ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 10 page i wyzwalająca jednocześnie.
- Marzę o piwie korzennym - powiedziałem.
- A ja o klientach, więc dobrze się składa. Piwo za pięć czy dziesięć centów?
- Za dziesięć, jak sądzę.
- Cóż, dobrze pan sądzisz.
Oszroniony kufel wyłonił się z lodówki. Rączka drewnianej łyżki zgarnęła piankę.
Pełny kufel stanął przede mną. Wszystko jak przedtem.
- Dziesięć centów, plus jeden dla gubernatora.
Zapłaciłem jednym ze starych dolarów Ala. Podczas gdy Frank 1.0 wydawał resztę,
obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem byłego Człowieka z Żółtą Kartką. Stał przed
sklepem monopolowym - zielonym sklepem - i kołysał się z boku na bok. Na jego widok
przypomniał mi się hinduski fakir z jakiegoś starego filmu, który grą na flecie wywabiał
kobrę z wiklinowego koszyka. A chodnikiem nadchodził, punktualnie co do sekundy, Ancietti
Młodszy.
Upiłem łyk piwa korzennego i westchnąłem.
- Tego mi było trzeba.
- Ano, nie ma to jak zimne piwo w upalny dzień. Pan nie stąd, co?
- Nie, z Wisconsin. - Podałem mu rękę. - George Amberson.
Uścisnął moją dłoń i w tej samej chwili brzęknął dzwonek nad drzwiami.
- Frank Ancietti. A oto mój syn. Frank junior. Przywitaj się z panem Ambersonem z
Wisconsin, Frankie.
- Dzień dobry. - Chłopak obdarzył mnie uśmiechem i skinieniem głowy, po czym
odwrócił się do taty. - Titus wziął wóz na podnośnik. Mówi, że będzie gotowy na piątą.
- Cóż, to dobrze. - Czekałem, aż Ancietti 1.0 zapali papierosa, i się nie zawiodłem.
Zaciągnął się i odwrócił do mnie. - Przyjechał pan w interesach czy na wypoczynek?
Przez chwilę nie odpowiadałem, ale nie dlatego, że zabrakło mi słów. Wybijało mnie z
rytmu to, jak ta scena to odchodziła od pierwotnego scenariusza, to znowu do niego wracała.
W każdym razie Ancietti najwyraźniej niczego nie zauważył.
- Tak czy owak, wybrał pan dobry moment na przyjazd. Większości letników już nie
ma, a po ich wyjeździe wszyscy się odprężamy. Wrzucić do piwa gałkę lodów waniliowych?
Normalnie musiałby pan dopłacić piątaka, ale we wtorki obniżam cenę do pięciu centów.
- Tato, ten żart był stary dziesięć lat temu - powiedział Frank junior życzliwie.
- Dzięki, to mi wystarczy - odparłem. - Tak naprawdę jestem tu w interesach.
Załatwiam zakup pewnej nieruchomości w... Sabbatus? Chyba tak to się nazywa. Znacie to
miasto?
- Od urodzenia - powiedział Frank. Wydmuchnął dym nosem, po czym spojrzał na
mnie przenikliwym wzrokiem. - Przejechał pan taki kawał z powodu jednej nieruchomości?
Odpowiedziałem uśmiechem, który miał zakomunikować: „żebyś ty wiedział to, co ja
wiem”. Chyba zrozumiał, bo mrugnął do mnie. Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał i weszły
panie kupujące owoce. Zegar WYPIJ KAWĘ NA DOBRY NASTRÓJ pokazywał 12.28.
Najwyraźniej ta część scenariusza, w której rozmawiałem z Frankiem juniorem o
opowiadaniu Shirley Jackson, w tej wersji została wycięta. Dopiłem piwo korzenne trzema
długimi łykami i kiedy to zrobiłem, skurcz ścisnął mi kiszki. Bohaterowie powieści rzadko
muszą chodzić za potrzebą, ale w świecie rzeczywistym stres psychiczny często wywołuje
reakcję fizjologiczną.
- Przepraszam, macie tu ubikację?
- Nie, przykro mi - powiedział Frank senior. - Ciągle myślę, żeby ją wstawić, ale latem
jest za dużo roboty, a zimą brakuje pieniędzy na remont.
- Może pan pójść za róg, do Titusa - wtrącił Frank junior. Wkładał gałki lodów do
metalowego pojemnika, żeby przyrządzić sobie shake'a. Poprzednio tego nie robił i
pomyślałem z pewnym niepokojem o tym tak zwanym efekcie motyla. Miałem wrażenie, że
widzę, jak ten motyl rozpościera mi skrzydła przed oczami. Zmienialiśmy świat. W drobnych
- mikroskopijnych - szczegółach, ale tak, zmienialiśmy go.
- Proszę pana?
- Przepraszam - powiedziałem. - Chwilowa pomroczność.
Zrobił zdumioną minę, po czym parsknął śmiechem.
- Tego jeszcze nie słyszałem, niezłe, niezłe. - A skoro mu się spodobało, może tak
samo się wytłumaczy przy następnej okazji, kiedy sam zgubi wątek. I tak oto wyrażenie, które
inaczej weszłoby do głównego nurtu slangu dopiero w latach osiemdziesiątych czy
dziewięćdziesiątych, będzie miało wczesną premierę. „Przedwczesną” nazwać jej nie można,
bo w tym strumieniu czasu nastąpi dokładnie wtedy, kiedy ma nastąpić.
- Titus Chevron jest zaraz za rogiem, na prawo - rzekł Ancietti senior. - Jeśli to... hm...
pilne, może pan skorzystać z naszej łazienki na górze.
- Nie, nie trzeba. - Choć już wcześniej spojrzałem na zegar ścienny, ostentacyjnie
zerknąłem na moją bulovę z modną bransoletką marki Speidel. Dobrze, że nie mogli zobaczyć
tarczy, bo zapomniałem przestawić godzinę i zegarek wciąż pokazywał czas z roku 2011. -
Muszę już lecieć. Sprawy do załatwienia. Jeśli nie zdarzy się cud, w jeden dzień się ze
wszystkim nie wyrobię. Możecie polecić jakiś dobry motel w okolicy?
- Chodzi panu o hotel dla zmotoryzowanych? - spytał Ancietti senior. Zgasił papierosa
w jednej ze stojących na ladzie popielniczek z napisem WINSTON. TAK SMAKUJE
PAPIEROS.
- Tak. - Tym razem miałem wrażenie, że mój uśmiech jest raczej głupawy niż
porozumiewawczy... i znów dostałem skurczu kiszek. Zanosiło się na to, że jeśli szybko nie
rozwiążę tego problemu, będzie katastrofa. - W Wisconsin nazywamy je motelami.
- Cóż, jak dla mnie najlepszy jest chyba Tamarack, jakieś osiem kilometrów drogą 196
w kierunku Lewiston - powiedział Ancietti senior. - Koło kina samochodowego.
- Dzięki za radę. - Wstałem.
- Proszę bardzo. A gdyby chciał się pan trochę doprowadzić do porządku przed
czekającymi pana spotkaniami, polecam zakład fryzjerski Baumera. To porządny fachura.
- Dzięki. Następna dobra rada.
- Rady są gratis, piwo korzenne sprzedajemy po amerykańsku. Miłego pobytu w
Maine, panie Amberson. Frankie? Pij tego shake'a i wracaj do szkoły.
- Jasne, tato. - Tym razem to Frankie junior puścił do mnie oko.
- Frank! - zawołała jedna z pań melodyjnym głosem. - Te pomarańcze są świeże?
- Tak świeże jak twój uśmiech, Leola - odparł i panie zachichotały perliście. Nie
upiększam; to było naprawdę perliste „hi-hi”.
Minąłem je i przechodząc, mruknąłem „Drogie panie”. Zadźwięczał dzwonek i
wyszedłem na świat, który istniał przed moim urodzeniem. Tym razem jednak, zamiast
przejść przez ulicę na dziedziniec, na którym była królicza nora, ruszyłem w głąb tego świata.
Naprzeciwko pijaczyna w długim czarnym płaszczu gestykulując tłumaczył coś sprzedawcy
w fartuchu. Kartka, którą wymachiwał, może i była pomarańczowa, nie żółta, ale poza tym
wrócił do scenariusza.
Uznałem, że to dobry znak.
Titus Chevron był za supermarketem Red and White, w którym Al raz po raz kupował
tę samą żywność do swojego baru. Według wywieszki w witrynie funt homarów kosztował
sześćdziesiąt dziewięć centów. Naprzeciwko sklepu, na parceli, która w 2011 roku była pusta,
stała duża rdzawoczerwona stodoła z otwartymi wrotami i wszelkiego rodzaju używanymi
meblami na widoku - najobficiej reprezentowane były kołyski, krzesła bujane z wyplatanym
oparciem i miękkie fotele typu „żeby tata miał gdzie odpoczywać”. Szyld nad wrotami głosił
THE JOLLY WHITE ELEPHANT. Tablica na trójkątnym stojaku ustawionym tak, by rzucał
się w oczy podróżującym do Lewiston, wysuwała śmiałą tezę JEŚLI CZEGOŚ NIE MAMY,
NIE JEST CI TO POTRZEBNE. Człowiek, którego uznałem za właściciela, siedział na
jednym z krzeseł bujanych, palił fajkę i patrzył na mnie z drugiej strony ulicy. Był w koszulce
bez rękawów i obszernych brązowych spodniach. Miał też kozią bródkę, co wydało mi się
dość odważne jak na tę konkretną wyspę w strumieniu czasu. Jego włosy, choć zaczesane do
tyłu i utrwalone pomadą czy czymś takim, kręciły się na karku i przywiodły mi na myśl stary
rockandrollowy teledysk z Jerrym Lee Lewisem skaczącym po pianinie i śpiewającym „Great
Balls of Fire”. Właściciel Jolly White Elephant zapewne miał reputację lokalnego bitnika.
Zasalutowałem mu palcem na powitanie. Odpowiedział ledwo zauważalnym
skinieniem głowy i dalej pykał fajkę.
Na stacji Chevron (gdzie zwykłe paliwo kosztowało 19,9 centa za galon, a „super”
było o centa droższe) mężczyzna w niebieskim kombinezonie, starannie ostrzyżony na jeża,
pracował przy pikapie - Anciettich, domyśliłem się - który był na podnośniku.
- Pan Titus?
Zerknął przez ramię.
- Taa?
- Pan Ancietti mówił, że mogę u pana skorzystać z toalety.
- Klucz jest za drzwiami.
- Dziękuję.
Klucz przywiązany był do deseczki z napisem PANOWIE. Przy drugim była deseczka
DZIEWCZYNY. Moja była dostałaby białej gorączki, pomyślałem nie bez złośliwej
satysfakcji.
Ubikacja była czysta, ale śmierdziała dymem. Obok sedesu stała popielniczka w
kształcie urny. Sądząc z liczby tkwiących w niej niedopałków, wielu gości tego schludnego
przybytku lubiło puścić dymka przy robieniu kupy.
Kiedy wyszedłem, zobaczyłem ze dwa tuziny używanych samochodów na małym
parkingu obok stacji benzynowej. Szpaler kolorowych chorągiewek trzepotał nad nimi na
lekkim wietrze. Auta, które w 2011 roku warte byłyby tysiące - jako klasyki - tu wyceniono
na siedemdziesiąt pięć i sto dolarów. Cadillac, na oko w idealnym stanie, kosztował osiemset.
Napis nad małą budką sprzedawcy (w środku urzędowała żująca gumę ślicznotka z włosami
związanymi w koński ogon, pogrążona w lekturze „Photoplay”) ogłaszał: WSZYSTKIE
SAMOCHODY SĄ SPRAWNE I OBJĘTE GWARANCJĄ BILLA TITUSA.
SERWISUJEMY TO, CO SPRZEDAJEMY!
Odwiesiłem klucz na miejsce, podziękowałem Titusowi (burknął coś, nie odwracając
się od pikapa na podnośniku) i ruszyłem z powrotem w stronę Main Street z myślą, że przed
wizytą w banku dobrze byłoby się ostrzyc. To przypomniało mi o bitniku z kozią bródką i pod
wpływem impulsu przeszedłem przez ulicę do sklepu z używanymi meblami.
- Dzień dobry - powiedziałem.
- Dla kogo dobry, dla tego dobry, ale niech będzie. - Pociągnął z fajki i lekki
wrześniowy wietrzyk przywiał do mnie zapach tytoniu Cherry Blend. A wraz z nim
wspomnienie mojego dziadka, który palił ten gatunek, kiedy byłem mały. Czasem dmuchał
mi nim do ucha, kiedy mnie bolało; tej kuracji zapewne nie zalecałoby Amerykańskie
Towarzystwo Medyczne.
- Sprzedaje pan walizki?
- Och, kilka się znajdzie. Nie więcej niż dwieście. Idź pan na sam tył, będą po prawej
stronie.
- Jeśli jakąś kupię, mogę zostawić ją tu na parę godzin? W tym czasie zrobiłbym
trochę zakupów.
- Czynne do piątej - powiedział i wystawił twarz na słońce. - Potem radź pan sobie
sam.
Wymieniłem dwa stare dolary Ala na skórzaną walizkę, zostawiłem ją za ladą bitnika,
po czym poszedłem na Main Street z teczką obijającą się o nogę. Zajrzałem do zielonego
sklepu. Sprzedawca siedział przy kasie i czytał gazetę. Ani śladu mojego koleżki w czarnym
płaszczu.
Ciężko byłoby zabłądzić w dzielnicy handlowej; zajmowała tylko jedną przecznicę.
Trzy budynki za Kennebec Fruit zobaczyłem zakład fryzjerski Baumera. W witrynie obracał
się czerwono-biały słupek. Obok niego był plakat wyborczy Edmunda Muskie. Pamiętałem
go jako znużonego, przygarbionego starca, ale w tej wersji wyglądał na zbyt młodego, żeby
głosować, a co dopiero pełnić jakikolwiek urząd. Hasło na plakacie przekonywało WYŚLIJ
EDA MUSKIE DO SENATU, GŁOSUJ NA DEMOKRATÓW! Ktoś obwiązał dół
jaskrawobiałą wstęgą. Na niej nadrukowany był napis: MÓWILI, ŻE W MAINE TO SIĘ NIE
MOŻE UDAĆ, ALE SIĘ UDAŁO! TERAZ KOLEJ NA HUMPHREYA W 1960!
W środku dwaj starsi jegomoście siedzieli pod ścianą, podczas gdy trzeci, ich
rówieśnik, miał strzyżoną tonsurę. Obaj czekający kopcili jak parowozy. Podobnie jak fryzjer
(Baumer, domyśliłem się), który z jednym okiem zmrużonym od wznoszącego się dymu
strzygł klienta. Wszyscy czterej patrzyli na mnie w dobrze mi znany sposób: to było owo nie
całkiem nieufne, badawcze spojrzenie, które Christy kiedyś nazwała Jankeskim Marsem. Miło
wiedzieć, że pewne rzeczy się nie zmieniają.
- Jestem nietutejszy, ale jestem swój - powiedziałem im. - Całe życie głosowałem na
demokratów. - Podniosłem rękę jak do uroczystej przysięgi.
Popiół sypnął się z papierosa. Baumer strzepnął go odruchowo z fartucha na podłogę,
gdzie wśród obciętych włosów leżało kilka zgniecionych niedopałków.
- Ten tu Harold to republikanin. Lepiej uważaj pan, coby pana nie pogryzł.
- Musiałby mieć czym - powiedział jeden z pozostałych i wszyscy zarechotali.
- A pan skąd? - spytał Harold Republikanin.
- Z Wisconsin. - Wziąłem „Man's Adventure”, żeby zapobiec dalszym próbom
rozmowy. Na okładce zdziczały Azjata z biczem w okrytej rękawicą dłoni podchodził do
jasnowłosej ślicznotki przywiązanej do pala. Była to ilustracja tekstu pod tytułem
JAPOŃSKIE NIEWOLNICE SEKSUALNE Z WYSP PACYFIKU. W zakładzie fryzjerskim
pachniało słodką, przecudną mieszanką talku, pomady i dymu papierosowego. Kiedy Baumer
zaprosił mnie gestem na fotel, byłem pogrążony w lekturze artykułu o niewolnicach
seksualnych. Nie fascynował tak jak okładka.
- Długa podróż za panem, co, panie Wisconsin? - spytał, przykrywając mnie białą
płachtą z rayonu i owijając moją szyję papierowym kołnierzem.
- Dość długa - odparłem zgodnie z prawdą.
- Cóż, teraz jesteś pan u Pana Boga w ogródku. Jak krótko obciąć?
- Tak krótko, żebym nie wyglądał jak... jak bitnik. - „Hipis”, prawie dokończyłem, ale
Baumer nie mógł wiedzieć, co to takiego.
- Ździebko się pan zaniedbał. - Zaczął strzyc. - Jeszcze trochę, a wyglądałby pan jak ta
ciota, co prowadzi Jolly White Elephant.
- Tego bym nie chciał - powiedziałem.
- Boże broń, co z niego za pokraka.
Po skończonej robocie Baumer przypudrował mi kark, spytał, czy chcę Vitalis,
Brylcreem czy Wildroot Cream Oil, i kazał zapłacić czterdzieści centów.
To się nazywa zrobić dobry interes.
W banku Hometown Trust nie zdziwili się, kiedy wpłaciłem tysiąc dolarów. Świeżo
przystrzyżone włosy zapewne pomogły, choć ważniejsze, jak sądzę, było to, że znalazłem się
w społeczeństwie operującym gotówką, w świecie, gdzie karty kredytowe były jeszcze w
powijakach... a oszczędni Jankesi zapewne traktowali je dość nieufnie. Surowej urody
kasjerka z ciasno skręconymi lokami upiętymi na czubku głowy i kameą na szyi przeliczyła
pieniądze, wprowadziła sumę do księgi, po czym zawołała zastępcę kierownika, który
przeliczył banknoty raz jeszcze, zajrzał do księgi i wypisał kwit podający wysokość wpłaty i
kwotę na moim nowym rachunku bieżącym.
- Wybaczy pan, panie Amberson, ale może nie warto trzymać tak dużej sumy na
rachunku bieżącym? Nie wolałby pan założyć lokaty? Obecnie proponujemy oprocentowanie
w wysokości trzech procent, naliczane co kwartał. - Otworzył szerzej oczy, żeby pokazać mi,
jaka to wspaniała oferta. Wyglądał jak ten kubański dyrygent big-bandu sprzed lat, Xavier
Cugat.
- Dzięki, ale mam ważną sprawę do załatwienia. - Zniżyłem głos. - Zakup
nieruchomości. Przynajmniej taką mam nadzieję.
- Powodzenia - powiedział, zniżając głos do tego samego konfidencjonalnego tonu. -
Lorraine da panu czeki. Pięćdziesiąt na początek wystarczy?
- Zdecydowanie.
- Później możemy dodrukować kilka z pańskim nazwiskiem i adresem. - Uniósł brwi,
zmieniając stwierdzenie faktu w pytanie.
- Wyjeżdżam do Derry. Skontaktuję się.
- Dobrze. Jestem pod Drexel osiem cztery siedem siedem siedem.
Nie miałem pojęcia, o czym on mówi, dopóki nie wysunął przez okienko wizytówki.
Wytłoczone na niej było „Gregory Dusen, zastępca kierownika” i „Drexel 8-4777”.
Lorraine przyniosła mi czeki i książeczkę z imitacji skóry aligatora, żebym miał je w
czym trzymać. Podziękowałem i wrzuciłem wszystko do teczki. Przy drzwiach przystanąłem i
obejrzałem się za siebie. Dwoje kasjerów pracowało z maszynami liczącymi, ale poza tym
wszystkie operacje przeprowadzane były ręcznie, z mozołem. Przyszło mi do głowy, że
pomijając kilka drobiazgów, Karol Dickens czułby się tu jak u siebie. Pomyślałem też, że żyć
w przeszłości to trochę tak, jakby żyć pod wodą i oddychać przez rurkę.
W sklepie odzieżowym Mason's kupiłem ubrania, które polecił Al, i sprzedawca
powiedział mi, że owszem, chętnie przyjmą czek, pod warunkiem że będzie wystawiony na
lokalny bank. Dzięki Lorraine mogłem mu zrobić tę przyjemność.
Wróciłem do Jolly White Elephant. Bitnik przyglądał się w milczeniu, jak
przepakowywałem zawartość trzech toreb z zakupami do mojej nowej walizki. Kiedy ją
zatrzasnąłem, wreszcie wyraził swoją opinię.
- Dziwny masz sposób robienia zakupów, stary.
- Pewnie tak - powiedziałem. - Ale cały ten świat jest dziwny, nie sądzi pan?
Uśmiechnął się na te słowa.
- Moim zdaniem to dlatego, że Bóg przechylił go na bok, zanim puścił w ruch. Dawaj
piątkę, szefuniu. - Wyciągnął dłoń zwróconą wnętrzem ku górze.
Przez chwilę czułem się tak jak wtedy, kiedy usiłowałem dojść, co znaczy słowo
Drexel w połączeniu z jakimiś cyferkami. Potem przypomniałem sobie „Dragstrip Girl” i
zrozumiałem, że bitnik po prostu chce ze mną przybić piątkę. Kiedy moja dłoń prześliznęła
się po jego dłoni i poczułem dotyk jego ciepłej, spoconej skóry, znów pomyślałem: To jest
rzeczywiste. To dzieje się naprawdę.
- Piątka, bracie - powiedziałem.
Wróciłem na stację Titus Chevron ze spakowaną walizką kołyszącą się u jednej dłoni i
teczką u drugiej. W świecie roku 2011, z którego przybyłem, było jeszcze rano, ale czułem się
wykończony. Zapewne cierpiałem na swoistą, dotykającą podróżników w czasie odmianę
zmęczenia wywołanego zmianą stref czasowych. Między stacją obsługi a przyległym
parkingiem była budka telefoniczna. Wszedłem do środka, zamknąłem drzwi i przeczytałem
ręcznie wypisany komunikat nad staromodnym automatem: PAMIĘTAJ! ROZMOWY
TELEFONICZNE TERAZ TYLKO ZA 10 CENTÓW DZIĘKI „MA” BELL.
Przewertowałem żółte strony lokalnej książki telefonicznej i znalazłem Lisbon Taxi.
Na ich ogłoszeniu widniała rysunkowa taksówka z oczami zamiast świateł i szeroko
uśmiechniętą kratownicą wlotu powietrza. Obiecywała SZYBKĄ, KULTURALNĄ
OBSŁUGĘ. To mnie przekonało. Wcisnąłem rękę do kieszeni, szukając drobnych, ale
natrafiłem na coś, co powinienem był zostawić w domu: mój telefon komórkowy Nokia. W
roku, z którego przybyłem, uchodził za staroć - od dawna zamierzałem go wymienić na
iPhone'a - ale tutaj w ogóle nie miał prawa istnieć. Gdyby ktoś go zobaczył, padłaby setka
pytań, na które nie mógłbym odpowiedzieć. Schowałem telefon do aktówki. Tam na razie
będzie bezpieczny, stwierdziłem, ale ostatecznie będę się go musiał pozbyć. Gdybym go
zatrzymał, to byłoby tak, jakbym nosił przy sobie niewybuch.
Znalazłem dziesięciocentówkę, włożyłem ją do automatu i od razu wypadła do otworu
zwrotu monet. Wyłowiłem ją i jeden rzut oka wystarczył, by zorientować się, na czym polega
problem. Podobnie jak nokia, dziesięciocentówka pochodziła z przyszłości; mosiężna, w
gruncie rzeczy nie była niczym więcej jak tylko jednocentówką z pretensjami. Wyjąłem
wszystkie monety, przegrzebałem je i znalazłem dziesięciocentówkę z 1953 roku, zapewne
część reszty z dolara, którym zapłaciłem za piwo korzenne w Kennebec Fruit. Już wsuwałem
ją do otworu, gdy naszła mnie myśl, która przejęła mnie chłodem. A gdyby moja
dziesięciocentówka z 2002 roku utknęła w automacie, zamiast wypaść do otworu zwrotu
monet? I gdyby znalazł ją pracownik AT&T obsługujący automaty telefoniczne w Lisbon
Falls?
Pomyślałby, że to żart? Jakiś wymyślny dowcip?
Jakoś w to wątpiłem - dziesięciocentówka była zbyt idealna. Pokazałby ją ludziom; w
końcu może nawet napisaliby o niej w lokalnej gazecie. Tym razem miałem szczęście; przy
następnej okazji mogło być inaczej. Musiałem być ostrożny. Z pogłębiającym się niepokojem
znów pomyślałem o moim telefonie komórkowym. Potem włożyłem do otworu
dziesięciocentówkę z 1953 roku i w nagrodę usłyszałem sygnał. Powoli, starannie wybrałem
numer, usiłując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek używałem telefonu z tarczą. Chyba nie.
Za każdym razem, kiedy puszczałem tarczę i wracała do pierwotnej pozycji, w słuchawce
rozlegało się dziwne burczenie.
- Lisbon Taxi - powiedziała jakaś kobieta. - Z nami każda mila życie umila. Czym
możemy służyć?
W czasie kiedy czekałem na taksówkę, obejrzałem samochody na parkingu Titusa.
Najbardziej spodobał mi się ford kabriolet rocznik '54 - Sunliner, według napisu pod
chromowanym reflektorem od strony kierowcy. Miał białe opony i autentyczny płócienny
dach, bryka w sam raz dla git-chłopaków z „Dragstrip Girl”.
- Wóz niczego sobie - powiedział Bill Titus za moimi plecami. - Pruje jak szatan, to
mogę poświadczyć osobiście.
Odwróciłem się. Wycierał ręce w czerwoną ścierkę, prawie tak brudną jak jego dłonie.
- Progi trochę rdzewieją - zauważyłem.
- Taki klimat. - Wzruszył ramionami w geście „cóż na to poradzić”. - Ważne, że silnik
porządnie się trzyma, a opony są prawie nowe.
- V-8?
- Y-block - powiedział, a ja skinąłem głową, jakbym rozumiał. - Kupiłem go od
Date: 2015-12-17; view: 1259
|