ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 12 page człowieka mającego do czynienia z głupkiem, który nigdy, przenigdy nie zmądrzeje.
- W Derry pełno Dunningów. Zajrzyj pan do książki telefonicznej. - Ruszył do baru.
Jego paczka podążyła za nim. Bezszelkowy przytrzymał im drzwi, po czym odwrócił się do
mnie. - Co ten ford ma w środku? - „Sirodku” zamiast „środku”. - V-8?
- Y-block. - Miałem nadzieję, że zabrzmiało to tak, jakbym wiedział, o czym mówię.
- Jak się jeździ?
- Nieźle.
- To jedź pan na wzgórze. Tam mają porządne knajpy. Te bary są dla roboli. -
Bezszelkowy otaksował mnie zimnym spojrzeniem, które w Derry wkrótce przestało mnie
zaskakiwać, ale do którego nigdy nie przywykłem. - Gapiliby się na pana. A kiedy ze Striars i
Boutillier's wyjdzie nocna zmiana, na gapieniu mogłoby się nie skończyć.
- Dzięki. To bardzo miło z pańskiej strony.
Zimne taksowanie trwało.
- Mało pan wiesz, co? - stwierdził i wszedł do środka.
Wróciłem do mojego kabrioletu. Na tej szarej ulicy, wśród wiszącego w powietrzu
smrodu przemysłowych wyziewów, w powoli przechodzące w wieczór popołudnie, centrum
Derry wyglądało tylko marginalnie bardziej uroczo od martwej prostytutki w kościelnej
ławie. Wsiadłem, wcisnąłem sprzęgło, zapaliłem silnik i poczułem silną pokusę, żeby po
prostu stąd wyjechać. Wrócić do Lisbon Falls, przeleźć przez króliczą norę i powiedzieć
Alowi Templetonowi, żeby poszukał sobie innego chłopca na posyłki. Tyle że nie mógł,
zgadza się? Nie miał już siły, czasu też nie. Byłem, jak to mówią w Nowej Anglii, ostatnią
kulą trapera.
Podjechałem na Main Street, zobaczyłem lampy powozowe (zapaliły się na noc w tej
samej chwili, kiedy je wypatrzyłem) i skręciłem na placyk przed Derry Town House. Pięć
minut później byłem już zameldowany. Tak rozpoczął się mój pobyt w Derry.
Kiedy rozpakowałem nowe nabytki (część pozostałej gotówki poszła do portfela,
reszta za podszewkę mojej nowej walizki), byłem już porządnie głodny, ale zanim zszedłem
na dół na kolację, zajrzałem do książki telefonicznej. Od tego, co zobaczyłem, zrobiło mi się
ciężko na sercu. Pan Bezszelkowy może i nie grzeszył nadmiarem serdeczności, ale miał rację
co do tego, że w Derry i czterech czy pięciu okolicznych wioskach, które uwzględniał spis,
Dunningów było na pęczki. Zajmowali prawie całą stronę. Nie było to znowu takie
zaskakujące, bo w małych mieścinach pewne nazwiska rozpleniają się jak mlecze na trawniku
w czerwcu. Przez ostatnie pięć lat nauczania angielskiego w LHS miałem w swoich klasach
ze dwa tuziny Starbirdów i Lemków, z czego niektórzy byli ze sobą bliżej lub dalej
spokrewnieni. Zawierali małżeństwa między sobą i płodzili kolejnych.
Zanim przeszedłem do przeszłości, powinienem był znaleźć czas, by zadzwonić do
Harry'ego Dunninga i spytać o imię jego ojca - nic prostszego. I na pewno zrobiłbym to,
gdybym nie był tak dokumentnie oszołomiony tym, co Al mi pokazał i o co mnie poprosił. No
ale, myślałem sobie, czy może to być aż tak trudne? Chyba nie potrzeba Sherlocka Holmesa,
żeby znaleźć rodzinę z dziećmi o imionach Troy, Arthur (alias Tugga), Ellen i Harry.
Pokrzepiony tą myślą, zszedłem do restauracji hotelowej i zamówiłem zestaw owoców
morza, który zawierał małże i homara mniej więcej wielkości silnika motorówki.
Zrezygnowałem z deseru na rzecz piwa przy barze. W powieściach detektywistycznych, które
czytałem, barmani często byli doskonałymi źródłami informacji. Oczywiście, gdyby ten,
który urzędował za kontuarem w Town House, okazał się taki jak inni ludzie, których dotąd
spotkałem w tej ponurej mieścinie, wiele bym nie zdziałał.
Nie był taki. Mężczyzna, który oderwał się od pucowania szklanek, żeby mnie
obsłużyć, był młody i krępy, o wesołej twarzy jak księżyc w pełni pod żołnierską fryzurą.
- Co podać, przyjacielu?
Słowo na P zabrzmiało miło i z entuzjazmem odwzajemniłem uśmiech.
- Miller lite.
Zrobił zdziwioną minę.
- O takim nie słyszałem, ale mam high life.
Oczywiście, że nie słyszał o miller lite; jeszcze go nie wynaleziono.
- Może być. Przez chwilę zapomniałem, że jestem na Wschodnim Wybrzeżu.
- Pan skąd? - Zdjął kapsel otwieraczem i postawił przede mną oszronioną szklankę. W
pięćdziesiątym ósmym mają fioła na punkcie oszronionego szkła.
- Z Wisconsin, ale trochę tu pobędę. - Choć byliśmy sami, zniżyłem głos. To zdawało
się budzić zaufanie. - Nieruchomości. Muszę się trochę rozejrzeć.
Skinął uprzejmie głową i nalał mi piwa, zanim sam mogłem to zrobić.
- Powodzenia. Bóg jeden wie, że w tych stronach jest ich sporo na sprzedaż i
przeważnie są tanie. Ja stąd wybywam. Z końcem miesiąca. Wybieram się gdzieś, gdzie jest
trochę mniej nerwowo.
- Fakt, miasto gościnne nie jest, ale myślałem, że to po prostu kwestia jankeskiego
charakteru. W Wisconsin jesteśmy bardziej przyjaźni i na dowód tego postawię panu piwo.
- W pracy nie piję alkoholu, ale napiłbym się coca-coli.
- Proszę bardzo.
- Wielkie dzięki. Miło gościć dżentelmena, kiedy w interesie posucha. - Patrzyłem, jak
przygotowywał colę: najpierw napuścił esencji do szklanki, potem dodał wody sodowej i
zamieszał. Wziął łyk i cmoknął. - Lubię słodką.
Widząc jego zaokrąglony brzuch, nie byłem zaskoczony.
- Całe to gadanie, że Jankesi są ponurakami, to bzdura - rzekł. - Wychowywałem się w
Fort Kent i bardziej gościnnej mieściny pan nie znajdzie. Kiedy turyści wysiadają u nas z
pociągu, praktycznie całujemy ich na powitanie. Chodziłem tam do szkoły barmanów, potem
ruszyłem na południe szukać szczęścia. Wydawało mi się, że ten lokal to dobre miejsce na
początek, płacą nie najgorzej, ale... - Rozejrzał się, nie zobaczył nikogo, lecz i tak zniżył głos.
- Chce pan znać prawdę? To miasto śmierdzi.
- Wiem, o czym pan mówi. Tyle tych fabryk.
- Chodzi o coś więcej. Niech pan się rozejrzy. Co pan widzi?
Zrobiłem, o co prosił. W kącie siedział facet o wyglądzie komiwojażera, sączący
whisky z sokiem cytrynowym, ale to było wszystko.
- Niewiele - powiedziałem.
- Tak to wygląda przez cały tydzień. Pensja jest wysoka, bo nie ma napiwków.
Piwiarnie w śródmieściu pękają w szwach, u nas jest trochę ruchu w piątek i sobotę
wieczorem, ale to właściwie wszystko. Ani chybi lepsze towarzystwo woli pić w domu. -
Zniżył głos jeszcze bardziej. Niewiele brakowało, żeby zaczął szeptać. - To było dla nas złe
lato, przyjacielu. Miejscowi starają się o tym nie mówić, nawet lokalna gazeta tego nie
nagłaśnia, ale działy się tu paskudne rzeczy. Morderstwa. Dzieci. Jedno niedawno znaleźli w
Barrens. Patrick Hockstetter, tak się nazywał. Już zdążył zgnić.
- Barrens?
- To te bagna, które przecinają środek miasta. Pewnie widział je pan z samolotu.
Co prawda przyjechałem samochodem, ale wiedziałem, o czym mowa.
Oczy barmana otworzyły się szerzej.
- Chyba to nie jest ta nieruchomość, która pana interesuje?
- Nie mogę powiedzieć - odparłem. - Gdyby się rozeszło, musiałbym szukać nowej
pracy.
- Rozumiem, rozumiem. - Wypił połowę coli, stłumił beknięcie grzbietem dłoni. - Ale
mam nadzieję, że tak jest. Powinno się cholerstwo zalać betonem. Nic, tylko śmierdząca woda
i komary. Oddałby pan temu miastu przysługę. Od razu by trochę wyładniało.
- Znaleźli tam też inne dzieci? - spytałem. Seryjny zabójca dzieci w dużym stopniu
tłumaczyłby ponurą atmosferę, którą wyczuwałem, odkąd przekroczyłem granicę miasta.
- Tego to ja nie wiem, ale ludzie powiadają, że tam skończyła część tych, które
zniknęły, bo w Barrens są wszystkie wielkie przepompownie ścieków. Słyszałem, że pod
Derry biegnie tyle rur kanalizacyjnych... większość ułożona w czasach Wielkiego Kryzysu...
że nikt nie wie, gdzie są wszystkie. A wie pan, jakie są dzieci.
- Szukają przygód.
Skwapliwie przytaknął.
- Trafiony, zatopiony. Niektórzy twierdzą, że zabójcą był jakiś włóczęga, który już się
wyniósł z miasta. Inni, że miejscowy, który przebierał się za klowna, żeby nikt go nie
rozpoznał. Pierwsza ofiara... to było rok temu, przed moim przyjazdem... znaleźli go z urwaną
ręką na skrzyżowaniu Witcham i Jackson. Nazywał się Denbrough, George Denbrough.
Biedny mały smyk. - Spojrzał na mnie znacząco. - I znaleźli go tuż obok studzienki
kanalizacyjnej. Jednej z tych, które odprowadzają wodę do Barrens.
- Chryste!
- No właśnie.
- Zauważyłem, że mówi pan o tym wszystkim w czasie przeszłym.
Już szykowałem się, żeby wyjaśnić, o co mi chodzi, lecz on najwyraźniej pilnie się
uczył nie tylko w szkole barmanów, na lekcjach angielskiego też.
- Wygląda na to, że to się skończyło, odpukać w niemalowane. - Postukał w kontuar. -
Może ten, kto to robił, spakował manatki i wyjechał. A może sukinsyn się zabił, czasem tak
kończą. Dobrze by było. Ale małego Corcorana nie zabił jakiś szaleniec w przebraniu klowna.
Nie, klownem, który dokonał tego morderstwa, był ojciec chłopaka, jeśli może pan w to
uwierzyć.
To brzmiało tak podobnie do powodu mojej wizyty, że uznałem to za znak od losu
raczej niż zbieg okoliczności. Upiłem ostrożny łyk piwa.
- Poważnie?
- A żeby pan wiedział. Dorsey Corcoran, tak się malec nazywał. Miał dopiero cztery
latka i wie pan, co zrobił ten bydlak, jego ojciec? Zatłukł go na śmierć młotkiem.
Młotkiem... Utrzymywałem na twarzy wyraz uprzejmego zainteresowania -
przynajmniej taką miałem nadzieję - ale poczułem gęsią skórkę wędrującą w górę ramion.
- To okropne.
- Uhm, ale jeszcze nie to było naj... - Urwał i spojrzał nad moim ramieniem. - Podać
następnego?
To był ten komiwojażer.
- Nie, dzięki - powiedział i zapłacił banknotem dolarowym. - Idę do łóżka i jutro
spływam z tej rupieciarni. Mam nadzieję, że w Waterville i Auguście pamiętają, jak się
zamawia sprzęt, bo tu już zapomnieli. Reszty nie trzeba, synu, kup sobie za to desoto. -
Wyszedł ciężkim krokiem, ze spuszczoną głową.
- Widzi pan? Tak to właśnie jest w tej oazie. - Barman spojrzał ze smutkiem za
wychodzącym klientem. - Jeden drink, do łóżka i na razie, pozdrów Kazię. Jak tak dalej
pójdzie, ten grajdoł zupełnie się wyludni. - Stanął prosto i spróbował wyprostować ramiona;
niewykonalne zadanie, bo były tak okrągłe jak cała reszta jego postaci. - Ale kogo to
obchodzi? Pierwszego października już mnie tu nie ma. Ruszam w wielki świat. Bywajcie
zdrowi i do następnego spotkania.
- Ojciec tego chłopca, Dorseya... nie zabił żadnej z pozostałych ofiar?
- Nie, miał alibi. Teraz, kiedy o tym myślę, to zdaje się, że był jego ojczymem. Dicky
Macklin. Johnny Keeson z recepcji, pewnie meldował się pan u niego, mówił, że facet czasem
przychodził tu się napić dopóki nie dostał zakazu wstępu po tym, jak podrywał stewardesę i
zaczął rozrabiać, kiedy posłała go do diabła. Od tamtej pory pewnie pił w Spoke albo
Wiadrze. Tam wpuszczą każdego.
Nachylił się dość blisko mnie, żebym poczuł wodę kolońską Aqua Velva na jego
policzkach.
- Chce pan wiedzieć, co jest najgorsze?
Nie chciałem, ale pomyślałem, że powinienem. Dlatego skinąłem głową.
- W tej popieprzonej rodzince był jeszcze starszy brat. Eddie. Zniknął w czerwcu. Puf!
- i tyle go widziano. Adresat nieobecny, nowy adres nieznany, jeśli rozumie pan, co mam na
myśli. Niektórzy sądzą, że uciekł od Macklina, ale każdy, kto ma trochę rozumu, wie, że
gdyby tak było, pojawiłby się w Portland, Castle Rock czy Portsmouth... dziesięciolatek nie
mógłby tak długo pozostawać niewidoczny. Nie, ręczę panu, że Eddie Corcoran dostał
młotkiem jak jego braciszek. Macklin po prostu nie chce się do tego przyznać. - Nagle
przybrał na usta szeroki, słoneczny uśmiech, który sprawił, że jego księżycowa twarz stała się
wręcz ładna. - I jak, zniechęciłem już pana do kupna nieruchomości w Derry?
- Decyzja nie należy do mnie - powiedziałem. Wtedy już działałem na autopilocie.
Czy nie słyszałem lub nie czytałem o serii zabójstw dzieci w tej części Maine? A może
oglądałem coś na ten temat w telewizji, skupiając na tym tylko czwartą część mojej uwagi, bo
pozostałe trzy czwarte nasłuchiwały kroków mojej problemowej żony, podchodzącej - czy
raczej zataczającej się - do drzwi domu po kolejnym „babskim wieczorze”? Tak mi się
zdawało, ale jedyne, co pamiętałem o Derry na pewno, to że w połowie lat osiemdziesiątych
zaleje je powódź, która zniszczy pół miasta.
- Nie?
- Nie, jestem tylko pośrednikiem.
- Cóż, powodzenia życzę. W mieście nie jest tak źle, jak było... w lipcu ludzie byli
spięci jak Doris Day pasem cnoty... ale dużo jeszcze brakuje do normalności. Ja jestem
przyjazny człowiek i lubię przyjaznych ludzi. Spływam.
- Też życzę panu powodzenia - powiedziałem i rzuciłem dwa dolary na kontuar.
- O rany, proszę pana, to za dużo!
- Zawsze płacę premię za ciekawą rozmowę. - Prawdę mówiąc, premia była za
przyjazną twarz. Rozmowa jako taka była niepokojąca.
- Cóż, dzięki! - Rozpromienił się i wyciągnął rękę. - Nie przedstawiłem się. Fred
Toomey.
- Miło cię poznać, Fred. Jestem George Amberson. - Miał porządny uścisk. Żadnego
talku.
- Chcesz mojej rady?
- Jasne.
- Dopóki jesteś w mieście, lepiej nie rozmawiaj z dziećmi. Po tym, co się stało w lecie,
nieznajomy, którego przydybią na tym, że gada z dzieciakami, może spodziewać się wizyty
policji. Albo pobicia. To też wchodziłoby w rachubę.
- Nawet bez przebrania klowna, co?
- Cóż, w tym cały sęk z przebierankami, nie? - Już się nie uśmiechał. Był blady i
posępny. Jak wszyscy w Derry, innymi słowy. - Kiedy wkładasz strój klowna i gumowy nos,
nikt nie ma pojęcia, co się pod tym kryje.
Nikt nie ma pojęcia, co się pod tym kryje...
Myślałem o tym, kiedy staroświecka winda wjeżdżała ze zgrzytem na drugie piętro.
To była prawda. A jeśli prawdą była także reszta tego, co mówił Fred Toomey, czy
ktokolwiek by się zdziwił, gdyby kolejny ojciec rzucił się z młotkiem na dzieci i żonę?
Sądziłem, że nie. Ludzie zapewne by powiedzieli, że tak to już jest w Derry. I może mieliby
rację.
Kiedy wszedłem do mojego pokoju, nasunęła mi się autentycznie przerażająca myśl: a
gdybym w ciągu następnych siedmiu tygodni zmienił bieg wydarzeń tylko na tyle, żeby ojciec
Harry'ego zabił też Harry'ego, zamiast zostawić go z niesprawną nogą i przyćmionym
umysłem?
Nie ma mowy, powiedziałem sobie. Nie dopuszczę do tego. Jak powiedziała Hillary
Clinton w 2008, wchodzę do gry po to, żeby wygrać.
Tyle że, oczywiście, przegrała.
Tę myśl zabrałem ze sobą do łóżka mojej pierwszej nocy w Derry.
Następnego ranka zjadłem śniadanie w hotelowej restauracji Riverview, pustej, nie
licząc mnie i komiwojażera z poprzedniego wieczoru. Siedział z nosem zagrzebanym w
lokalnej gazecie. Kiedy zostawił ją na stoliku, sięgnąłem po nią. Nie interesowała mnie
pierwsza strona, poświęcona pobrzękiwaniu szabelką na Filipinach (choć zastanowiłem się
przelotnie, czy Lee Oswald jest gdzieś w tamtym rejonie). Chciałem przejrzeć wiadomości
lokalne. W roku 2011 byłem stałym czytelnikiem „Lewiston Sun” i ostatnia strona działu B
zawsze nosiła tytuł „Szkolne sprawy”. Dumni rodzice mogli tam zobaczyć nazwiska swoich
pociech, gdy zdobywały jakąś nagrodę, wyjeżdżały na wycieczkę czy uczestniczyły w akcji
sprzątania okolicy. Jeżeli „Derry Daily News” prowadziła podobną rubrykę, była szansa, że
znajdę tam wzmiankę o jednym z dzieci Dunningów.
Jednak ostatnia strona „News” zawierała tylko nekrologi.
Zajrzałem do działu sportowego i przeczytałem o zbliżającym się ważnym meczu:
Tygrysy Derry kontra Barany Bangor. Według wypracowania woźnego Troy Dunning miał
piętnaście lat. Piętnastolatek swobodnie mógł się załapać do drużyny, choć pewnie nie do
pierwszego składu.
Nie znalazłem jego nazwiska. Przeczytałem też każde słowo krótszego artykułu o
drużynie dziecięcej (Tygrysiątka), lecz nie było tam nic o Arthurze „Tugdze” Dunningu.
Zapłaciłem za śniadanie i wróciłem do pokoju z pożyczoną gazetą pod pachą, myśląc,
że marny ze mnie detektyw. Kiedy policzyłem Dunningów w książce telefonicznej (było
dziewięćdziesięciu sześciu), przyszło mi do głowy coś innego: krępowało, może nawet
paraliżowało mnie to, że przywykłem do wszechobecnego społeczeństwa internetowego,
oduczyłem się bez niego żyć. Jak trudno byłoby odszukać właściwych Dunningów w 2011?
Zapewne wystarczyłoby wpisać „Tugga Dunning” i „Derry” do mojej ulubionej
wyszukiwarki; potem wcisnąć enter i pozwolić, by Google, ten Wielki Brat dwudziestego
pierwszego wieku, załatwił resztę.
W 1958 roku najnowocześniejsze komputery były wielkości małych osiedli, a lokalna
gazeta nie pomogła. Cóż więc pozostawało? Przypomniał mi się mój profesor socjologii ze
studiów - stary, sarkastyczny drań - który mawiał: „Kiedy wszystko inne zawiedzie, dajcie za
wygraną i idźcie do biblioteki”.
Poszedłem tam. Z wielkimi nadziejami.
Późnym popołudniem, nadziei pozbawiony (przynajmniej na razie), powoli
wdrapałem się na Milowe Wzgórze, przystając na chwilę na skrzyżowaniu Jackson i
Witcham, by spojrzeć na studzienkę kanalizacyjną, przy której mały George Denbrough
stracił rękę i życie (przynajmniej według Freda Toomeya). Kiedy dotarłem na szczyt
wzgórza, waliło mi serce i dyszałem ciężko. Nie przez brak kondycji; przez smród fabryk.
Byłem zniechęcony i lekko przerażony. Owszem, miałem dużo czasu, by znaleźć
właściwych Dunningów, i nie wątpiłem, że tego dokonam - gdyby to wymagało
obdzwonienia wszystkich Dunningów w książce telefonicznej, zrobiłbym to, nie bacząc na
ryzyko, że w ten sposób zaalarmuję tę tykającą bombę zegarową, jaką był ojciec Harry’ego -
ale zaczynałem wyczuwać to, co wyczuwał Al: że coś działa przeciwko mnie.
Szedłem Kansas Street głęboko zamyślony i nie od razu zauważyłem, że na prawo ode
mnie już nie ma domów. Ziemia opadała tam stromo do tego zielonego, podmokłego gąszczu,
który Toomey nazywał Barrens. Tylko koślawy biały płotek oddzielał chodnik od stoku.
Oparłem na nim dłonie, wpatrzony w rozbuchaną roślinność w dole. Widziałem połyskujące
mętne bajorka, kępy trzcin tak wysokich, że wydawały się prehistoryczne, i splątane
kłębowiska jeżyn. Drzewa na pewno były tam karłowate, walczące między sobą o dostęp do
słońca. Na pewno był trujący bluszcz, góry śmieci, prawdopodobnie nawet parę obozów
kloszardów. I ścieżki znane tylko niektórym miejscowym dzieciom. Tym, które szukały
przygód.
Stałem i patrzyłem niewidzącym wzrokiem, półświadomie słysząc gdzieś daleko
muzykę - coś z sekcją instrumentów dętych. Myślałem o tym, jak mało osiągnąłem tego
ranka. „Możesz zmienić przeszłość - mówił mi Al - ale to nie takie proste, jak się wydaje”.
Co to za muzyka? Coś wesołego, nieco skocznego. Te dźwięki przypomniały mi
Christy w tych pierwszych latach, kiedy byłem w niej zadurzony. Kiedy byliśmy zadurzeni w
sobie nawzajem. Ba-da-da-da... ba-da-da-di-dum... Glenn Miller?
Do biblioteki poszedłem z nadzieją, że obejrzę dane ze spisu ludności. Ostatni
ogólnokrajowy odbył się osiem lat wcześniej, w 1950 roku, musiał więc objąć troje z czworga
dzieci Dunningów: Troya, Arthura i Harolda. Ellen nie było wtedy jeszcze na świecie - w
momencie zabójstwa miała siedem lat. Spis na pewno zawierał ich adres. Jasne, w ciągu
ośmiu lat, które upłynęły od tamtego czasu, rodzina mogła się przeprowadzić, ale jeśli tak,
któryś z sąsiadów na pewno mógłby mi powiedzieć, dokąd się przenieśli. To było małe
miasto.
Tyle że danych ze spisu ludności nie było. Miła bibliotekarka o nazwisku Starrett
powiedziała mi, że jej osobistym zdaniem te dokumenty zdecydowanie powinny być w
bibliotece, ale rada miejska z jakiegoś powodu uznała, że ich miejsce jest w ratuszu.
Przeniesiono je tam w 1954 roku, wyjaśniła.
- To nie brzmi optymistycznie - powiedziałem z uśmiechem. - Wie pani, jak to mówią:
z ratuszem nie wygrasz.
Pani Starrett nie odwzajemniła uśmiechu. Była pomocna, nawet urocza, ale pełna tej
samej czujnej rezerwy, z jaką odnosili się do mnie wszyscy, których spotkałem w tym
dziwnym mieście - Fred Toomey był wyjątkiem, który potwierdzał regułę.
- Niech pan nie opowiada głupstw, panie Amberson. Narodowy spis ludności to nic
tajnego. Pan tam pójdzie i powie sekretarz rady miasta, że przysłała pana Regina Starrett.
Nazywa się Marcia Guay. Ona panu pomoże. Chociaż pewnie schowali te dokumenty do
piwnicy, a to dla nich najgorsze miejsce. Jest tam wilgotno, nie zdziwiłabym się, gdyby były
myszy. Jeśli będą jakieś kłopoty, wszystko jedno jakie, proszę tu do mnie wrócić.
Poszedłem więc do ratusza, gdzie plakat w holu ostrzegał RODZICE,
PRZYPOMNIJCIE DZIECIOM, ŻEBY NIE ROZMAWIAŁY Z NIEZNAJOMYMI I
BAWIŁY SIĘ TYLKO Z KOLEGAMI. Przy każdym okienku stało po kilka osób. Większość
paliła. Oczywiście. Marcia Guay powitała mnie zakłopotanym uśmiechem. Pani Starrett
wcześniej zadzwoniła do niej w moim imieniu i była stosownie zbulwersowana, kiedy pani
Guay powiedziała jej to samo, co teraz mnie: dane ze spisu ludności w 1950 roku przepadły
razem z resztą dokumentów przechowywanych w piwnicy ratusza.
- W zeszłym roku strasznie u nas lało. Przez cały tydzień, bez przerwy. Kanał wylał i
Date: 2015-12-17; view: 1285
|