ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 11 page Arlene Hadley z Durham, jak umarł jej mąż. A Bill Hadley dbał o samochód jak mało kto...
ale pan ich nie zna, bo pan nie z tych stron, zgadza się?
- Nie, z Wisconsin. George Amberson. - Podałem mu rękę.
Pokręcił głową z lekkim uśmiechem.
- Miło pana poznać, panie Amberson, ale nie chcę pana pobrudzić. Przyjmijmy, żeśmy
sobie ręce podali. Kupuje pan czy tylko patrzy?
- Jeszcze nie wiem - powiedziałem, ale nie byłem z nim szczery. Myślałem sobie, że
sunliner to najfajniejszy wóz, jaki w życiu widziałem. Otworzyłem usta, żeby spytać, ile pali,
ale uświadomiłem sobie, że takie pytanie jest praktycznie bez znaczenia w świecie, gdzie
można zatankować do pełna za dwa dolary. Zamiast tego spytałem, czy to model z ręczną
zmianą biegów.
- O tak. A kiedy wrzuci się dwójkę, trzeba uważać na gliny. Na dwójce zasuwa jak
skurczybyk. Chce się pan przejechać?
- Nie mogę - powiedziałem. - Właśnie zamówiłem taksówkę.
- Eee, kto jeździ taksówkami? - obruszył się Titus. - Kupisz pan ten wóz, to wrócisz
pan do Wisconsin z klasą i pociąg będzie niepotrzebny.
- Ile pan za niego chce? Na przedniej szybie nie widzę ceny.
- Mam go dopiero od przedwczoraj. Jeszczem się nim nie zajął. - Jeszczem! Wyjął
papierosy. - Wyciągnąłbym za niego trzysta pięćdziesiąt, ale wie pan co, możem się
potargować. - Możem!
Zacisnąłem zęby, żeby nie opadła mi szczęka, i powiedziałem mu, że to przemyślę.
Jeśli moje przemyślenia pójdą we właściwym kierunku, obiecałem, jutro wrócę.
- Byle z samego rana, panie Amberson, to cacko długo tu nie postoi.
Znów poczułem się podniesiony na duchu. Miałem drobniaki, których nie dawało się
użyć w automacie, większość operacji bankowych wciąż wykonywano ręcznie, a telefony
dziwnie burczały w ucho, kiedy wybierało się numer, ale pewne rzeczy się nie zmieniały.
Taksówkarz
był
grubasem
w
sfatygowanym
kapeluszu
z
odznaką
LICENCJONOWANY PRZEWOŹNIK. Palił lucky strike'i, jednego za drugim, i miał radio
ustawione na stację WJAB. Wysłuchaliśmy „Sugartime” McGuire Sisters, „Bird Dog” The
Everly Brothers i „Purple People Eater” w wykonaniu istoty zwanej Sheb Wooley. Akurat bez
tego kawałka mógłbym się obejść. Po co drugiej piosence trio fałszujących młodych kobiet
śpiewało: „Czteeer-naście trzyyy-dzieści, WJA-biii... Wielki Jab!”. Dowiedziałem się, że
Romanow's organizuje coroczną wielką wyprzedaż z okazji końca lata, a do F.W.
Woolworth's właśnie przyszła nowa dostawa hula-hoop, dolar trzydzieści dziewięć za sztukę,
niepowtarzalna okazja.
- Cholerstwa nic tylko uczą dzieci biodrami wywijać - powiedział taksówkarz i
pozwolił, by uchylne boczne okienko wyssało popiół z końcówki jego papierosa. To była jego
jedyna próba nawiązania rozmowy przez całą drogę z Titus Chevron do hotelu dla
zmotoryzowanych Tamarack.
Opuściłem szybę, żeby trochę odetchnąć od smogu papierosowego, i patrzyłem, jak za
oknem przemyka inny świat. Zabudowa miejska między Lisbon Falls a rogatkami Lewiston
nie istniała. Nie licząc kilku stacji benzynowych, baru dla zmotoryzowanych o nazwie Hi-Hat
i kina samochodowego pod gołym niebem (billboard zapowiadał seans podwójny, „Zawrót
głowy” i „Długie, gorące lato” - oba w systemie CinemaScope i technikolorze), byliśmy na
prawdziwej wsi. Widziałem więcej krów niż ludzi.
Motel był odsunięty od drogi i ocieniony wielkimi, wyniosłymi wiązami. Wrażenie
może nie było takie, jakbym zobaczył stado dinozaurów, ale prawie. Ja gapiłem się na
drzewa, a pan Licencjonowany Przewoźnik zapalił następnego papierosa.
- Pomóc z bagażem?
- Nie, nie trzeba. - Kwota na liczniku nie była tak wyniosła jak wiązy, ale i tak
zasłużyła na to, żeby na jej widok zrobić wielkie oczy. Dałem facetowi dwa dolary i
poprosiłem, żeby wydał pięćdziesiąt centów. Wydawał się zadowolony; było nie było,
napiwek wystarczy mu na paczkę lucky strike'ów.
Zameldowałem się (żaden kłopot; pieniądze na stół, dokumentów nie trzeba) i uciąłem
sobie długą drzemkę w pokoju, w którym za klimatyzację robił wentylator na parapecie.
Obudziłem się rześki (to dobrze), ale potem w nocy nie mogłem zasnąć (niedobrze). Po
zachodzie słońca ruch na drodze praktycznie ustał i cisza była tak głęboka, że aż niepokojąca.
Telewizor był marki Zenith i musiał ważyć ze sto kilo. Stała na nim antena pokojowa typu
„królicze uszy”. Oparta o nią była kartka ANTENĘ REGULOWAĆ RĘCZNIE. NIE
UŻYWAĆ CYNFOLII! DZIĘKUJEMY. KIEROWNICTWO.
Były trzy programy. Na lokalnej filii NBC tak śnieżyło, że nie dało się oglądać, choć
manipulowałem anteną na wszystkie możliwe sposoby; na CBS obraz falował i dostrajanie
synchronizacji pionowej nic nie dało. Na ABC odbiór był idealny; właśnie leciało Życie i
legenda Wyatta Earpa”, z Hugh O’Brianem w roli głównej. Dzielny szeryf zastrzelił kilku
bandziorów, po czym pojawiła się reklama papierosów Viceroy. Steve McQueen wyjaśnił, że
viceroye mają filtr, który zadowoli człowieka myślącego, i smak, który zadowoli konesera.
Kiedy zapalał papierosa, zwlokłem się z łóżka i wyłączyłem telewizor.
Potem było już tylko cykanie świerszczy.
Rozebrałem się do majtek, położyłem się i próbowałem zasnąć. Moje myśli zwróciły
się ku ojcu i matce. Tata miał obecnie sześć lat i mieszkał w Eau Claire. Moja mama,
zaledwie pięcioletnia, mieszkała w domu wiejskim w Iowa, który za trzy, cztery lata
doszczętnie spłonie. Jej rodzina wtedy przeprowadzi się do Wisconsin, bliżej skrzyżowania
dróg życia, które w ostatecznym rozrachunku doprowadzi do... mnie.
Oszalałem, pomyślałem. Oszalałem i mam straszliwie zagmatwaną halucynację w
szpitalu dla psychicznie chorych. Może jakiś lekarz napisze o mnie artykuł do czasopisma
psychiatrycznego. Tak jak był „Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem”, ja będę
„Mężczyzną, który myślał, że jest w roku 1958”.
Jednak przesunąłem dłonią po supełkowych splotach narzuty, której jeszcze nie
ściągnąłem z łóżka, i wiedziałem, że jest prawdziwa. Pomyślałem o Lee Harveyu Oswaldzie,
ale Oswald na razie należał do przyszłości i nie on mnie niepokoił w tym pokoju motelowym
jak z muzealnej ekspozycji.
Usiadłem na brzegu łóżka, otworzyłem aktówkę i wyjąłem mój telefon komórkowy,
podróżujący w czasie gadżet, który tutaj był kompletnie nic niewart. Mimo to nie oparłem się
pokusie, by go włączyć. Na ekraniku oczywiście wyskoczył komunikat BRAK SYGNAŁU -
bo i czego innego się spodziewać? Pięciu kresek? Żałosnego głosu błagającego „Wracaj do
domu, Jake, zanim spowodujesz coś, czego nie da się odwrócić”? Głupia, przesądna myśl.
Gdybym narobił szkód, mógłbym je cofnąć, bo każda podróż to reset. Można rzec, że podróż
w czasie miała wbudowany wyłącznik bezpieczeństwa.
To było pocieszające, ale fakt posiadania takiego telefonu w świecie, w którym
szczytowym osiągnięciem elektroniki użytkowej była telewizja kolorowa, pocieszający nie
był wcale. Nie powiesiliby mnie jako czarownicy, gdyby go u mnie znaleźli, ale lokalne gliny
mogłyby mnie aresztować i przytrzymać w areszcie do czasu, aż chłopaki J. Edgara Hoovera
przyjadą z Waszyngtonu mnie przesłuchać.
Położyłem telefon na łóżku i wyjąłem wszystkie drobniaki z prawej kieszeni spodni.
Podzieliłem monety na dwa stosy. Te z 1958 roku i starsze wróciły do kieszeni. Te z
przyszłości trafiły do jednej z kopert, które znalazłem w szufladzie biurka (razem z Biblią
Gedeonitów i kartą dań na telefon baru Hi-Hat). Ubrałem się, wziąłem klucz i wyszedłem.
Na zewnątrz świerszcze były dużo głośniejsze. Ułamany kawałek księżyca wisiał na
niebie. Z dala od jego blasku gwiazdy wydawały się jasne i bliskie jak nigdy. Drogą 196
przejechała ciężarówka i na szosie znów zrobiło się pusto. To była wieś, a wieś spała. W
oddali gwizdnął pociąg towarowy.
Na dziedzińcu parkowały tylko dwa samochody, w domkach, przed którymi stały,
było ciemno. W recepcji też. Czując się jak przestępca, poszedłem na łąkę za motelem.
Wysoka trawa chłostała nogawki moich dżinsów, które nazajutrz miałem zamienić na nowo
kupione ban-lony.
Granicę terenu motelu Tamarack wyznaczało ogrodzenie z drutu. Za nim był mały
staw, który na wsi nazywają glinianką. Niedaleko kilka krów spało w ciepłą noc. Jedna
podniosła ślepia na mnie, kiedy przecisnąłem się pod ogrodzeniem i poszedłem na brzeg
glinianki. Potem straciła zainteresowanie i opuściła łeb z powrotem. Nie podniosła go, kiedy
moja nokia wpadła z pluskiem do stawu. Zakleiłem kopertę z monetami w środku i posłałem
ją w ślad za telefonem. Wróciłem tą samą drogą, którą przyszedłem, zatrzymując się na tyłach
motelu, by sprawdzić, czy dziedziniec nadal jest pusty. Był.
Wszedłem do mojego pokoju, rozebrałem się i prawie od razu zasnąłem.
ROZDZIAŁ 6
Następnego ranka zabrał mnie ten sam odpalający papierosa od papierosa taksówkarz i
kiedy wysadził mnie przy stacji Titus Chevron, kabriolet jeszcze tam był. Spodziewałem się
tego, ale i tak odetchnąłem z ulgą. Miałem na sobie nijaką szarą marynarkę sportową kupioną
w sklepie Mason's. Mój nowy portfel ze strusia bezpiecznie spoczywał w jej wewnętrznej
kieszeni, wypchany pięciuset dolarami z pieniędzy od Ala. Titus podszedł do mnie, kiedy
podziwiałem forda. Wycierał ręce w na oko tę samą ścierkę, której używał wczoraj.
- Przespałem się z tym i chcę go - powiedziałem.
- To dobrze - odparł i zrobił zasmuconą minę. - Ale ja też się z tym przespałem, panie
Amberson, i wychodzi na to, żem pana okłamał, mówiąc, że możem się potargować. Wie pan,
co mi żona powiedziała, kiedyśmy rano jedli naleśniki? Powiedziała: „Bill, tylko skończony
dureń oddałby tego sunlinera za mniej niż trzysta pięćdziesiąt”. Ba, powiedziała, że głupim
jak but, że w ogóle go tak nisko wyceniłem.
- W porządku. - Skinąłem głową, jakbym niczego innego się nie spodziewał. Chyba go
tym zaskoczyłem. - Oto co mogę zrobić, panie Titus. Mogę panu wypisać czek na trzysta
pięćdziesiąt... z pokryciem, wystawiony na Hometown Trust, może pan do nich zadzwonić i
zapytać... albo mogę panu dać trzysta dolarów gotówką prosto z mojego portfela. Mniej
papierkowej roboty, jeśli tak to załatwimy. Co pan na to?
Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając olśniewającą biel zębów.
- Ja na to, że w tym Wisconsin umieją się targować. Dasz pan trzysta dwadzieścia, to
dołożę nalepkę kontrolną i dwutygodniowe tablice rejestracyjne i możesz pan jechać.
- Trzysta dziesięć.
- Oj, nie mów pan takich rzeczy, bo aż mnie skręca - powiedział Titus, ale wcale go
nie skręcało; doskonale się bawił. - Dorzuć pan pięć dolców i umowa stoi.
Wyciągnąłem rękę.
- Niech będzie trzysta piętnaście.
- Tajest. - Tym razem uścisnął mi dłoń, nie bacząc na brud. Potem wskazał budkę
sprzedawcy. Ślicznotka z końskim ogonem dziś czytała „Confidential”. - Pan zapłaci tej
młodej damie, która tak się składa, że jest moją córką. Wypisze panu rachunek. Potem proszę
tu wrócić, to nakleję tę nalepkę. I gratis zatankuję do pełna.
Czterdzieści minut później za kierownicą forda kabrioleta rocznik 1954, który teraz
już należał do mnie, jechałem na północ, w kierunku Derry. Uczyłem się jazdy na
samochodzie z ręczną skrzynią biegów, więc z tym nie było kłopotu, ale pierwszy raz w życiu
prowadziłem wóz z wajchą zmiany biegów na kolumnie kierownicy. Z początku było
dziwnie, ale jak już przywykłem (musiałem też przyzwyczaić się do przełączania świateł lewą
nogą), spodobało mi się. I Bill Titus miał rację co do drugiego biegu; na dwójce sunliner
zasuwał jak skurczybyk. W Auguście zatrzymałem się i opuściłem dach. W Waterville
zjadłem pysznego klopsa, który kosztował dziewięćdziesiąt pięć centów, z szarlotką z lodami
włącznie. W porównaniu z tym Mniamburger wydawał się nieprzyzwoicie drogi. Śpiewałem
razem z The Skyliners, The Coasters, The Del Vikings, The Elegants. Słońce grzało, wietrzyk
mierzwił moje krótko obcięte włosy, a autostrada (według billboardów nazywana autostradą
„Mila na Minutę”) była praktycznie cała moja. Wydawało się, że wszystkie wątpliwości,
które dręczyły mnie poprzedniej nocy, zostały na dnie glinianki razem z moją komórką i
drobniakami z przyszłości. Czułem się dobrze.
Dopóki nie zobaczyłem Derry.
Z tym miastem było coś nie tak i chyba wiedziałem to od samego początku.
Kiedy autostrada Mila na Minutę przeszła w połataną asfaltem dwupasmówkę,
odbiłem na drogę numer 7 i jakieś trzydzieści kilometrów na północ od Newport wjechałem
na wzniesienie, z którego zobaczyłem Derry rozsiadłe na zachodnim brzegu Kenduskeag pod
chmurą zanieczyszczeń z Bóg wie ilu papierni i zakładów włókienniczych pracujących pełną
parą. Centrum przecinała arteria zieleni. Z oddali wyglądała jak szrama. Miasto wokół tego
postrzępionego zielonego pasa zdawało się składać z samych smolistych szarości i czerni pod
niebem zabarwionym wyziewami z kominów na żółć uryny.
Minąłem kilka kramów z owocami i warzywami. Ludzie za ladami (jak i ci, którzy
tylko stali na poboczu i gapili się za mną) bardziej przypominali zdziczałych wieśniaków z
„Uwolnienia” Johna Boormana niż farmerów z Maine. Kiedy przejeżdżałem obok ostatniego
straganu, PRZYDROŻNEGO WARZYWNIAKA BOWERSA, zza stosu kilku koszy z
pomidorami wyskoczył duży kundel i zaczął mnie gonić, śliniąc się i usiłując chwycić zębami
tylne koła sunlinera. Wyglądał jak buldog z nieprawego łoża. Zanim straciłem go z oczu,
zobaczyłem, że chuda kobieta w ogrodniczkach okłada go deską.
To było miasto, w którym dorastał Harry Dunning, i znienawidziłem od pierwszego
wejrzenia. Bez konkretnego powodu; ot tak. Dzielnica handlowa w centrum, leżąca u podnóża
trzech stromych wzgórz, była przyprawiającą o klaustrofobię jamą. Mój wiśniowy ford
wydawał się najjaśniejszą rzeczą na ulicy, przyciągającą uwagę (i niemile widzianą, sądząc z
większości kierowanych na niego spojrzeń) plamą koloru pośród czarnych plymouthów,
brązowych chevroletów i brudnych wozów dostawczych. Przez śródmieście przepływał kanał
wypełniony czarną wodą prawie po szczyt obrośniętych mchem wybetonowanych brzegów.
Znalazłem wolne miejsce parkingowe na Canal Street. Wrzucona do parkomatu
pięciocentówka zapewniła mi godzinę na zrobienie zakupów. W Lisbon Falls zapomniałem
kupić kapelusz, a parę budynków dalej zauważyłem sklep o nazwie Derry Dress & Everyday,
Najwytworniejsze Stroje dla Panów w Centralnym Maine. Nie sądziłem, by miał na tym polu
dużą konkurencję.
Zostawiłem samochód przed drogerią i przystanąłem, żeby obejrzeć wywieszkę w
witrynie. W jakimś sensie podsumowywała moje uczucia względem Derry - gorzką
nieufność, wrażenie ledwo wstrzymywanej agresji - lepiej niż cokolwiek innego, choć
spędziłem tam jeszcze prawie dwa miesiące i (może z wyjątkiem kilku osób, które poznałem)
nic mi się w tym mieście nie podobało. Napis ostrzegał:
KRADZIEŻ TO NIE FRAJDA, RADOCHA ANI UBAW!
KRADZIEŻ TO PRZESTĘPSTWO I BĘDZIE UKARANA!
NORBERT KEENE
WŁAŚCICIEL I KIEROWNIK
A chudym mężczyzną w okularach i białym fartuchu, który patrzył na mnie zza szyby,
musiał być pan Keene we własnej osobie. Jego wyraz twarzy nie mówił: „Wejdź, przybyszu,
rozejrzyj się i coś kup, może napój z lodami”. Te twarde oczy i wygięte w dół usta
przestrzegały: „Idź stąd, dla takich jak ty nic tu nie ma”. Chciałem myśleć, że to sobie
ubzdurałem, ale jednak nie. Tytułem eksperymentu podniosłem dłoń w geście pozdrowienia.
Mężczyzna w białym fartuchu nie podniósł swojej w odpowiedzi.
Zdałem sobie sprawę, że kanał, który wcześniej widziałem, musi płynąć bezpośrednio
pod tym osobliwie zapadniętym śródmieściem i że nad nim stoję. W nogach czułem
szemranie ukrytej pod chodnikiem wody. To było mgliście nieprzyjemne uczucie, jakby ten
mały skrawek świata rozmiękł.
W witrynie Derry Dress & Everyday stał męski manekin w smokingu. Miał monokl w
jednym oku i szkolny proporczyk w gipsowej dłoni. Napis na proporczyku głosił TYGRYSY
DERRY ROZSZARPIĄ BARANY BANGOR! Choć byłem fanem szkolnego patriotyzmu, to
wydało mi się lekką przesadą. Pokonać Barany Bangor, jasne - ale żeby od razu rozszarpać?
To tylko taka przenośnia, powiedziałem sobie i wkroczyłem do środka.
Podszedł do mnie sprzedawca z taśmą krawiecką owiniętą wokół szyi. Ubrany był
dużo ładniej ode mnie, ale w słabym świetle żarówek pod sufitem jego cera wydawała się
pożółkła. Poczułem absurdalną pokusę, by zapytać: „Dostanę u pana porządny letni kapelusz
słomkowy czy mam iść się pierdolić?”. Wtedy uśmiechnął się, spytał, czym może służyć, i
zrobiło się prawie normalnie. Miał to, czego potrzebowałem, i objąłem to w posiadanie za
nędzne trzy dolary i siedemdziesiąt centów.
- Szkoda, że tak krótko będzie pan mógł go nosić, zanim przyjdą chłody - powiedział.
Włożyłem kapelusz i poprawiłem go przed lustrem obok lady.
- Może będziemy mieli długie babie lato.
Delikatnie, z przepraszającą miną, przekrzywił kapelusz w drugą stronę. To była
kwestia raptem kilku centymetrów, ale przestałem wyglądać jak kmiotek na wycieczce w
wielkim mieście i przeistoczyłem się w... cóż, najbardziej wytwornego podróżnika w czasie w
centralnym Maine. Podziękowałem mu.
- Nie ma za co, panie...?
- Amberson - powiedziałem i podałem mu rękę. Jego uścisk był krótki i słaby, dłoń
miał obsypaną czymś w rodzaju talku. Kiedy mnie puścił, oparłem się pokusie, żeby wytrzeć
rękę w marynarkę.
- W Derry w interesach?
- Tak. Pan tutejszy?
- Od urodzenia - powiedział i westchnął, jakby to było mu ciężarem. Sądząc po moich
pierwszych wrażeniach, pewnie było. - Czym się pan zajmuje, panie Amberson, jeśli wolno
spytać?
- Nieruchomościami. Ale pomyślałem sobie, że skoro już tu jestem przy okazji
wpadnę do starego kumpla z wojska. Nazywa się Dunning. Imienia nie pamiętam, wołaliśmy
na niego Skip. - To o Skipi zmyśliłem, ale prawdą było, że nie znałem imienia ojca Harry'ego
Dunninga. Harry podał w wypracowaniu imiona braci i siostry, lecz morderca z młotkiem był
tylko „ojcem” albo „tatą”.
- Obawiam się, że nie mogę panu pomóc. - Teraz przybrał chłodny ton. Transakcja
została zakończona i choć w sklepie nie było innych klientów, chciał, żebym sobie poszedł.
- To proszę o pomoc w czymś innym. Jaki jest najlepszy hotel w mieście?
- Derry Town House, jak sądzę. Musi pan wrócić na Kenduskeag Avenue, skręcić w
prawo, a potem wjechać na Milowe Wzgórze do Main Street. Pozna go pan po lampach
powozowych przed wejściem.
- Milowe Wzgórze?
- Tak je nazywamy, owszem. Jeśli to wszystko, muszę zrobić kilka przeróbek na
zapleczu.
- Tak, to wszystko. Bardzo pan pomógł.
Kiedy wyszedłem, zaczynało się ściemniać. Jedno, co żywo pamiętam z mojej wizyty
w Derry we wrześniu i październiku 1958 roku, to że wieczór zawsze zapadał wcześnie.
Zaraz obok Derry Dress & Everyday był sklep sportowy Machen's, w którym trwała
JESIENNA WYPRZEDAŻ BRONI. W środku zobaczyłem dwóch mężczyzn, którzy patrzyli
w celowniki karabinów myśliwskich, podczas gdy stary sprzedawca w krawacie z tasiemki
(zawiązanym na cienkiej jak tasiemka szyi) przyglądał im się z aprobatą. Druga strona Canal
wydawała się w całości zabudowana barami dla ludu pracującego, takimi, w których można
dostać piwo i lufę za pięćdziesiąt centów, a w szafie grającej są same piosenki country. Był
The Happy Nook, The Wishing Weil (którą, jak się później dowiedziałem, stali bywalcy
nazywali Wiadrem Krwi), Two Brothers, The Golden Spoke i The Sleepy Silver Dollar.
Przed tym ostatnim czterej przedstawiciele klasy robotniczej gapili się na mój
kabriolet. Wyposażeni byli w kufle piwa i papierosy. Ich twarze ginęły w cieniu daszków
kaszkietów z tweedu i bawełny. Na nogach mieli solidne, bezbarwne buciory robocze, które
moi uczniowie z 2011 roku nazywali glanami. Trzech z tego kwartetu nosiło szelki. Patrzyli
na mnie bez wyrazu. Przez chwilę pomyślałem o kundlu, który śliniąc się i kłapiąc zębami,
gonił mój samochód, Po czym przeszedłem przez ulicę.
- Witam panów. Jakie piwo tu dają?
Przez chwilę milczeli. I kiedy już myślałem, że nie dostanę odpowiedzi, mężczyzna
bez szelek rzekł:
- Buda i Micka, cóż by innego? Pan nietutejszy?
- Z Wisconsin.
- Pogratulować - mruknął jeden.
- Późnoś pan przyjechał jak na turystę - zauważył inny.
- Jestem tu w interesach, ale pomyślałem sobie, że przy okazji zajrzę do starego
kumpla z wojska. - Żadnej reakcji, chyba żeby za takową uznać to, że jeden z mężczyzn
upuścił niedopałek na chodnik i zgasił go wydmuchniętym z nosa glutem wielkości małża.
Mimo to brnąłem dalej. - Nazywa się Skip Dunning. Znacie panowie jakiegoś Dunninga?
- Prędzej świniaka z uśmiechem pocałuję - powiedział Bezszelkowy.
- Co proszę?
Przewrócił oczami i kąciki jego ust wygięły się ku dołowi w wyrazie zniecierpliwienia
Date: 2015-12-17; view: 1239
|