![]() CATEGORIES: BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism |
ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 18 page20.00, Kanał 2: Nowe przygody Ellery'ego Queena, George Nader, Les Tremayne. „Tak bogata, tak piękna, tak martwa”. Perfidny makler (Whit Bissell) prześladuje dziedziczkę wielkiej fortuny (Eva Gabor). Ellery i jego ojciec prowadzą śledztwo. Włożyłem „TV Guide” do torby razem z całą resztą - właściwie tylko na szczęście - po czym wysiadłem, zamknąłem wóz i poszedłem na Wyemore Lane. Minąłem kilka mam i tatusiów zbierających cukierki razem z dziećmi za małymi, by puścić je same. Wydrążone dynie szczerzyły się radośnie z wielu ganków, para wypchanych kukieł w słomkowych kapeluszach patrzyła na mnie pustym wzrokiem. Szedłem wzdłuż Wyemore Lane środkiem chodnika, jakbym miał wszelkie prawo tam być. Kiedy z naprzeciwka nadciągnął ojciec prowadzący za rękę córeczkę w dyndających cygańskich kolczykach, jaskrawoczerwonej szmince mamusi i wielkich czarnych plastikowych uszach nałożonych na kędzierzawą perukę, uniosłem lekko kapelusz przed tatusiem i nachyliłem się do dziecka, które jak ja niosło papierową torbę. - Kimże ty jesteś, słonko? - Annette Funiciello - wyjaśniła. - To najładniejsza Myszkieterka. - A ty jesteś tak ładna jak ona - odparłem. - No i...? Co się mówi? Wyglądała na zaskoczoną, więc jej ojciec schylił się i szepnął jej coś na ucho. Rozpromieniła się. - Cukierek albo psikus! - No właśnie - przytaknąłem. - Ale dziś żadnych psikusów. - Oprócz tego, który miałem nadzieję spłatać człowiekowi z młotkiem. Wyjąłem z torby paydaya (musiałem wygrzebać go spod rewolweru) i podałem jej. Otworzyła swoją torbę i wrzuciła do niej baton. Byłem tylko facetem z ulicy, zupełnie obcym człowiekiem w mieście, którym niedawno wstrząsnęła fala straszliwych zbrodni, ale na twarzach ojca i córki widziałem tę samą dziecinną ufność. Cukierki zaprawione LSD były odległą przyszłością - podobnie jak ostrzeżenie NIE UŻYWAĆ, JEŚLI PLOMBA JEST ZERWANA. Ojciec znów coś szepnął do małej. - Dziękuję - powiedziała Annette Funiciello. - Bardzo proszę. - Mrugnąłem do ojca. - Życzę państwu miłego wieczoru. - Jutro pewnie będzie ją brzuch bolał - rzekł, ale się uśmiechnął. - Chodź, kotku. - Jestem Annette! - obruszyła się. - Przepraszam, przepraszam. Chodź, Annette. - Uśmiechnął się do mnie, uchylił kapelusza i ruszyli na dalsze łowy. Poszedłem w stronę domu pod 202, nie za szybko. Pogwizdywałbym, gdyby moje usta nie były tak suche. Na podjeździe zaryzykowałem szybki rzut oka wkoło. Zobaczyłem kilku łowców smakołyków po drugiej stronie ulicy, ale nikogo, kto zwracałby na mnie najmniejszą uwagę. Doskonale. Żwawo wmaszerowałem na podjazd. Kiedy znalazłem się za domem, wydałem westchnienie ulgi tak głębokie, że zdawało się wypływać z moich pięt. Zająłem stanowisko w prawym kącie podwórka, bezpiecznie schowany między garażem a żywopłotem. Tak mi się przynajmniej wydawało. Zajrzałem na podwórko Dunningów. Rowery zniknęły. Wciąż leżała tam większość zabawek - dziecięcy łuk i kilka strzał z przyssawkami, kij baseballowy z uchwytem owiniętym taśmą izolacyjną, zielone koło hula-hoop - ale wiatrówki Daisy nie było. Harry zaniósł ją do domu. Zamierzał wziąć ją ze sobą, kiedy pójdzie zbierać cukierki w przebraniu Buffalo Boba. Czy Tugga już się do niego o to przyczepił? Czy jego matka już powiedziała: „Weź ją, jeśli chcesz, Harry, to nie jest prawdziwa strzelba”? Jeżeli nie, wkrótce to zrobią. Ich kwestie już zostały napisane. Chwycił mnie skurcz żołądka, tym razem nie od dwudziestoczterogodzinnej grypy żołądkowej, która krążyła po mieście, lecz dlatego, że dogłębne zrozumienie - takie, które czuje się w trzewiach - wreszcie przyszło w całej swojej gołodupnej chwale. To stanie się naprawdę. Ba, to już się działo. Spektakl się zaczął. Zerknąłem na zegarek. Wydawało mi się, że zostawiłem samochód na przykościelnym parkingu godzinę temu, ale była dopiero za piętnaście szósta. W domu Dunningów rodzina zapewne siadała do kolacji... choć o ile znałem dzieci, to te mniejsze z podniecenia ledwo mogły jeść, a Ellen już miała na sobie kostium księżniczki Summerfall Winterspring. Ani chybi przebrała się zaraz po powrocie ze szkoły i doprowadzała mamę do szału prośbami o pomoc w nałożeniu barw wojennych. Usiadłem oparty plecami o tylną ścianę garażu, wygrzebałem z torby paydaya. Podniosłem go do oczu i pomyślałem o biednym starym J. Alfredzie Prufrocku. Niewiele nas różniło, choć ja nie byłem pewien, czy ośmielę się zjeść batona, nie brzoskwinię. Z drugiej strony, miałem sporo do zrobienia w ciągu najbliższych mniej więcej trzech godzin, a mój żołądek był burczącą pustką. Chrzanić to, pomyślałem i otworzyłem batona. Był przepyszny - słodki, słony, ciągnący się. Pożarłem większą jego część w dwu kęsach. Już szykowałem się, by wrzucić do ust resztę (i zastanawiałem się, dlaczego, na Boga, nie wziąłem kanapki i butelki coli), kiedy kątem lewego oka zobaczyłem ruch. Zacząłem się odwracać, sięgając do torby po kolta, ale było za późno. Coś zimnego i ostrego wbiło się w zagłębienie w mojej lewej skroni. - Wyjmij rękę z torby. Od razu poznałem ten głos. „Prędzej świniaka z uśmiechem pocałuję”, powiedział jego właściciel, kiedy spytałem, czy on albo jego znajomi znają niejakiego Dunninga. Powiedział też, że w Derry jest pełno Dunningów - co sam niedługo potem osobiście potwierdziłem - ale domyślał się od początku, o którego mi chodziło, nie? I oto miałem dowód. Czubek ostrza wbił się nieco głębiej i poczułem, że po moim policzku ścieka strużka krwi. Była ciepła na mojej chłodnej skórze. Prawie gorąca. - Wyjmij ją, już, koleżko. Chyba wiem, co tam masz, i jeśli zaraz nie pokażesz mi pustej ręki, na Halloween zamiast cukierka dostaniesz osiemnaście cali japońskiej stali. Ostra jest, wierz mi. Przebije ci łeb na wylot. Wyjąłem z torby dłoń - pustą - i odwróciłem się do Bezszelkowego. Tłuste kosmyki opadały mu na uszy i czoło. Ciemne oczy pływały w jego bladej, nieogolonej twarzy. Ogarnęło mnie rozczarowanie tak głębokie, że prawie przechodziło w rozpacz. Prawie... ale nie całkiem. Nawet gdybym miał to przypłacić życiem, pomyślałem znowu. Nawet wtedy. - W torbie są tylko batony - powiedziałem spokojnie. - Jeśli chce się pan poczęstować, panie Turcotte, wystarczy poprosić. Dam panu jednego. Zanim mogłem sięgnąć do środka, złapał torbę ręką nietrzymającą broni, którą okazał się bagnet. Nie wiedziałem, czy japoński, ale na podstawie tego, jak błyszczał w gasnącym świetle zmierzchu, skłonny byłem uwierzyć, że rzeczywiście jest ostry. Wygrzebał z torby mój rewolwer. - Tylko batony, hę? To mi na baton nie wygląda, panie Amberson. - Jest mi potrzebny. - Taa, a duszom w piekle potrzebna jest zimna woda, ale jej nie dostają. - Ciszej - powiedziałem. Zatknął mojego kolta za pas - tak jak sam zamierzałem to zrobić, kiedy przebiję się przez żywopłot na podwórko Dunningów - po czym dźgnął bagnetem w stronę moich oczu. Trzeba było wysiłku woli, żeby się nie uchylić. - Nie mów mi, co mam... - Zachwiał się. Potarł się po brzuchu, potem po piersi i szorstkiej od zarostu kolumnie szyi, jakby coś mu tam utkwiło. Kiedy przełknął ślinę, usłyszałem pyknięcie w jego gardle. - Panie Turcotte? Dobrze się pan czuje? - Skąd wiesz, jak się nazywam? - Nie czekał na odpowiedź. - Od Pete'a, prawda? Barmana z Dolara. On ci powiedział. - Tak. A teraz ja mam do pana pytanie. Od kiedy pan mnie śledzi? I dlaczego? Uśmiechnął się niewesoło, odsłaniając dwie szczerby. - To dwa pytania. - Niech pan odpowie. - Zachowujesz się, jakbyś... - Znów się skrzywił, przełknął ślinę i oparł się o tylną ścianę garażu. - Jakbyś ty tu rządził. Przyjrzałem się bladej, zbolałej twarzy Turcotte'a. Pan Keene może i był bydlakiem z lekką skłonnością do sadyzmu, ale diagnostą wydawał się niezłym. W końcu kto wie lepiej od lokalnego aptekarza, co po mieście krąży? Byłem prawie pewien, że nie będę potrzebował reszty kaopectate, ale Billowi Turcotte'owi ten specyfik mógł się przydać. Nie wspominając o pieluchomajtkach, kiedy bakcyl naprawdę weźmie się do rzeczy. To albo bardzo dobrze, albo bardzo źle, pomyślałem. E tam, gówno prawda. Nie było w tym nic dobrego. Nieważne. Zmuś go, żeby dalej mówił. A jak zacznie rzygać - o ile wcześniej nie poderżnie ci gardła albo nie zastrzeli cię z twojej własnej broni - rzuć się na niego. - Niechże pan odpowie - nalegałem. - Chyba mam prawo wiedzieć skoro nic panu nie zrobiłem. - To jemu zamierzasz coś zrobić, tak myślę. Cała ta gadka o nieruchomościach, którą wciskasz ludziom w mieście... jeden wielki pic. Przyjechałeś tu, żeby znaleźć jego. - Wskazał ruchem głowy dom po drugiej stronie żywopłotu. - Wiedziałem to, jak tylko jego nazwisko padło z twoich ust. - Jakim cudem? Sam pan mówił, że w mieście jest pełno Dunningów. - Taa, ale mnie obchodzi tylko jeden. - Podniósł dłoń z bagnetem i rękawem otarł pot z czoła. Myślę, że już wtedy mogłem sobie z nim poradzić, ale bałem się, że odgłosy szamotaniny zwróciłyby czyjąś uwagę. A gdyby kolt wypalił, zapewne to ja dostałbym kulkę. Poza tym byłem ciekaw. - Musiał panu kiedyś oddać nielichą przysługę, skoro robi pan za jego anioła stróża - powiedziałem. Szczeknął pozbawionym wesołości śmiechem. - Niezłe, niezłe, koleżko, ale w pewnym sensie prawdziwe. Chyba faktycznie poniekąd jestem jego aniołem stróżem. Na razie. - Jak to? - Tak to, że on jest mój, Amberson. Ten sukinsyn zabił moją młodszą siostrę i jeśli ktoś wsadzi mu kulkę... albo nóż... - podniósł bagnet na wysokość swojej bladej, zaciętej twarzy - ...to tylko ja. Patrzyłem na niego z otwartymi ustami. Gdzieś daleko gruchnęła seria trzasków - jakiś łobuziak odpalił sznur petard. Witcham Street rozbrzmiewała okrzykami dzieci. Tutaj jednak byliśmy tylko my dwaj. Christy i jej znajomi alkoholicy nazywali siebie Przyjaciółmi Billa; my byliśmy Wrogami Franka. Idealnie dobrany zespół, można by rzec... tyle że Bill Turcotte, Bezszelkowy, nie wyglądał na miłośnika pracy zespołowej. - Ty... - Urwałem i pokręciłem głową. - Opowiedz mi. - Jeśli jesteś choć w połowie tak bystry, jak ci się wydaje, sam powinieneś do tego dojść. A może Chazzy nie dość ci powiedział? Z początku nie załapałem. A potem wszystko stało się jasne. Niski człowiek z syreną na przedramieniu i twarzą wesołej wiewiórki. Tylko że ta twarz nie wyglądała tak wesoło, kiedy Frank Dunning klepnął go w plecy i powiedział, żeby nie pchał nosa, gdzie nie trzeba, bo ma za długi i go sobie ubrudzi. Wcześniej, w czasie gdy Frank opowiadał dowcipy przy stoliku braci Trackerów w głębi Lamplightera, Chaz Frati mówił mi o wrednym charakterze Dunninga... co, dzięki wypracowaniu woźnego, nie było dla mnie nowiną. „Machnął dzieciaka jednej dziewczynie. Po roku czy dwóch zabrała dziecko i uciekła”. - No i jak, komandorze Cody, łączność ustanowiona? Na to wygląda. - Pierwsza żona Franka Dunninga to twoja siostra. - No proszę. Prawidłowa odpowiedź, wygrałeś sto dolarów. - Pan Frati mówił, że zabrała dziecko i uciekła, bo miała dość tego, jak awanturował się po pijaku. - Taa, tak ci powiedział i tak sądzi większość miasta... Chazzy pewnie też... ale ja wiem swoje. Clara i ja zawsze byliśmy sobie bliscy. W dzieciństwie trzymaliśmy się razem, ja mogłem na nią liczyć, ona na mnie. Pewnie nic nie wiesz o takich rzeczach, wyglądasz mi na kawał zimnego drania, ale tak właśnie było. Pomyślałem o tym jednym dobrym roku, który przeżyłem z Christy - sześć miesięcy przed ślubem i sześć miesięcy po. - Aż tak zimny nie jestem. Wiem, o czym mówisz. Znów pocierał się po całym ciele, chyba nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Jego ręka wędrowała z brzucha na pierś, z piersi na gardło, i z powrotem na pierś. Twarz miał jeszcze bledszą niż przedtem. Ciekaw byłem, co jadł na lunch, ale sądziłem, że nie będę się musiał długo nad tym głowić; wkrótce zobaczę to na własne oczy. - Tak? To może tobie też wyda się dziwne, że jak wyprowadzili się z Mikeyem, słowa do mnie nie napisała. Nawet pocztówki. Jak dla mnie to dużo więcej niż dziwne. Bo zrobiłaby to. Wiedziała, co do niej czuję. I wiedziała, jak bardzo kochałem tego malca. Miała dwadzieścia lat, a Mikey szesnaście miesięcy, kiedy ten wesołkowaty piździelec zgłosił ich zaginięcie. To było latem trzydziestego ósmego. Dziś miałaby czterdzieści lat, a mój siostrzeniec dwadzieścia jeden. Mógłby już głosować, do cholery. I chcesz mi powiedzieć, że nie napisałaby jednego słowa do brata, który nie dopuścił, żeby Nochal Royce wsadził jej swoją pomarszczoną starą kiełbachę, kiedy jeszcześmy dziećmi byli? Że nie poprosiłaby o trochę pieniędzy na urządzenie się w Bostonie, New Haven czy gdzie tam? Przecież ja... Skrzywił się, wydał ciche „urk-ulp”, świetnie mi znany dźwięk, i zatoczył się na ścianę garażu. - Musisz usiąść - powiedziałem. - Jesteś chory. - Nigdy nie choruję. Od szóstej klasy nawet się nie przeziębiłem. Jeśli tak, ten bakcyl urządzi mu blitzkrieg jak Niemcy Warszawie. - To grypa żołądkowa, Turcotte. Całą noc przez nią nie spałem. Pan Keene z drogerii mówił, że krąży po mieście. - Ta stara ciota gówno wie. Nic mi nie jest. - Odrzucił tłuste strąki do tyłu, żeby pokazać, jak rewelacyjnie się czuje. Jego twarz była jeszcze bledsza niż chwilę temu. Dłoń trzymająca japoński bagnet trzęsła się tak jak moja tego przedpołudnia. - Chcesz mnie wysłuchać czy nie? - Jasne. - Zerknąłem ukradkiem na zegarek. Dziesięć po szóstej. Czas, który dotąd tak się wlókł, teraz przyspieszał. Gdzie był Frank Dunning w tej chwili? Jeszcze w sklepie? Sądziłem, że nie. Sądziłem, że dziś wyszedł wcześnie, może tłumacząc, że chce pójść z dziećmi zbierać cukierki. Nie taki jednak był plan. Frank Dunning poszedł do baru, ale tym razem nie do Lamplightera. Tam chodził tylko na jedno, góra dwa piwa. Tyle mógł wypić bez obaw, że się upije, chociaż - jeśli moja żona była dobrym przykładem, a tak uważałem - wychodząc, zawsze miał sucho w ustach, a jego mózg wołał o więcej. Nie, kiedy czuł potrzebę, żeby nurzać się w gorzale, wolał pójść do którejś ze spelun, do Spoke, Dolara albo Wiadra. Może nawet do jednej z najgorszych mordowni, które zwieszały się nad zanieczyszczonym Kenduskeag - Wally's czy obleśnego Paramount Lounge, gdzie sędziwe dziwki o twarzach jak z wosku wciąż okupowały większość stołków przy barze. I czy opowiadał dowcipy, które rozśmieszały cały lokal? Czy ludzie w ogóle go zagadywali, kiedy zajmował się laniem alkoholu zbożowego na węgle gniewu w głębi swojego umysłu? Nie, jeśli nie chcieli nieplanowanego zabiegu dentystycznego. - Zanim moja siostra i siostrzeniec zniknęli, mieszkali z Dunningiem w małym wynajętym domku na obrzeżach Cashman. On chlał na umór, a kiedy chla, skurwysynowi pięści idą w ruch. Clara chodziła posiniaczona, raz nawet Mikey miał prawą rączkę całą siną od nadgarstka po łokieć. Pytam więc: „Siostrzyczko, bije ciebie i dziecko? Bo jeśli tak, mordę mu skuję”. Ona na to, że nie, ale nie patrzyła mi w oczy. Powiedziała: „Trzymaj się od niego z dala, Billy. Jest silny. Ty też, wiem, ale ty jesteś chudy. Wichura by cię porwała. Zrobiłby ci coś złego”. I niecałe pół roku później zniknęła. Wyjechała, tak powiedział. Ale w tamtej części miasta jest las. Kurde, jak się wjedzie do Cashman, jest tylko las. Las i bagna. Wiesz, co się naprawdę stało, prawda? Wiedziałem. Inni mogli w to nie wierzyć, bo Dunning był teraz szanowanym obywatelem, który sprawiał wrażenie, jakby od dawna panował nad swoim piciem. I uroku miał za dwóch. Ale ja miałem informacje z pierwszej ręki, nieprawdaż? - Myślę, że puściły mu nerwy. Wrócił pijany do domu, a ona powiedziała coś nie tak, może coś niewinnego, co opacznie zrozumiał... - Opacznie? Co to znaczy? Zajrzałem przez żywopłot na sąsiednie podwórko. Za oknem kuchni przeszła kobieta i zniknęła. W casa Dunning podano do stołu. Czy będzie deser? Galaretka z bitą śmietaną? Ciasto z herbatników? Sądziłem, że nie. Komu chciałoby się jeść deser w Halloween? - Mówię, że ich zabił. Bo o to go podejrzewasz, prawda? - Uhm... - Miał minę zaskoczoną i nieufną jednocześnie. Tak chyba wyglądają wszyscy obsesjonaci, gdy słyszą historie, które nie dają im spać po nocach, nie tylko wyartykułowane, ale i potwierdzone. To musi być podstęp, myślą. Tylko że to nie był podstęp. Ani halloweenowy psikus. - Dunning miał ile, dwadzieścia dwa lata? - powiedziałem - Całe życie przed nim. Musiał sobie pomyśleć: Cóż, zrobiłem coś strasznego, ale mogę po tym posprzątać. Jesteśmy w lesie, najbliżsi sąsiedzi są kilometr stąd... Dobrze mówię, byli o kilometr stamtąd Turcotte? - Co najmniej - przyznał niechętnie. Jedną dłonią masował dolną część gardła. Bagnet opadł. Łatwo byłoby schwycić go prawą ręką, ba, może nawet zdołałbym mu wyszarpnąć rewolwer zza pasa, ale nie chciałem. Myślałem, że bakcyl załatwi pana Billa Turcotte'a za mnie. Naprawdę uważałem, że to będzie takie proste. Widzicie, jak łatwo zapomnieć o oporze przeszłości? - Więc zakopał ciała w lesie i powiedział, że żona uciekła z synkiem. Na pewno nie było zbyt energicznego śledztwa. Turcotte odwrócił głowę i splunął. - On pochodzi ze starej, porządnej rodziny z Derry. Moi rodzice zjechali tu z Saint John Valley zardzewiałym starym pikapem kiedy ja miałem dziesięć lat, a Clara osiem. Zwykła hołota ze wsi. Jak myślisz? Pomyślałem, że tak to już jest w Derry - to wszystko. I choć rozumiałem miłość Turcotte'a i współczułem mu utraty siostry, mówił o starej zbrodni. Mnie interesowała ta, która miała zostać popełniona za niecałe dwie godziny. - To ty nasłałeś na mnie Fratiego, prawda? - Teraz to było oczywiste, a mimo to przykre. Myślałem, że gość jest po prostu przyjazny, że zebrało mu się na ploty przy piwie i Smażonkach z Homara. Myliłem się. - To twój kumpel? Turcotte wykrzywił usta w uśmiechu bardziej przypominającym grymas. - Ja miałbym być kumplem nadzianego Żyda, właściciela lombardów? Śmiechu warte. Opowiedzieć ci krótką historyjkę? Ponownie zerknąłem na zegarek - miałem w zapasie jeszcze trochę czasu. Pomyślałem, że w trakcie jego opowieści stary dobry wirus żołądkowy będzie robił swoje. I że jak tylko Turcotte zegnie się wpół i zacznie rzygać, zaatakuję. - Czemu nie? - Ja, Dunning i Chaz Frati jesteśmy w tym samym wieku, czterdzieści dwa lata. Uwierzysz? - Jasne. - Choć Turcotte, który miał ciężkie życie (a teraz brała go choroba, choć nie chciał tego przyznać), wyglądał na dziesięć lat starszego od tamtych dwóch. - Razem chodziliśmy do budy. W ostatniej klasie byłem asystentem trenera drużyny futbolowej. Tygrys Bill, tak mnie nazywali... urocze, co? W pierwszej i drugiej klasie zgłaszałem się do drużyny, ale przy obu okazjach mnie odrzucili. Za chudy do obrony, za wolny do ataku. Taki mój los. Ale kochałem futbol i nie stać mnie było na bilet za dziesięć centów... moja rodzina nie miała nic... więc zostałem asystentem trenera. Brzmi ładnie, ale wiesz, co to znaczy? Pewnie, wiedziałem. Jako Jake Epping nie byłem Człowiekiem od Nieruchomości, tylko Nauczycielem Szkoły Średniej, a pewne rzeczy się nie zmieniają. - Byłeś chłopcem od noszenia wody. - Taa, nosiłem za nimi wodę. I trzymałem wiadro, kiedy ktoś rzygał po bieganiu rundek w upale albo uderzeniu kaskiem w jaja. Zostawałem też po treningu, żeby zbierać graty z boiska i obsrane suspensoria z podłogi prysznica. Skrzywił się. Wyobrażałem sobie, jak jego żołądek zmienia się w jacht na wzburzonym morzu. Ahoj, kamraci, fala niesie nas w górę... a potem korkociągiem w dół. - No i pewnego dnia we wrześniu albo październiku trzydziestego czwartego jestem tam po treningu, sam jeden, zbieram z ziemi ochraniacze, bandaże elastyczne i co tam jeszcze po sobie zostawiali, wkładam wszystko do koszyka na kółkach, patrzę i co widzę? Chaz Frati gna jak szalony przez boisko, gubi książki za sobą. Goniła go grupa chłopaków i... Chryste, co to było? Obejrzał się blady, z wybałuszonymi oczami. Następna chwila, kiedy mogłem pochwycić rewolwer - bagnet na pewno - ale tego nie zrobiłem. Znów pocierał sobie pierś. Nie brzuch, tylko pierś. To powinno mi było coś powiedzieć, ale zbyt wiele rzeczy naraz zaprzątało mi głowę. Jego opowieść przede wszystkim. Tak to jest jak człowiek za dużo czyta. Nawet w najmniej sprzyjających chwilach daje się uwieść dobrej historii. - Spokojnie, Turcotte. To tylko dzieci odpalają petardy. Halloween, pamiętasz? - Kiepsko się czuję. Może miałeś rację co do tej grypy. Gdyby uznał, że jest z nim tak źle, że lada moment może zasłabnąć mógłby zrobić coś Date: 2015-12-17; view: 1465
|