ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 20 page Złapałem równowagę i strzeliłem trzeci raz. Ta kula oderwała Dunningowi policzek aż
do ucha, ale go nie powstrzymała. To nie człowiek, pomyślałem wtedy i to samo myślę teraz.
W jego ociekających oczach i zgrzytających zębami ustach - zdawał się przeżuwać powietrze,
zamiast nim oddychać - widziałem tylko coś w rodzaju bełkotliwej pustki.
- Ty, kurwa, kto? - powtórzył, po czym: - To jest najście.
Zamachnął się i młot ze świstem zatoczył poziomy łuk. Ugiąłem kolana i schyliłem
się, i choć miałem wrażenie, że dziesięciokilogramowy obuch chybił - nie poczułem bólu, nie
wtedy - fala gorąca przeszyła czubek mojej głowy. Kolt wyleciał mi z ręki, uderzył w ścianę i
wylądował w kącie. Coś ciepłego ściekało po moim policzku. Czy zdawałem sobie sprawę, że
drasnął mnie na tyle, by rozciąć skórę głowy na długości piętnastu centymetrów? Że
naprawdę niewiele brakowało, by mnie znokautował, a może od razu zabił? Nie potrafię tego
powiedzieć. Wszystko trwało niecałą minutę; może nawet pół. Życie zmienia się w mgnieniu
oka.
- Uciekaj! - krzyknąłem na Troya. - Bierz siostrę i uciekajcie! Wezwij pomoc!
Krzycz...
Dunning wziął zamach. Odskoczyłem do tyłu i obuch zagłębił się w ścianę,
roztrzaskując listwy i wzbijając kłąb tynku, który zlał się w jedno z dymem wystrzałów.
Telewizor wciąż grał. Wciąż skrzypce, wciąż muzyka morderstwa.
Kiedy Dunning usiłował wyrwać młot ze ściany, coś przeleciało obok mnie. To była
wiatrówka - Harry nią rzucił i lufą trafił ojca w rozharatany policzek. Frank Dunning wrzasnął
z bólu.
- Ty gnojku! Zabiję cię za to!
Troy niósł Ellen w stronę drzwi. Czyli nie jest najgorzej, pomyślałem. Przynajmniej to
udało mi się zmienić...
Zanim jednak zdołali się wydostać na zewnątrz, ktoś stanął w drzwiach i zataczając
się, wpadł do środka, przewracając oboje na podłogę. Ledwo zdążyłem to zauważyć, bo w
tym samym momencie Frank wyswobodził młot i ruszył w moją stronę. Zacząłem się cofać,
jedną ręką wpychając Harry'ego do kuchni.
- Wyjdź tylnymi drzwiami, synu. Szybko. Zatrzymam go, dopóki nie...
Frank Dunning wrzasnął i zesztywniał. Coś wysunęło się z jego piersi. To było jak
sztuczka magiczna. To coś było tak uwalane krwią, że minęła sekunda, zanim poznałem -
ostrze bagnetu.
- To za moją siostrę, skurwysynu - wycharczał Bill Turcotte. - Za Clarę.
Dunning upadł, z nogami w salonie i głową w łukowatym przejściu między salonem a
kuchnią. Nie leżał jednak całym ciałem na ziemi. Zawisł tuż nad nią na wbitym w podłogę
ostrzu bagnetu. Wierzgnął nogą i znieruchomiał. Wyglądał, jakby umarł, próbując zrobić
pompkę.
Wszyscy krzyczeli. W powietrzu wisiał smród prochu, tynku i krwi. Doris, z włosami
opadającymi na twarz, szła chwiejnym krokiem do martwego syna. Nie chciałem, żeby to
widziała - głowa Tuggi była rozpłatana aż po szczękę - ale nie miałem jak jej powstrzymać.
- Następnym razem spiszę się lepiej, pani Dunning - wychrypiałem. - Obiecuję.
Twarz miałem całą we krwi; musiałem wytrzeć lewe oko, żeby cokolwiek widzieć z
tej strony. Jako że wciąż byłem przytomny, uznałem, że nic strasznego mi się nie stało, poza
tym wiedziałem że rany głowy krwawią jak cholera. Wyglądałem jednak fatalnie i żeby w
ogóle był następny raz, musiałem tym razem się stąd wydostać niepostrzeżenie i szybko.
Jednak przed wyjazdem musiałem pogadać z Turcotte'em. A przynajmniej spróbować.
Siedział oparty o ścianę przy rozstawionych nogach Dunninga. Trzymał się za pierś i ciężko
dyszał. Jego twarz była trupio blada, wargi miał fioletowe jak dziecko, które objadło się
jagód. Wyciągnąłem do niego rękę. Ścisnął ją kurczowo, lękliwie, ale w jego oczach tliły się
wesołe iskry.
- I kto tu jest zasrany tchórz, Amberson?
- Nie ty. Jesteś bohaterem.
- Taa - wyrzęził. - Wrzuć mi order do trumny.
Doris tuliła zabitego syna. Za nią Troy chodził w kółko, mocno przyciskając głowę
siostry do swojej piersi. Nie patrzył na nas, zdawał się nie wiedzieć, że tu jesteśmy. Ellen
płakała.
- Wyliżesz się - powiedziałem. Jakbym to wiedział. - A teraz słuchaj, bo to ważne:
zapomnij moje nazwisko.
- Jakie nazwisko? Przecież się nie przedstawiłeś.
- Otóż to. I... wiesz, jaki mam samochód?
- Ford. - Tracił głos, ale jego oczy wciąż utkwione były w moich. - Ładny. Kabriolet.
Czerwony. Rocznik pięćdziesiąt cztery albo pięć.
- Nigdy go nie widziałeś. To najważniejsze ze wszystkiego, Turcotte. Jeszcze dziś
wyjadę nim i będę musiał trzymać się autostrady, bo innych dróg nie znam. Jeśli dam radę
dotrzeć do centralnego Maine, będę bezpieczny. Rozumiesz, co do ciebie mówię?
- Nigdy nie widziałem twojego wozu - powiedział i skrzywił się. - Ożeż kurwa, ale
boli.
Przyłożyłem palce do jego szorstkiego od zarostu gardła i sprawdziłem puls. Był
przyspieszony i szalenie nieregularny. W oddali słyszałem wycie syren.
- Zrobiłeś, co należało zrobić.
Przewrócił oczami.
- Prawie nie dałem rady. Nie wiem, co mnie opętało. To był jakiś atak szaleństwa.
Słuchaj, kolego. Gdyby cię mimo wszystko dorwali, nie mów, co ja... no wiesz, nie powtarzaj
tego, co...
- Nigdy w życiu. Załatwiłeś go, Turcotte. Był wściekłym psem, a ty go uśpiłeś. Twoja
siostra byłaby dumna.
Uśmiechnął się i zamknął oczy.
Poszedłem do łazienki, namoczyłem ręcznik w umywalce i wytarłem zakrwawioną
twarz. Wrzuciłem ręcznik do wanny, chwyciłem dwa inne i wyszedłem do kuchni.
Chłopiec, który mnie tu sprowadził, stał na wyblakłym linoleum i patrzył na mnie.
Choć pewnie ze sześć lat temu oduczył się ssać kciuk, teraz go ssał. Oczy miał szeroko
otwarte i poważne, nabiegłe łzami. Krwawe piegi znaczyły policzki i czoło. To był chłopiec,
który właśnie doświadczył czegoś, co bez wątpienia pozostawi uraz w jego psychice, ale był
to też chłopiec, który nie wyrośnie na Harry'ego Kic-Żabkę. Ani nie napisze wypracowania,
które wzruszy mnie tak, że zapłaczę.
- Kim pan jest? - spytał.
- Nikim. - Przeszedłem obok niego do drzwi. Zasługiwał jednak na coś więcej. Syreny
były coraz bliżej, ale odwróciłem się do niego. - Twoim dobrym aniołem - powiedziałem.
Wymknąłem się tylnymi drzwiami w ciemność wieczoru Halloween 1958 roku.
Widziałem błyskające niebieskie światła kierujące się na Kossuth Street. Na drugim
skrzyżowaniu w głębi osiedla skręciłem w prawo na Gerard Avenue. Ludzie stali na
chodnikach, zwróceni w stronę wycia syren.
- Nie wie pan, co się stało? - spytał mnie jakiś mężczyzna. Trzymał za rękę Królewnę
Śnieżkę w tenisówkach.
- Słyszałem, jak dzieciaki odpalały petardy. Może coś się zapaliło. - Poszedłem dalej,
z lewą stroną twarzy odwróconą od niego, bo nieopodal świeciła latarnia, a z mojej głowy
wciąż ciekła krew.
Cztery przecznice dalej skręciłem w Witcham Street. Była ciemna i cicha. Wszystkie
radiowozy zapewne już dotarły na miejsce zbrodni. Dobrze. Byłem już prawie na rogu Grove
i Witcham, kiedy nagle poczułem, że nogi mam jak z waty. Rozejrzałem się, nie zauważyłem
żadnych łowców słodyczy i usiadłem na krawężniku. Nie mogłem sobie pozwolić na postój,
ale nie miałem wyjścia. Rano wymiotowałem i mnie czyściło, przez cały dzień nie jadłem nic
oprócz jednego nędznego batona (i nie pamiętałem, czy w ogóle zdążyłem go skonsumować
w całości, zanim zaatakował mnie Turcotte) i dopiero co uczestniczyłem w krwawej zbrodni,
zostałem ranny - jak ciężko, tego jeszcze nie wiedziałem. Miałem wybór - albo chwilę
odpocznę i pozwolę, żeby organizm przegrupował siły, albo padnę zemdlony na chodnik.
Włożyłem głowę między kolana i wziąłem serię głębokich, powolnych oddechów, tak
jak się nauczyłem na kursie Czerwonego Krzyża, na który chodziłem na studiach, żeby dostać
kartę ratownika. Z początku miałem przed oczami głowę Tuggi Dunninga roztrzaskującą się
pod uderzeniem młota, i to mnie jeszcze bardziej osłabiło. Potem pomyślałem o Harrym,
ochlapanym krwią brata, ale poza tym całym i zdrowym. I o Ellen - nie była w głębokiej
śpiączce, z której się nigdy nie obudzi. I o Troyu. I o Doris. Ta paskudnie złamana ręka i
zmiażdżony bark może będą ją boleć do końca życia, lecz przynajmniej będzie to życie miała.
- Udało się, Al - szepnąłem.
Ale co przez to zrobiłem w roku 2011? Co zrobiłem rokowi 2011? To były pytania, na
które dopiero miałem poznać odpowiedź. Gdyby wskutek efektu motyla stało się coś
strasznego, zawsze mogłem wrócić i to wykasować... chyba że zmieniając losy rodziny
Dunningów, w jakiś sposób zmieniłem też losy Ala Templetona. A jeśli baru nie będzie tam,
gdzie go zostawiłem? A jeśli się okaże, że nie przeniósł go z Auburn do Lisbon Falls? Albo
że w ogóle nie otworzył baru? Wydawało się to mało prawdopodobne... ale proszę bardzo, oto
siedziałem na krawężniku z roku 1958 z krwią wyciekającą z włosów przystrzyżonych w roku
1958, a na ile coś takiego było prawdopodobne?
Wstałem, zachwiałem się i ruszyłem naprzód. Po mojej prawej stronie, w głębi
Witcham Street, widziałem migające i pulsujące niebieskie światła. Na rogu Kossuth
zgromadził się tłum, ale ludzie stali odwróceni do mnie plecami. Kościół, przy którym
zostawiłem samochód, był naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy. Teraz sunliner stał sam na
parkingu, ale wyglądało na to, że wszystko z nim w porządku; żaden dowcipniś nie spuścił
powietrza z opon. Pod wycieraczką zobaczyłem żółty kwadrat. W głowie błysnął mi obraz
Człowieka z Żółtą Kartką i ścisnęło mnie w dołku. Wyszarpnąłem kartkę i odetchnąłem z
ulgą, kiedy przeczytałem: POMÓDL SIĘ Z PRZYJACIÓŁMI I SĄSIADAMI NA MSZY W
NIEDZIELĘ O 9.00. KAŻDY NOWY GOŚĆ JEST MILE WIDZIANY! PAMIĘTAJ, ŻYCIE
JEST PYTANIEM, JEZUS ODPOWIEDZIĄ.
- Myślałem, że odpowiedzią są twarde narkotyki, i teraz bardzo by mi się przydały -
mruknąłem i otworzyłem drzwi od strony kierowcy. Pomyślałem o papierowej torbie, którą
zostawiłem za garażem domu na Wyemore Lane. Gliny przeczesujące okolicę na pewno ją
znajdą. W środku zobaczą kilka batonów, prawie Pustą butelkę kaopectate... i stos, co tu dużo
mówić, pieluch dla dorosłych.
Ciekaw byłem, co z tego wywnioskują.
Ale nie za bardzo.
Kiedy wjechałem na autostradę, głowa bolała mnie jak diabli ale nawet gdybym nie
przebywał w czasach, w których jeszcze nie znano całodobowych sklepów spożywczych, nie
jestem pewien, czy odważyłbym się zatrzymać; lewa strona mojej koszuli była sztywna od
krzepnącej krwi. Dobrze chociaż, że wcześniej pamiętałem by zatankować do pełna.
Raz spróbowałem pomacać ranę na głowie czubkami palców. Eksplozja bólu
skutecznie zniechęciła mnie do dalszych prób.
Ostatecznie zatrzymałem się na parkingu pod Augustą. Wtedy było już po dziesiątej i
wokół ani żywej duszy. Zapaliłem lampkę sufitową i obejrzałem moje źrenice w lusterku
wstecznym. Na oko były tej samej wielkości, chwała Bogu. Przed męską ubikacją stał
automat z przekąskami i dziesięć centów wystarczyło na nadziewane kremem ciastko
czekoladowe. Spałaszowałem je w trakcie jazdy. Ból głowy trochę zelżał.
Po północy dotarłem do Lisbon Falls. Main Street tonęła w ciemności, ale Worumbo i
zakłady U.S. Gypsum pracowały pełną parą, sapały i dyszały, wyrzucały w powietrze smród i
wylewały kwaśne odpady do rzeki. Skupiska zapalonych świateł upodabniały budynki
przemysłowe do statków kosmicznych. Zaparkowałem sunlinera przed Kennebec Fruit, gdzie
miał stać dotąd, aż ktoś do niego zajrzy i zobaczy plamy krwi na siedzeniu, drzwiach i
kierownicy. Wtedy wezwana zostanie policja. Zapewne zbiorą odciski palców z forda.
Możliwe, że ustalą ich zgodność z odciskami na pewnym rewolwerze. 38 Police Special
znalezionym na miejscu zbrodni w Derry. Nazwisko George Amberson może padnie w Derry,
a potem tu, w Falls. Jednak jeśli królicza nora będzie tam, gdzie ją zostawiłem, George
zniknie bez śladu. Odciski palców należą do człowieka, który urodzi się dopiero za
osiemnaście lat.
Otworzyłem bagażnik, wyjąłem aktówkę i postanowiłem zostawić całą resztę. Kto
wie, może pewnego dnia to wszystko będzie do kupienia w Jolly White Elephant, sklepie z
rzeczami używanymi niedaleko Titus Chevron. Przeszedłem przez ulicę w stronę smoczego
oddechu zakładów, owego „sza-SZUUU, sza-SZUUU”, które miało rozbrzmiewać dzień w
dzień, dwadzieścia cztery godziny na dobę, dopóki wolny rynek ery Reagana nie wyeliminuje
popytu na drogie amerykańskie tekstylia.
Biały fluorescencyjny blask z brudnych okien farbiarni padał na suszarnię.
Wypatrzyłem łańcuch oddzielający ją od reszty dziedzińca. Było za ciemno, żeby przeczytać
wiszącą na nim tabliczkę, i nie widziałem jej prawie dwa miesiące, ale pamiętałem, co jest na
niej napisane: ZAKAZ WSTĘPU RURA KANALIZACYJNA W NAPRAWIE. Nigdzie nie
było Człowieka z Żółtą Kartką - albo Człowieka z Pomarańczową Kartką, jeśli w takiej roli
teraz występował.
Światła samochodu zalały dziedziniec, oświetlając mnie jak mrówkę na talerzu.
Przede mną wyskoczył mój cień, długi i chudy. Zamarłem, gdy wielka ciężarówka potoczyła
się ku mnie. Spodziewałem się, że kierowca stanie, wychyli się i spyta, co tu, u licha, robię.
Zwolnił, ale się nie zatrzymał. Podniósł rękę w geście pozdrowienia. Podniosłem dłoń w
odpowiedzi i kierowca ruszył dalej, w stronę ramp załadowczych, pobrzękując dziesiątkami
wiezionych pustych beczek. Ruszyłem do łańcucha, rozejrzałem się pospiesznie i
przegramoliłem się pod nim.
Poszedłem wzdłuż bocznej ściany suszarni. Serce waliło mi w piersi, rana głowy
pulsowała do wtóru. Tym razem nie było kawałka betonu oznaczającego właściwe miejsce.
Pomału, powiedziałem sobie. Pomału. Stopień jest... tutaj.
Ale go tam nie było. Był tylko cement pod moim badającym, ostukującym
nawierzchnię butem.
Poszedłem kawałek dalej. Nadal nic. Było tak zimno, że przy każdym wydechu
widziałem obłoki rzadkiej pary, ale moje ramiona i szyję zrosił lepki, tłusty pot. Poszedłem
jeszcze trochę dalej, choć byłem prawie pewien, że to już za daleko. Albo królicza nora
zniknęła, albo w ogóle jej nigdy nie było, co znaczyło, że całe moje życie jako Jake Epping -
wszystko od nagrodzonego w konkursie w podstawówce ogródka przez niedokończoną
powieść z lat studenckich po małżeństwo z miłą w gruncie rzeczy kobietą, która prawie
utopiła moją miłość do niej w alkoholu - było zwariowaną halucynacją. Że zawsze byłem
George'em Ambersonem.
Poszedłem jeszcze kawałek dalej i zatrzymałem się, ciężko dysząc. Gdzieś - może w
farbiarni, może w jednej z tkalni - ktoś krzyknął. „No żeż ja cię pierdolę!”. Podskoczyłem raz,
potem drugi, kiedy przekleństwo powitał bydlęcy ryk śmiechu.
Nie tutaj.
Zniknęła.
Albo nigdy jej nie było.
Czy byłem rozczarowany? Przerażony? Spanikowany? Szczerze mówiąc, wcale. Tak
naprawdę czułem coś w rodzaju ulgi. Myślałem: Mógłbym tu żyć. I to swobodnie. A nawet
szczęśliwie.
Na pewno? Tak. Tak!
W pobliżu fabryk i w publicznych środkach transportu, gdzie wszyscy kurzyli na
potęgę, był smród, ale poza tym powietrze prawie wszędzie pachniało niewiarygodnie słodko.
Niewiarygodnie świeżo. Jedzenie było smaczne; mleko dostarczano pod drzwi. Po paru
dniach bez komputera nabrałem wystarczającego dystansu, by się zorientować, jak bardzo się
od tego kurestwa uzależniłem; siedziałem przy nim całymi godzinami, czytając kretyńskie
załączniki do e-maili i odwiedzając strony internetowe z tego samego powodu, z którego
himalaiści pchają się na Everest: bo były. W tym świecie moja komórka nigdy nie dzwoniła,
bo nie miałem komórki, i jakaż to była ulga. Poza wielkimi miastami ludzie przeważnie wciąż
korzystali z telefonów towarzyskich, i czy większość zamykała drzwi na noc? Takiego wała.
Bali się wojny nuklearnej, ale ja mogłem czuć się bezpiecznie, bo wiedziałem, że ludzie z
1958 roku zestarzeją się i umrą, i jedyne wybuchy bomb atomowych, o jakich do tego czasu
usłyszą, będą wybuchami próbnymi. Nikt nie bał się globalnego ocieplenia ani zamachowców
samobójców wlatujących porwanymi samolotami w drapacze chmur.
A jeśli moje życie w roku 2011 nie było złudzeniem (w głębi ducha byłem tego
pewien), nadal mogłem powstrzymać Oswalda. Tyle że się nie dowiem, jaki będzie tego
ostateczny skutek. Wydawało mi się, że mógłbym bez tej wiedzy żyć.
No dobra. Pierwsza rzecz to wrócić po sunlinera i opuścić Lisbon Falls. Mógłbym
pojechać do Lewiston, znaleźć dworzec autobusowy i kupić bilet do Nowego Jorku. Stamtąd
udałbym się pociągiem do Dallas... albo czemu, u licha, nie polecieć samolotem? Miałem
jeszcze dużo pieniędzy, a żaden pracownik linii lotniczych nie zażądałby ode mnie
dokumentu ze zdjęciem. Musiałbym tylko wyłożyć kasę na bilet i Trans World Airlines z
otwartymi ramionami przyjęłyby mnie na pokład.
Ulga po podjęciu tej decyzji była tak wielka, że nogi znów ugięły się pode mną. Nie
było to tak gwałtowne osłabienie jak w Derry, kiedy to musiałem usiąść, ale oparłem się o
suszarnię, żeby nie upaść. Uderzyłem łokciem w ścianę. Brzęknęła cicho. I w powietrzu
usłyszałem głos. Chrapliwy. Prawie pomruk. Głos z przyszłości, można rzec. „Jake, to ty?”,
po czym nastąpiła salwa suchych, szczekających kaszlnięć.
Prawie nie odpowiedziałem. Mogłem nie odpowiedzieć. Potem pomyślałem o tym, jak
dużą część swojego życia Al poświęcił temu przedsięwzięciu i że jestem jego ostatnią
nadzieją.
Odwróciłem się w stronę kaszlnięć.
- Al? - zapytałem półgłosem. - Mów do mnie. Odliczaj. - Mogłem dodać: „Albo kaszl
dalej”, ale to byłoby cokolwiek okrutne.
Zaczął odliczać. Ruszyłem w jego stronę, macając ziemię nogą. Po przejściu
dziesięciu kroków - daleko za miejscem, w którym dałem za wygraną - czubek mojego buta
jednocześnie wysunął się naprzód i uderzył w coś, co blokowało mu drogę. Rozejrzałem się
raz jeszcze. Jeszcze raz zaczerpnąłem cuchnącego chemikaliami powietrza. Potem
zamknąłem oczy i zacząłem wchodzić po stopniach, których nie widziałem. Na czwartym
nocny chłód zastąpiło duszne ciepło, zapach kawy i przypraw. Przynajmniej jeśli chodzi o
moją górną połowę. Od pasa w dół wciąż czułem noc.
Stałem tak przez może trzy sekundy, na poły w teraźniejszości, na poły w przeszłości.
Potem otworzyłem oczy, zobaczyłem wymizerowaną, zaniepokojoną, zbyt chudą twarz Ala i
wszedłem z powrotem do roku 2011
CZĘŚĆ III
ŻYCIE W PRZESZŁOŚCI
ROZDZIAŁ 9
Powiedziałbym, że wtedy już nic nie mogło mnie zaskoczyć, ale na lewo od Ala
zobaczyłem coś takiego, że opadła mi szczęka: papierosa tlącego się w popielniczce.
Sięgnąłem za jego plecy i zgasiłem niedopałek.
- Czy ty chcesz do reszty płuca wykrztusić?
Nie odpowiedział. Nie jestem pewien, czy w ogóle to usłyszał. Patrzył na mnie
szeroko otwartymi oczami.
- Jezu Chryste, Jake... kto cię oskalpował?
- Nikt. Chodźmy stąd, zanim się uduszę twoim dymem. - To jednak było próżne
gadanie. W ciągu tygodni spędzonych w Derry przyzwyczaiłem się do smrodu papierosów.
Gdybym się nie pilnował, jeszcze trochę i sam wpadłbym w nałóg.
- Jesteś oskalpowany - powiedział. - Tylko o tym nie wiesz. Płat skóry z włosami
zwisa ci za uchem i... ile krwi straciłeś? Litr? I kto ci to zrobił?
- A, niecały litr. B, Frank Dunning. Jeśli nie masz więcej pytań, teraz kolej na mnie.
Mówiłeś, że będziesz się modlić. Dlaczego zamiast tego paliłeś?
- Z nerwów. I dlatego, że teraz to już nie ma znaczenia. Mleko się wylało.
Co do tego nie mogłem się z nim nie zgodzić.
Powlókł się za ladę. Wyjął z szafki plastikowe pudełko z czerwonym krzyżem.
Usiadłem na jednym ze stołków i spojrzałem na zegar. Kiedy Al odemknął drzwi i wpuścił
mnie do baru, była za piętnaście ósma. Jakieś dziesięć minut później wszedłem w króliczą
norę i wyłoniłem się w Krainie Czarów 1958 roku. Al twierdził, że każda wyprawa zajmuje
dokładnie dwie minuty i zegar ścienny zdawał się to potwierdzać. Spędziłem pięćdziesiąt dwa
dni w 1958 roku, ale tutaj była 7.59 rano.
Al przygotował gazę, plastry i butelkę wody utlenionej.
- Schyl się, żebym to widział - powiedział. - Połóż brodę na blacie.
- Wodę utlenioną możesz sobie darować. To stało się cztery godziny temu i krew już
zakrzepła. Widzisz?
- Lepiej dmuchać na zimne.
Czubek mojej głowy zapłonął żywym ogniem.
- Aaa!
- Boli, co? To dlatego, że rana wciąż jest otwarta. Chcesz leczyć zakażenie u jakiegoś
łapiducha z 1958 roku, zanim wybierzesz się do Dallas? Wierz mi, przyjacielu, nie chcesz.
Date: 2015-12-17; view: 1225
|