ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 19 page nierozważnego.
- Na razie mniejsza z grypą. Opowiedz mi o Fratim.
Uśmiechnął się szeroko, co wyglądało makabrycznie na tej bladej, spoconej,
zarośniętej twarzy.
- Stary Chazzy zasuwał jak dobry atakujący z piłką pod koniec remisowego meczu, ale
go dopadli. Jakieś dwadzieścia metrów za bramką na południowym końcu boiska był wąwóz i
zepchnęli go na dół. Zdziwisz się, jeśli powiem, że jednym z nich był Frankie Dunning?
Pokręciłem głową.
- Wrzucili go tam i ściągnęli mu gacie. Potem zaczęli go popychać i bić po twarzy.
Krzyczałem, żeby przestali, i w końcu Frankie podnosi na mnie wzrok i wrzeszczy: „Chodź tu
na dół i nas zmuś, kutasie! Dostaniesz dwa razy tyle co on”. Poleciałem więc do szatni i
powiedziałem kilku chłopakom z drużyny, że banda oprychów bije dzieciaka i czy nie
chcieliby mu pomóc. Cóż, im było wszystko jedno, kto się znęca nad kim, ale zawsze byli
skorzy do bitki. Wybiegli, niektórzy w samych majtkach. I powiedzieć ci coś zabawnego,
Amberson?
- Jasne. - Znowu ukradkiem zerknąłem na zegarek. Prawie za piętnaście siódma. W
domu Dunningów Doris zapewne zmywała naczynia i może jednym uchem słuchała
„Huntley-Brinkley Report” w telewizji.
- Co, spieszy ci się? - spytał Turcotte. - Pociąg ci, kurwa, ucieknie?
- Miałeś mi powiedzieć coś zabawnego.
- Ano tak. Śpiewali przy tym hymn szkoły! I co ty na to?
Oczami wyobraźni zobaczyłem ośmiu, może dziesięciu napakowanych, półnagich
chłopców, którzy pędzą przez boisko, żądni odrobiny potreningowego mordobicia, i śpiewają:
„Do boju, Tygrysy Derry, wasz sztandar wznosimy wysoko!”. To rzeczywiście było całkiem
zabawne.
- Futboliści spuścili tym paru gnojom niezłe manto - ciągnął Turcotte. - Ale nie
Frankiemu Dunningowi; tchórz zorientował się, że tamtych jest więcej, i uciekł do lasu.
Chazzy leżał na ziemi, trzymał się za rękę. Była złamana. Mogło jednak być dużo gorzej.
Mogli posłać go do szpitala. Jeden z futbolistów spojrzał na niego, trącił go nogą... tak jak się
trąca krowi placek, w który omal się nie wdepnęło, i mówi: „Lecieliśmy taki kawał, żeby
uratować szyneczkę żydka?”. I wszyscy się zaśmiali, bo to był taki żart, rozumiesz. Żydek?
Szynka? - Spojrzał na mnie przez lśniące od brylantyny strąki.
- Rozumiem - powiedziałem.
- „A chuj z tym”, mówi inny. „Ważne, że była okazja skopać komuś dupę, to mi
wystarczy”. Wrócili do szatni, a ja pomogłem Chazowi wdrapać się z powrotem na górę.
Odprowadziłem go nawet do domu, bo myślałem, że zemdleje. Bałem się, że Frankie i jego
kumple wrócą po niego... on też się bał... ale nie zostawiłem go samego. Cholera wie czemu.
Żebyś ty widział jego dom... pałac, kurde. Na lombardach naprawdę musi się tłuc niezłą forsę.
Kiedy tam doszliśmy, podziękował mi. I to szczerze. Mało się nie rozbeczał. Ja mu na to:
„Nie ma sprawy, po prostu nie podoba mi się, jak sześciu napada jednego”. Co było prawdą.
Ale wiesz, co mówią o Żydach: nigdy nie zapominają długu ani przysługi.
- I w ramach spłaty długu wdzięczności poprosiłeś go, żeby wybadał, co tu robię.
- Domyślałem się, co tu robisz, koleżko. Chciałem się tylko upewnić. Chaz mówił,
żebym sobie odpuścił, że miły z ciebie gość... ale kiedy chodzi o Frankiego Dunninga, nie
zamierzam sobie odpuścić. Nikt oprócz mnie nie może tknąć Frankiego Dunninga. On jest
mój.
Skrzywił się i znów zaczął pocierać pierś. I tym razem przyszło olśnienie.
- Turcotte... boli cię brzuch?
- Nie, pierś. Coś mnie tam uciska.
To nie brzmiało dobrze i przez głowę przebiegła mi myśl: Teraz on też tkwi w
nylonowej pończosze.
- Usiądź, zanim fikniesz. - Ruszyłem ku niemu.
Wyciągnął rewolwer. Skóra między moimi sutkami - w miejscu w które trafiłaby kula
- zaczęła swędzieć jak szalona. Mogłem go rozbroić, pomyślałem. Naprawdę mogłem. Ale
nie, musiałem wysłuchać jego opowieści. Musiałem wiedzieć.
- Sam usiądź, bracie. Zrelaksuj się, jak mówią w komiksach.
- Jeśli masz atak serca...
- Nie mam zasranego ataku serca. Siadaj, mówię.
Usiadłem i spojrzałem na niego. Opierał się o garaż. Jego wargi przybrały siny odcień,
który nie wyglądał mi na objaw zdrowia.
- Czego od niego chcesz? - spytał Turcotte. - Muszę to wiedzieć, zanim zdecyduję, co
z tobą zrobić.
Myślałem w skupieniu nad odpowiedzią. Jakby zależało od niej moje życie. I może
tak było. Nie sądziłem, by Turcotte był zdolny do zwykłego morderstwa, bez względu na to,
co sam sądził, w przeciwnym razie Frank Dunning dawno temu spocząłby obok swoich
rodziców. Miał jednak moją broń i był chory. Mógł choćby przypadkiem pociągnąć za spust.
Owa siła, która chciała, żeby wszystko pozostało bez zmian - czymkolwiek była - mogła mu
nawet w tym pomóc.
Gdybym powiedział mu wszystko we właściwy sposób - innymi słowy, pomijając co
bardziej zwariowane elementy tej historii - mógłby mi uwierzyć. Z uwagi na to, w co już
wierzył. Co wiedział w głębi ducha.
- On zrobi to znowu.
Już miał spytać, co mam na myśli, ale nagle zrozumiał.
- Myślisz, że... ją? - Spojrzał w stronę żywopłotu. Do tej pory nawet nie byłem
pewien, czy wie, co za nim jest.
- Nie tylko ją.
- Jedno z dzieci też?
- Nie jedno, wszystkie. W tej chwili poszedł się schlać, Turcotte. Będzie pił, aż znowu
wpadnie w ślepą furię. Dobrze wiesz, co się wtedy stanie, prawda? Tylko że tym razem tego
nie zatuszuje. Jest mu wszystko jedno. To narastało w nim od czasu, kiedy ostatnio poszedł w
tango i Doris wreszcie uznała, że nie chce dłużej być bita. Pokazała mu drzwi, wiedziałeś o
tym?
- Wszyscy wiedzą. Zamieszkał w pensjonacie na Chanty.
- Próbował na nowo wkupić się w jej łaski, ale jego urok już na nią nie działa. Doris
chce rozwodu, a ponieważ on w końcu zrozumiał, że jej tego nie wyperswaduje, zamierza
udzielić jej go młotkiem, potem w ten sam sposób rozwiedzie się z dziećmi.
Spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Bagnet w jednej ręce, rewolwer w
drugiej. „Wichura by cię porwała”, powiedziała mu siostra przed laty, a dzisiaj wystarczyłby
leciutki wiaterek.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Nie mam czasu wyjaśniać wszystkiego, ale wiem to, możesz mi wierzyć. Jestem tu,
żeby temu zapobiec. Dlatego oddaj mi broń i pozwól, żebym to zrobił. Dla twojej siostry. Dla
twojego siostrzeńca. I dlatego, że w gruncie rzeczy porządny z ciebie gość. - To była bujda
zupełna, ale mój ojciec mawiał: „Jak kitować, to dużą szpachlą”. - Nie da się inaczej
wytłumaczyć tego, że nie pozwoliłeś, by Dunning i jego kumple sprali Chaza Fratiego do
nieprzytomności.
Myślał. Wręcz słyszałem zgrzyt obracających się i zaskakujących trybików. Wreszcie
w jego oczach zabłysło światło. Może było to tylko odbicie ostatnich promieni zachodzącego
słońca, mnie jednak przypominało blask świeczek, które teraz pełgały wewnątrz wydrążonych
dyń w całym Derry. Rozciągnął wargi w uśmiechu. To, co powiedział potem, mogło paść
tylko z ust człowieka, który był psychicznie chory lub za długo mieszkał w Derry... albo
jedno i drugie.
- Chce ich wykończyć, co? No dobra, niech to zrobi.
- Co takiego?!
Wymierzył do mnie z trzydziestkiósemki.
- Siadaj, Amberson. Daj odpocząć nogom.
Z ociąganiem spełniłem polecenie. Było już po siódmej i Turcotte zmieniał się w cień
człowieka.
- Panie Turcotte... Bill... wiem, że nie czujesz się najlepiej, więc może nie w pełni
rozumiesz sytuację. W tym domu jest kobieta z czwórką małych dzieci. Jej córeczka ma
dopiero siedem lat, na litość boską!
- Mój siostrzeniec był dużo młodszy. - Turcotte mówił z mocą, jakby przedstawiał
prawdę przez duże P, taką, która wszystko tłumaczy. I usprawiedliwia. - Ja jestem zbyt chory,
żeby dać mu radę, ty nie masz dość jaj. Widzę to po tobie.
Co do tego się mylił. Może gdyby chodziło o Jake'a Eppinga z Lisbon Falls, miałby
rację, ale tamten człowiek się zmienił.
- Dlaczego nie dasz mi spróbować? Co ci szkodzi?
- Nawet gdybyś skurwiela zabił, to by nie wystarczyło. Właśnie to do mnie dotarło.
Jak... - Pstryknął palcami. - Jak grom z jasnego nieba.
- Gadasz bez sensu.
- Tak myślisz, bo nie patrzyłeś przez dwadzieścia lat, jak Tony i Phil Tracker i inni
traktowali go jak zasrane bożyszcze. Jak kobity wdzięczyły się do niego, jakby był Frankiem
Sinatrą, nie jebanym Frankiem Dunningiem. Jeździł pontiakiem, kiedy ja harowałem jak wół
w sześciu różnych fabrykach za minimalną stawkę. Tak się nawdychałem tych włókien, że
rano ledwo mogę się zwlec z łóżka. - Znów miał dłoń przy piersi. Pocierał i pocierał. Jego
twarz była bladą plamą w półmroku podwórka przy Wyemore 202. - Śmierć to za lekka kara
dla tego piździelca. Jemu potrzeba ze czterdziestu lat w Shank, gdzie jeśli upuści mydło pod
prysznicem, nie ośmieli się skurwysyn po nie schylić. Gdzie jedyną gorzałą, jaką dostanie,
będzie denaturat. - Zniżył głos. - I wiesz, co jeszcze?
- Co? - Przeszył mnie chłód.
- Kiedy przetrzeźwieje, będzie mu ich brakowało. Będzie żałował, że to zrobił. Będzie
marzył o tym, żeby to cofnąć. - Teraz już prawie szeptał, chrapliwym, zaflegmionym głosem.
Tak nieodwracalnie szaleni muszą mówić do siebie późną nocą, kiedy leki przestają działać. -
Może nie będzie bardzo płakał za żoną, ale za dziećmi na pewno. - Parsknął śmiechem, po
czym skrzywił się, jakby to go zabolało. - Pewnie chrzanisz głupoty, ale wiesz co? Mam
nadzieję, że nie. Poczekamy, zobaczymy.
- Turcotte, te dzieci są niewinne.
- Tak samo jak Clara. Jak mały Mikey. - Cienie jego ramion poszły w górę i w dół. -
Pieprzyć je.
- Nie mówisz serio...
- Zamknij się. Poczekamy.
Zegarek, który dostałem od Ala, miał fosforyzujące wskazówki, i patrzyłem z
przerażeniem i rezygnacją, jak ta dłuższa przesuwa się w dół tarczy, a następnie rusza z
powrotem do góry. Dwadzieścia pięć minut do „Nowych przygód Ellery'ego Queena”.
Dwadzieścia. Piętnaście. Próbowałem nawiązać rozmowę z Turcotte'em, ale kazał mi się
zamknąć. Ciągle pocierał się po piersi, z krótką przerwą na wyjęcie papierosów z kieszeni.
- Och, świetny pomysł - powiedziałem. - To ci dobrze zrobi na serce.
- Siedź cicho.
Wbił bagnet w żwir za garażem i zapalił papierosa sfatygowaną zapalniczką Zippo. W
chwilowym rozbłysku płomienia zobaczyłem, że pot spływa po jego policzkach, choć noc
była chłodna. Oczy zapadły mu się w głąb oczodołów, upodabniając jego twarz do trupiej
czaszki. Wciągnął dym, wypuścił go kaszlnięciem. Jego chude ciało zadrżało, ale kolt tkwił w
całkowitym bezruchu. Wymierzony w moją pierś. Zaświeciły gwiazdy. Była za dziesięć
ósma. Jak długo trwał „Ellery Queen”, zanim przyszedł Dunning? Harry nie wspomniał o tym
w wypracowaniu, ale domyślałem się, że niedługo. Jutro wprawdzie nie będzie szkoły, lecz
Doris Dunning na pewno nie chciała, by siedmioletnia Ellen wróciła dużo później niż o
dziesiątej, nawet jeśli byli z nią Tugga i Harry.
Ósma za pięć.
I nagle wpadłem na pomysł. Miał klarowność niepodważalnej prawdy i odezwałem
się, zanim mógł przygasnąć.
- Ty zasrany tchórzu.
- Co takiego? - Wyprężył się, jakby ktoś go uszczypnął w tyłek.
- Słyszałeś mnie. - Zacząłem go przedrzeźniać. - „Nikt oprócz mnie nie może tknąć
Frankiego Dunninga. On jest mój”. Tak sobie mówiłeś przez bite dwadzieścia dwa lata, nie? I
do tej pory palcem go nie tknąłeś.
- Kazałem ci się zamknąć.
- Co tam dwadzieścia dwa lata! Kiedy dopadł Chaza Fratiego, też nic mu nie zrobiłeś,
zgadza się? Uciekłeś jak mała dziewczynka i poleciałeś po futbolistów.
- Ich było sześciu!
- Jasne, ale od tamtego czasu Dunning nieraz był sam, a ty nawet nie podrzuciłeś mu
skórki od banana, żeby się pośliznął. Tchórz jesteś zasrany i tyle, Turcotte. Ukrywasz się tu
jak królik w norze.
- Zamknij się!
- Wmawiasz sobie niewydarzone bzdury o tym, jak to najlepszą zemstą będzie posłać
go do pierdla, i dzięki temu nie musisz stawić czoła prawdzie...
- Zamknij się!
- ...że jesteś pozbawionym jaj błaznem, który pozwolił mordercy własnej siostry
chodzić na wolności przez ponad dwadzieścia lat...
- Ostrzegam cię! - Odbezpieczył rewolwer.
Uderzyłem się w pierś.
- Śmiało. Zrób to. Wszyscy usłyszą wystrzał, przyjedzie policja, Dunning zobaczy, że
coś się dzieje, zrobi w tył zwrot i to ty wylądujesz w Shawshank. Założę się, że tam też mają
zakład pracy. Będziesz mógł w nim tyrać za pięć centów od godziny zamiast dolara
dwadzieścia. Ale tobie w to graj, bo dzięki temu nie będziesz musiał wytłumaczyć samemu
sobie, dlaczego przez te wszystkie lata siedziałeś z założonymi rękami. Gdyby twoja siostra
żyła, plunęłaby ci w...
Gwałtownie wysunął rewolwer do przodu, chcąc przycisnąć lufę do mojej piersi, i
potknął się o swój własny cholerny bagnet. Odtrąciłem kolta grzbietem dłoni i wtedy wypalił.
Kula musiała wbić się w ziemię tuż obok mojej nogi, bo grad kamyków sypnął mi się na
spodnie. Schwyciłem rewolwer i wymierzyłem w Turcotte'a, gotów strzelić, jak tylko
spróbuje sięgnąć po przewrócony bagnet.
On jednak osunął się na ścianę garażu. Przyciskał obie ręce do piersi i cicho rzęził.
Gdzieś niezbyt daleko - na Kossuth, nie Wyemore - jakiś facet ryknął:
- Zabawa zabawą, dzieci, ale jeszcze jedna petarda i dzwonię po gliny! Żeby nie było,
że nie ostrzegałem!
Odetchnąłem. Turcotte też, ale jego wydech był ciężki, urywany. Wciąż rzężąc, osunął
się po ścianie garażu na żwir. Wziąłem bagnet, pomyślałem, czy nie wsadzić go sobie za pas,
i stwierdziłem, że tylko rozciąłbym sobie nim nogę, przeciskając się przez żywopłot; usiłująca
mnie powstrzymać przeszłość już by się o to postarała. No więc wyrzuciłem go na ciemne
podwórze i usłyszałem, że uderzył w coś z cichym brzękiem. Może w ścianę DOMKU
TWOJEGO PIESKA.
- Pogotowie - wycharczał Turcotte. Jego oczy błyszczały, być może od łez. - Proszę,
Amberson. Strasznie boli.
Pogotowie. Dobra myśl. A teraz coś komicznego. Byłem w Derry - w 1958 roku -
prawie dwa miesiące, a i tak odruchowo sięgnąłem do prawej kieszeni spodni, w której
zawsze nosiłem telefon komórkowy, kiedy nie miałem na sobie marynarki sportowej. Moje
palce nie wymacały niczego oprócz paru drobniaków i kluczyków do sunlinera.
- Przykro mi, Turcotte. Urodziłeś się w złej epoce, żeby liczyć na szybką pomoc.
- Co?
Według zegarka Bulova „Nowe przygody Ellery'ego Queena” były już na ekranach
oczekującej Ameryki.
- Wytrzymaj - powiedziałem i przecisnąłem się przez żywopłot, z ręką uniesioną, by
osłaniać oczy od sztywnych, drapiących gałęzi.
Potknąłem się o piaskownicę na środku podwórka Dunningów, wyłożyłem się jak
długi i znalazłem się twarzą w twarz z lalką o pustych oczach, która miała na sobie diadem i
nic ponadto. Rewolwer wyleciał mi z ręki. Zacząłem go szukać na czworakach, przekonany,
że nigdy nie znajdę; to była ostatnia sztuczka nieustępliwej przeszłości. Mała w porównaniu z
ostrą grypą żołądkową i Billem Turcotte'em, ale dobra. I kiedy już dostrzegłem kolta na
skraju trapezoidalnej smugi światła padającego z okna kuchni, usłyszałem samochód
nadjeżdżający Kossuth Street. Pędził z prędkością, jakiej żaden rozsądny kierowca nie
ośmieliłby się rozwinąć na ulicy, która bez wątpienia była pełna dzieci w maskach i z
torebkami na słodycze w rękach. Wiedziałem, kto jedzie, jeszcze zanim wóz zahamował z
piskiem opon.
Show czas zacząć. W domu pod numerem 379 Doris Dunning siedziała na kanapie z
Troyem, a Ellen hasała po pokoju w przebraniu indiańskiej księżniczki, rwąc się do wyjścia.
Troy właśnie zapowiedział, że pomoże zjeść cukierki, kiedy ona, Tugga i Harry wrócą Ellen
odpowiadała: „Nie, przebierz się i sam zbieraj”. Na to wszyscy się zaśmieją, nawet Harry,
który pobiegł do łazienki odlać się przed wyjściem. Ellen była prawdziwą małą Lucille Ball,
która każdego potrafiła rozbawić.
Chwyciłem rewolwer. Wyśliznął się z moich spoconych palców i znów wylądował w
trawie. Moja goleń wyła z bólu w miejscu, w którym walnąłem nią o ściankę piaskownicy. Po
drugiej stronie domu trzasnęły drzwi samochodu i zaraz usłyszałem szybkie kroki na
chodniku. Pamiętam, że pomyślałem: Zarygluj drzwi, matko, to nie tylko twój porywczy mąż;
to nadchodzi samo Derry.
Złapałem kolta, chwiejnie dźwignąłem się z ziemi, zaplątałem się we własne durne
nogi, omal znowu się nie przewróciłem, złapałem równowagę i pobiegłem do tylnych drzwi.
Po drodze była klapa prowadząca do piwnicy. Ominąłem ją, przekonany, że gdybym na niej
stanął, zawaliłaby się pod moim ciężarem. Powietrze wydawało się gęste i lepkie, jakby i ono
próbowało mnie hamować.
Choćbym miał to przypłacić życiem, pomyślałem. Nawet jeśli ja zginę, a Oswald
zrobi swoje i umrą miliony. Nawet wtedy. Bo to dzieje się teraz. To są oni.
Tylne drzwi musiały być zaryglowane. Byłem tego tak pewien, że prawie upadłem,
kiedy ustąpiły za przekręceniem gałki. Wszedłem do kuchni - wciąż pachniało tu duszonym
mięsem, które przyrządziła pani Dunning. W zlewie piętrzył się stos naczyń. Na blacie stała
sosjerka; obok niej talerz zimnych klusek. W telewizorze rozległy się jękliwe dźwięki
skrzypiec - coś, co Christy nazywała „muzyką morderstwa”. Bardzo w porę. Na blacie leżała
gumowa maska Frankensteina, w której Tugga zamierzał zbierać cukierki. Obok stała
papierowa torba na łupy z wypisanym czarną kredką ostrzeżeniem NIE RUSZAĆ!
CUKIERKI TUGGI.
W swoim wypracowaniu Harry napisał, że jego matka powiedziała: „Zabieraj to stąd,
nie wolno ci tu być”. Był blisko. Jej słowa, które usłyszałem, biegnąc po linoleum w stronę
łuku między kuchnią a salonem, w rzeczywistości brzmiały:
- Frank? Co tu robisz? - Coraz bardziej podnosiła głos. - Co to? poco ci... wynoś się!
I wtedy wrzasnęła.
Kiedy wbiegłem w łuk, usłyszałem głos dziecka:
- Kto ty jesteś? Dlaczego mama krzyczy? Przyszedł tata?
Odwróciłem głowę i zobaczyłem dziesięcioletniego Harry'ego Dunninga. Stał w
drzwiach małej ubikacji w przeciwległym kącie kuchni. Był w stroju trapera, w jednej ręce
trzymał wiatrówkę. Drugą zasuwał rozporek. I wtedy Doris Dunning wrzasnęła znowu.
Pozostali dwaj chłopcy coś krzyczeli. Głuchy łomot - ciężki, obrzydliwy dźwięk - i wrzask się
urwał.
- Nie, tato, nie, nie, robisz jej krzyyywdę! - piszczała Ellen.
Przebiegłem przez łuk i zamarłem z rozdziawionymi ustami. Na podstawie
wypracowania Harry'ego sądziłem, że będę musiał powstrzymać człowieka wymachującego
takim młotkiem, jakie majsterkowicze trzymają w skrzynkach z narzędziami. Nic bardziej
mylnego. Dunning dzierżył wielki dwuręczny młot i wywijał nim jak zabawką. Miał zakasane
rękawy i widziałem naprężone muskuły wyrzeźbione przez dwadzieścia lat krojenia mięsa i
dźwigania tusz zwierzęcych. Doris leżała na dywanie. Złamał jej już rękę - kość sterczała z
rozdartego rękawa sukienki - i chyba zmiażdżył bark. Blada, oszołomiona, czołgała się przed
telewizorem, włosy opadały jej na twarz. Dunning zamachnął się młotem. Tym razem miał
trafić ją w głowę, zachlapać poduszki kanapy jej mózgiem.
Ellen, w swym kostiumie jak mały derwisz, usiłowała wypchnąć ojca za drzwi.
- Przestań, tato, przestań!
Złapał ją za włosy i odrzucił w bok. Zatoczyła się, pióra wyleciały z jej pióropusza.
Wpadła na fotel bujany i przewróciła go.
- Dunning! - krzyknąłem. - Przestań!
Spojrzał na mnie czerwonymi, mokrymi od łez oczami. Był pijany Płakał. Gluty
zwisały z jego nozdrzy, ślina błyszczała na podbródku Jego twarz była skurczona
wściekłością, rozpaczą i zdumieniem.
- Ty, kurwa, kto? - spytał i rzucił się na mnie, nie czekając na odpowiedź.
Pociągnąłem za spust kolta, myśląc: Tym razem nie zadziała to broń z Derry i nie
zadziała.
Ale wystrzeliła. Kula trafiła go w bark. Czerwona róża rozkwitła na białej koszuli. Siła
uderzenia obróciła go w bok, lecz się wyprostował i znów ruszył ku mnie. Wzniósł młot.
Kwiat na jego koszuli się powiększał, on jednak zdawał się tego nie czuć.
Ponownie nacisnąłem cyngiel, ale w tej samej chwili ktoś mnie potrącił i kula przeszła
górą. To był Harry.
- Przestań, tato! - wrzasnął przenikliwie. - Przestań, bo cię zastrzelę!
Arthur Tugga Dunning czołgał się ku mnie, w kierunku kuchni. W chwili kiedy Harry
wypalił z wiatrówki - pa-pafff! - Dunning uderzył młotem. Twarz Tuggi zmieniła się w
krwawą miazgę. Kawałki kości i pęki włosów wzleciały wysoko w powietrze; kropelki krwi
bryznęły na sufit. Ellen i pani Dunning wrzeszczały i wrzeszczały.
Date: 2015-12-17; view: 1178
|