Al w ogóle
powiedział mi o tej jego cholernej króliczej norze. I co najgorsze, nie poprzestałem na tym.
Posunąłem się dalej. Życzyłem mu śmierci.
Kiedy zajechałem przed jego dom i zobaczyłem, że w środku jest ciemno, opadły
mnie złe przeczucia. Nasiliły się, gdy nacisnąłem klamkę i drzwi okazały się otwarte.
- Al?
Nic.
Wymacałem i wcisnąłem włącznik światła. W salonie panował sterylny porządek, jak
w pokoju, który jest regularnie sprzątany, ale rzadko używany. Ściany były obwieszone
fotografiami w ramkach. Prawie wszystkie przedstawiały obcych mi ludzi - domyślałem się,
że to krewni Ala - ale parę na zdjęciu nad kanapą rozpoznałem bez trudu: John i Jacqueline
Kennedy. Byli nad morzem, pewnie w Hyannisport. Obejmowali się. W powietrzu wisiał
zapach Glade, nie całkiem maskujący woń choroby płynącą z głębi domu. Gdzieś, bardzo
cicho, The Temptations śpiewali „My Girl”. Słońce w chmurny dzień i tak dalej.
- Al? Jesteś tu?
A niby gdzie miał być? Co, wybrał się do Studio Nine w Portland tańczyć disco i
wyrywać stewardesy? Dobrze wiedziałem, co się stało, pomyślałem życzenie, a życzenia
czasem się spełniają.
Nerwowo obmacałem ścianę w poszukiwaniu włączników światła w kuchni,
znalazłem je i pomieszczenie zalał blask fluorescencyjny tak jasny, że można by przy nim
wyrostek wyciąć. Na stole leżała kasetka na leki, taka, w której trzyma się tabletki na cały
tydzień. Kasetki tego typu przeważnie są tak małe, że mieszczą się w kieszeni lub torebce, ta
jednak była niemal wielkości encyklopedii. Obok niej leżała wiadomość napisana na kartce z
zeszytu: Jak zapomnisz o tych, które masz wziąć o ósmej, ZABIJĘ!!!! Doris.
Piosenka „My Girl” się skończyła, zaczęła się „Just My Imagination”. Poszedłem za
muzyką prosto w fetor choroby. Al leżał w łóżku. Wyglądał względnie spokojnie. Na sam
koniec z kącików jego zamkniętych oczu spłynęły pojedyncze łzy. Ich ślady były jeszcze na
tyle wilgotne, że lśniły. Na stoliku nocnym po jego lewej stronie stał wielopłytowy
odtwarzacz płyt kompaktowych. Leżał tam też list, przygnieciony buteleczką leków. Nawet
przy lekkim przeciągu marnie by służyła za przycisk do papieru, bo była pusta. Spojrzałem na
etykietkę: Oxycontin, dwadzieścia miligramów. Wziąłem list.
Wybacz, przyjacielu, nie mogłem dłużej czekać. Za bardzo bolało. Masz klucz do baru
i wiesz, co robić. I nie oszukuj się, że w razie czego będziesz mógł spróbować znowu, bo zbyt
wiele może się przez ten czas wydarzyć. Zrób to, jak trzeba, za pierwszym razem. Może jesteś
na mnie zły za to, że Cię w to wplątałem. Ja na Twoim miejscu byłbym. Ale nie dawaj za
wygraną. Proszę Cię. Blaszane pudełko jest pod łóżkiem. W środku znajdziesz jeszcze jakieś
500$, które zaoszczędziłem.
Wszystko w Twoich rękach, przyjacielu. Jakieś 2 godziny po tym, Jak Doris mnie rano
znajdzie, właściciel terenu pewnie zamknie bar na kłódkę, więc musisz to zrobić jeszcze
dzisiaj. Ocal go, dobrze? Ocal Kennedy'ego, a wszystko się zmieni.
Proszę.
Al
Ty draniu, pomyślałem. Wiedziałeś, że mogę mieć wątpliwości i w ten sposób je
rozwiałeś, prawda?
Oczywiście, miałem wątpliwości. Jednak wątpliwości to nie decyzje. Jeśli
podejrzewał, że mogę się wycofać, mylił się. Powstrzymać Oswalda? Jasne. W tej chwili
jednak Oswald był dla mnie sprawą drugorzędną, częścią spowitej mgłą przyszłości. Dziwnie
myśleć w ten sposób o roku 1963, ale dokładnie tak to postrzegałem. Zaprzątała mnie przede
wszystkim rodzina Dunningów.
Arthur, znany też jako Tugga - wciąż mogłem go ocalić. Harry'ego też.
„Kennedy mógł zmienić zdanie”, powiedział Al. Miał na myśli wojnę w Wietnamie.
Nawet gdyby Kennedy nie zmienił zdania i nie wycofał wojsk, czy szóstego lutego
1968 roku Harry mimo to byłby dokładnie w tym samym miejscu o tej samej porze?
Sądziłem, że nie.
- W porządku - powiedziałem. - W porządku. - Pochyliłem się nad Alem i
pocałowałem go w policzek. Czułem słaby słony smak tej ostatniej łzy. - Śpij dobrze,
przyjacielu.
Po powrocie do domu przejrzałem zawartość mojej teczki Lord Buxton i eleganckiego
portfela ze strusia. Miałem wyczerpujące notatki Ala o poczynaniach Oswalda po jego
odejściu z marines jedenastego września 1959 roku. Moje dokumenty wciąż były w
komplecie. Finansowo stałem lepiej, niż przypuszczałem; z dodatkowymi pieniędzmi
zaoszczędzonymi przez Ala, w sumie dysponowałem przeszło pięcioma tysiącami dolarów.
W szufladzie na mięso w lodówce miałem mieloną wołowinę. Część podgrzałem i
włożyłem do miski Elmore'a. Głaskałem go, kiedy jadł.
- Jeśli nie wrócę, idź do sąsiadów, Rittersów - poradziłem mu. - Zaopiekują się tobą.
Elmore oczywiście nie słuchał, ale wiedziałem, że tak właśnie postąpi, jeśli zniknę i
nie będzie miał go kto nakarmić. Kot zawsze sobie poradzi. Wziąłem teczkę, poszedłem do
drzwi i zwalczyłem przelotną, acz silną pokusę, by uciec do sypialni i schować się pod kołdrą.
Czy mój kot i mój dom w ogóle tu będą, kiedy wrócę, jeśli uda mi się dokonać tego, co
zamierzałem? A jeśli tak, czy nadal będą należeć do mnie? Któż to mógł wiedzieć.
Powiedzieć wam coś zabawnego? Nawet ludzie, którzy są zdolni żyć w przeszłości, tak
naprawdę nie wiedzą, co przyniesie przyszłość.
- Hej, Ozzie - powiedziałem cicho. - Idę po ciebie, skurwysynu.
Zamknąłem drzwi i wyszedłem.
Dziwnie było w barze bez Ala, bo wciąż czułem w nim jego obecność - jego ducha.
Twarze na Miejskiej Ścianie Sławy zdawały się mnie obserwować, pytać, co tu robię, mówić,
że nic tu po mnie, zaklinać, żebym dał sobie spokój, zanim zerwę sprężynę napędową
wszechświata. Coś szczególnie niepokojącego było w fotografii Ala z Mikiem Michaudem
wiszącej w miejscu, gdzie powinno być zdjęcie Harry'ego ze mną.
Wszedłem do spiżarki i ruszyłem naprzód małymi krokami, szurając nogami po
podłodze. „Jakbyś próbował znaleźć po ciemku szczyt schodów”, tak powiedział Al i tak
robiłem.
„Zamknij oczy, przyjacielu, wtedy jest łatwiej”.
Zrobiłem to. Dwa stopnie niżej poczułem to pyknięcie w uszach jak przy nagłej
zmianie ciśnienia. Ciepło uderzyło w moją skórę; słońce zaświeciło przez moje zamknięte
powieki; usłyszałem „sza-SZUUU, sza-SZUUU” krosien tkackich. Był dziewiąty września
1958 roku, dwie minuty przed południem. Tugga Dunning znowu żył, pani Dunning jeszcze
nie miała złamanej ręki. Niedaleko stąd, na stacji Titus Chevron, czekał na mnie elegancki
czerwony kabriolet ford sunliner.
Najpierw jednak musiałem się zająć eks-Człowiekiem z Żółtą Kartką. Tym razem miał
dostać dolara, o którego prosił, bo zapomniałem pięćdziesięciocentówki. Przeszedłem pod
łańcuchem i zatrzymałem się na chwilę, żeby włożyć dolara do prawej kieszeni spodni.
I tam już został, bo kiedy wszedłem za róg suszarni, znalazłem Człowieka z Żółtą
Kartką leżącego na betonie z szeroko otwartymi oczami w kałuży krwi. Jego gardło było
poderżnięte od ucha do ucha. W jednej dłoni miał obtłuczoną zieloną butelkę po winie, którą
się posłużył. W drugiej trzymał swoją kartkę, tę, która mogła mieć coś wspólnego z tym, że
jeden dolar w zielonym sklepie dziś wart jest dwa. Kiedyś żółta, potem pomarańczowa, teraz
była czarna jak noc.
ROZDZIAŁ 10
Trzeci już raz przeszedłem przez parking dla pracowników, prawie biegiem. Znowu
postukałem w bagażnik czerwono-białego plymoutha fury. Na szczęście, jak sądzę. W
nadchodzących tygodniach, miesiącach i latach miałem potrzebować go możliwie najwięcej.
Tym razem nie zajrzałem do Kennebec Fruit, nie zamierzałem też kupować ubrań ani
samochodu. Mogłem się tym zająć jutro albo pojutrze - dziś raczej niedobrze było być obcym
w Falls. Lada moment ktoś znajdzie trupa na zakładowym dziedzińcu i policja mogłaby
chcieć przesłuchać nieznajomego. Dokumenty George'a Ambersona nie oparłyby się tej
próbie, zwłaszcza że w prawie jazdy widniał adres domu na Bluebird Lane, którego jeszcze
nie wybudowano.
Dotarłem na przyzakładowy przystanek za parkingiem w chwili, kiedy nadjechał
pochrapujący autobus ze słowami LEWISTON EXPRESS na tablicy kierunkowej. Wsiadłem
i wręczyłem kierowcy dolara, którego zamierzałem dać Człowiekowi z Żółtą Kartką.
Kierowca wysypał garść srebrnych monet z chromowanej maszynki do rozmieniania
pieniędzy, którą nosił na pasku. Wrzuciłem dziesięć centów do pojemnika na opłaty i
poszedłem rozkołysanym przejściem między siedzeniami w głąb autobusu, na miejsce za
dwoma pryszczatymi marynarzami - pewnie z bazy marynarki wojennej w Brunswick.
Rozmawiali o dziewczynach, które mieli nadzieję zobaczyć w knajpie ze striptizem o nazwie
The Holly. Swoje słowa przeplatali wymianami solidnych ciosów w ramię i chrząknięciami
śmiechu.
Patrzyłem na przemykającą za oknem drogę numer 196, prawie jej me widząc. Ciągle
myślałem o martwym człowieku. I kartce, która teraz była czarna jak noc. Kiedy znalazłem
tego niepokojącego nieboszczyka, chciałem jak najszybciej się oddalić, ale jeszcze dotknąłem
kartki. Nie była z tektury, jak początkowo zakładałem. Ani z plastiku Może z celuloidu...
choć to też raczej nie to. W dotyku przypominał martwy naskórek - taki, jaki zdziera się z
nagniotka. Nic nie było na niej napisane, ja przynajmniej niczego nie zauważyłem.
Al uważał Człowieka z Żółtą Kartką za zwykłego ochlapusa, który oszalał pod
wpływem nieszczęśliwego połączenia alkoholu i bliskości króliczej nory. Ja tego nie
kwestionowałem do czasu, kiedy kartka stała się pomarańczowa. Teraz więcej niż
kwestionowałem; nie wierzyłem w to zupełnie. Kim on właściwie był?
Jest trupem, nie myśl o nim, powiedziałem sobie. Masz dużo roboty.
Kiedy mijaliśmy kino samochodowe, szarpnąłem za sznurek przeciągnięty pod
sufitem. Kierowca zatrzymał się przy następnym słupie telefonicznym z białym pasem.
Ruszyłem do wyjścia przez kłęby niebieskiego dymu papierosowego.
- Miłego dnia - powiedziałem do kierowcy, kiedy przesunął wajchę otwierającą drzwi.
- W tej robocie nie ma nic miłego oprócz piwa po fajrancie - odparł i zapalił papierosa,
powiększając ogólny zaduch.
Kilka sekund później stałem już na żwirowym poboczu z teczką w lewej dłoni i
patrzyłem, jak autobus toczy się ku Lewiston, ciągnąc za sobą chmurę spalin. Na tyle miał
reklamę przedstawiającą gospodynię domową, która w jednej ręce trzymała lśniący garnek, a
w drugiej myjkę SOS Magic Scouring Pad. Wielkie niebieskie oczy i wyszczerzony,
podkreślony czerwoną szminką uśmiech nadawały jej wygląd kobiety na progu
katastrofalnego załamania nerwowego.
Niebo było bezchmurne. Świerszcze cykały w wysokiej trawie. Gdzieś muczała
krowa. Teraz, kiedy lekki wietrzyk rozwiał smród diesla pozostawiony przez autobus,
powietrze miało słodki, świeży, nowy zapach. Ruszyłem do motelu Tamarack. To był krótki
spacer, ale zanim dotarłem do celu, dwie osoby podjechały do mnie i spytały, czy mnie gdzieś
podwieźć. Obu podziękowałem i powiedziałem, że nie trzeba, wszystko gra. I wszystko grało.
Kiedy wchodziłem do Tamarack, pogwizdywałem.
Wrzesień 1958 roku, Stany Zjednoczone Ameryki Północnej.
Co tam Człowiek z Żółtą Kartką. Miło było tu wrócić.
Resztę tego dnia spędziłem w swoim pokoju, po raz enty przeglądając zapiski Ala o
Oswaldzie. Tym razem skupiłem się na dwóch stronach pod koniec zatytułowanych
WNIOSKI CO DO SPOSOBU POSTEMPOWANIA. Oglądanie czegokolwiek w
telewizorze, który odbierał praktycznie tylko jeden kanał, nie miało sensu, więc po zmierzchu
poszedłem spacerkiem do kina samochodowego i zapłaciłem trzydzieści centów za wstęp,
specjalną stawkę dla niezmotoryzowanych. Przed bufetem stały rozkładane krzesła. Kupiłem
torbę popcornu i pepsol, smaczny napój o smaku cynamonu, i obejrzałem „Długie, gorące
lato” z kilkoma innymi niezmotoryzowanymi, głównie starszymi ludźmi, którzy znali się
między sobą i toczyli przyjacielskie pogawędki. Kiedy zaczął się „Zawrót głowy”, zrobiło się
zimno, a ja nie miałem kurtki. Wróciłem do motelu i tej nocy twardo spałem.
Rano pojechałem autobusem z powrotem do Lisbon Falls (żadnych taksówek;
uznałem, że muszę oszczędzać, przynajmniej na razie) i pierwszy przystanek zrobiłem w Jolly
White Elephant. O tak wczesnej porze było chłodno, więc bitnik siedział w środku na
wyliniałej kanapie i czytał „Argosy”.
- Witam sąsiada - powiedział.
- Witam. Pewnie sprzedaje pan walizki?
- Och, jest kilka na składzie. Nie więcej niż dwieście. Idź pan na sam tył...
- Będą po prawej - powiedziałem.
- No właśnie. Był pan tu już kiedyś?
- Wszyscy tu kiedyś byliśmy - powiedziałem. - O tym sklepie jest głośniej niż o
zawodowym futbolu.
Zaśmiał się.
- To klawo, szefuniu. Idź wybierz sobie coś porządnego.
Wziąłem tę samą skórzaną walizkę co poprzednio. Potem przeszedłem na drugą stronę
ulicy i znowu kupiłem sunlinera. Tym razem bardziej się targowałem i dostałem go za trzy
stówy. Po zakończonych pertraktacjach Bill Titus wysłał mnie do swojej córki.
- Pan chyba nietutejszy? - powiedziała.
- Pochodzę z Wisconsin, ale już dość długo siedzę w Maine. Interesy.
- Pewnie wczoraj nie było pana w Falls, co? - Kiedy powiedziałem, że nie,
nadmuchała balon z gumy do żucia, aż pękł, i dodała: - Ciekawe rzeczy pana ominęły. Pod
suszarnią zakładów znaleźli martwego pijaka. - Zniżyła głos. - Samobójstwo. Podciął sobie
gardło kawałkiem szkła. Wyobraża pan sobie?
- Okropność - powiedziałem, chowając akt kupna-sprzedaży sunlinera do portfela.
Podrzuciłem kluczyki na dłoni. - To ktoś miejscowy?
- Nie, i nie miał dokumentów. Pewnie włóczęga, który wyskoczył z pociągu
towarowego, tak mówi mój tata. Może przyjechał na zbiór jabłek. Pan Cady, sprzedawca z
zielonego sklepu, mówił tacie, że wczoraj rano ten facet chciał kupić u niego pół litra, ale był
nietrzeźwy i śmierdział, więc pan Cady go wyrzucił. Widać potem ten pijak poszedł na
dziedziniec zakładowy wypić to, co mu zostało, a jak to się skończyło, rozbił butelkę i
jednym z kawałków podciął sobie gardło. - Powtórzyła: - Wyobraża pan sobie?
Darowałem sobie strzyżenie (nie było konieczne, w Derry pilnowałem, żeby włosy za
bardzo nie urosły), do banku też nie zajrzałem, za to znowu kupiłem ubrania w sklepie
Mason's.
- Musi pan lubić ten odcień niebieskiego - skwitował sprzedawca, oglądając koszulę
na wierzchu sterty, z którą poszedłem do kasy. - Ma pan na sobie koszulę w tym samym
kolorze.
To była ta sama koszula, ale nie powiedziałem mu tego. To tylko zrobiłoby nam obu
mętlik w głowie.
Tego środowego popołudnia ruszyłem w drogę autostradą Mila na Minutę. Tym razem
nie musiałem kupować nakrycia głowy po przyjeździe do Derry, bo pamiętałem, żeby w
Mason's do reszty nabytków dorzucić porządny słomkowy kapelusz. Zameldowałem się w
Derry Town House, zjadłem kolację w restauracji, po czym poszedłem do baru i zamówiłem
piwo u Freda Toomeya. W tej wersji przeszłości nie próbowałem go wciągnąć w rozmowę.
Nazajutrz wynająłem moje stare mieszkanie na Harris Avenue i zamiast nie dać mi
zasnąć, dźwięk lądujących samolotów, o dziwo, ukołysał mnie do snu. Następnego dnia
poszedłem do sklepu sportowego Machen's i powiedziałem sprzedawcy, że jestem
Date: 2015-12-17; view: 1279
|