ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 9 page palcem. - Jeśli dobrze pamiętam, jest nieco ponad dziewięć kawałków. Kupisz za to tyle, ile
dziś kupiłbyś za sześćdziesiąt.
Wbiłem wzrok w banknoty.
- Pieniądze wracają. Zostają bez względu na to, ile razy skorzystasz z króliczej nory. -
Już o tym rozmawialiśmy, ale wciąż nie mieściło mi się to w głowie.
- Uhm, chociaż nadal są też tam, po drugiej stronie... pełny reset, pamiętasz?
- Czy to nie paradoks?
Spojrzał na mnie, wymizerowany, coraz bardziej zniecierpliwiony.
- Nie wiem. Zadawanie pytań, na które nie ma odpowiedzi, to strata czasu, a ja mam
go mało.
- Przepraszam, przepraszam. Co tam jest jeszcze?
- Niewiele. Ale dużo ci nie potrzeba. To były zupełnie inne czasy, Jake. Możesz o nich
czytać w podręcznikach historii, ale nie zrozumiesz ich, dopóki nie pomieszkasz tam dłużej. -
Podał mi kartę ubezpieczenia społecznego. Miała numer 005-52-0223. Należała do George'a
T. Ambersona. Al podsunął mi wyjęty z pudełka długopis. - Podpisz to.
Wziąłem długopis, upominek reklamowy. Na oprawce napisane było POWIERZ
SWÓJ SAMOCHÓD CZŁOWIEKOWI, KTÓRY NOSI GWIAZDĘ TEXACO. Czując się
trochę jak Daniel Webster, gdy zawierał umowę z diabłem, podpisałem kartę. Kiedy chciałem
oddać długopis Alowi, pokręcił głową.
Następnym przedmiotem było prawo jazdy George'a T. Ambersona, według którego
miałem metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu, niebieskie oczy, brązowe włosy i ważyłem
osiemdziesiąt siedem kilogramów. Urodziłem się dwudziestego drugiego kwietnia 1923 roku
i mieszkałem na Bluebird Lane 19 w Sabbatus, pod tym samym adresem co w roku 2011.
- Może być metr dziewięćdziesiąt pięć? - spytał Al. - Musiałem zgadywać.
- Prawie trafiłeś. - Podpisałem prawo jazdy, które w zasadzie było zwykłym
kawałkiem tektury. Kolor: biurokratyczny beż. - Bez zdjęcia?
- Minie wiele lat, zanim zaczną ich wymagać w Maine. I pozostałych czterdziestu
ośmiu stanach.
- Czterdziestu ośmiu?
- Hawaje zostaną stanem dopiero rok później.
- Aha. - Trochę mnie przytkało, jakby ktoś przywalił mi w brzuch. - Czyli co...
zatrzymują cię za przekroczenie prędkości i glina po prostu zakłada, że jesteś tym, kim jesteś
według tego karteluszka?
- Czemu nie? Jeśli w 1958 powiesz coś o ataku terrorystycznym, ludzie pomyślą, że
mówisz o nastolatkach przewracających krowy. Te też podpisz.
Wręczył mi Kartę Stałego Klienta Hertza, kartę paliwową Cities Service, karty
płatnicze Diners Club i American Express. Amex była celuloidowa, Diners Club tekturowa.
Na obu widniało nazwisko George'a Ambersona. Wypisane na maszynie, nie odręcznie.
- Po roku możesz dostać prawdziwego plastikowego Amexa, jeśli będziesz chciał.
Uśmiechnąłem się.
- Nie ma książeczki czekowej?
- Mogłem ci załatwić, ale jaki miałbyś z niej pożytek? Wszystkie papiery, które
wypełniłbym w imieniu George'a Ambersona, przepadłyby po następnym resecie. Razem z
wpłaconymi na konto pieniędzmi.
- Aha. - Poczułem się jak głupek. - Jasne.
- Nie przejmuj się, to wszystko jest dla ciebie nowe. Radzę jednak, żebyś założył
konto. Wpłać nie więcej niż tysiąc. Większość pieniędzy trzymaj w gotówce i najlepiej gdzieś
pod ręką.
- Na wypadek gdybym musiał szybko wrócić.
- Otóż to. A karty kredytowe to tylko dodatkowy dowód tożsamości. Konta, które
założyłem, żeby je dostać, znikną, kiedy tam przejdziesz. Same karty mogą się jednak
przydać, nigdy nic nie wiadomo.
- Czy George odbiera pocztę na Bluebird Lane 19?
- W 1958 Bluebird Lane to tylko adres na mapie katastralnej Sabbatus, przyjacielu.
Osiedle, na którym mieszkasz, jeszcze nie powstało. Jeśli ktoś cię o to spyta, mów, że chodzi
o biznes. Kupią to. W pięćdziesiątym ósmym biznes jest jak bóg, wszyscy go wielbią, ale nikt
nie rozumie. Korespondencję odbierasz na poczcie głównej w Lisbon. Łap.
Rzucił mi piękny męski portfel. Wybałuszyłem oczy.
- To ze strusia?
- Chciałem, żebyś wyglądał, jakby ci się dobrze powodziło. Weź parę zdjęć i noś je w
środku razem z dokumentami. Mam dla ciebie jeszcze kilka innych drobiazgów. Długopisy,
jeden to ówczesny krzyk mody, z nożykiem do listów mogącym służyć jako linijka na końcu.
Automatyczny ołówek Scripto. Zakładany na kieszeń futerał na długopisy. W pięćdziesiątym
ósmym uważane są za rzecz niezbędną, nie atrybut mądrali. Zegarek marki Bulova z
rozciągliwą, chromowaną bransoletką Speidel... chcesz być gość, musisz taki mieć. Resztę
sam sobie obejrzysz. - Zakaszlał długo i ostro, krzywiąc się. Kiedy przestał, wielkie krople
potu perliły się na jego twarzy.
- Al, kiedy ty to wszystko zebrałeś?
- Jak tylko zrozumiałem, że nie dociągnę do 1963 roku, wyjechałem z Teksasu i
wróciłem tutaj. Już wcześniej myślałem o tobie, chociaż cztery lata cię nie widziałem.
Rozwiedziony, bez dzieci, bystry i, co najlepsze, młody. Aha, byłbym zapomniał. Oto
ziarenko, z którego wyrosła cała reszta. Spisałem nazwisko z nagrobka na cmentarzu przy
Świętym Cyrylu i po prostu wystosowałem podanie do sekretarza stanu Maine.
Dał mi mój akt urodzenia. Przesunąłem palcami po wytłoczonej pieczęci. W dotyku
wydawała się jedwabista, oficjalna.
Kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem, że położył na stole jeszcze jedną kartkę. Była
zatytułowana SPORT 1958-1963
- Nie zgub. To nie tylko twoje źródło utrzymania; gdyby wpadła w niepowołane ręce,
musiałbyś się gęsto tłumaczyć. Zwłaszcza kiedy typy zaczną cię sprawdzać.
Zacząłem chować wszystko z powrotem do pudełka i Al pokręcił głową.
- W szafie mam dla ciebie porządnie podniszczoną teczkę aktówkę Lord Buxton.
- Nie będzie potrzebna, mam plecak. Został w bagażniku samochodu.
Miał rozbawioną minę.
- Tam, dokąd się wybierasz, tylko skauci noszą plecaki, a i to jedynie na wędrówkach i
obozach. Musisz się wiele nauczyć, przyjacielu, ale jeśli będziesz na każdym kroku uważał i
unikał ryzyka, poradzisz sobie.
Zdałem sobie sprawę, że naprawdę to zrobię, i to już, zaraz, praktycznie bez
przygotowania. Czułem się jak turysta zwiedzający siedemnastowieczne londyńskie doki,
który nagle uświadamia sobie, że zaraz zwerbują go siłą na statek.
- Co ja robię? - Zabrzmiało to prawie jak skomlenie.
Uniósł brwi - krzaczaste i teraz już tak siwe jak rzedniejące włosy na jego głowie.
- Ratujesz rodzinę Dunningów. Nie o tym rozmawialiśmy?
- Nie o to mi chodzi. Co zrobię w razie, gdyby ktoś zapytał, jak zarabiam na życie? Co
mam mówić?
- Że umarł twój bogaty wujek. Że wydajesz nieoczekiwany spadek po trochu, by
starczyło ci dotąd, aż napiszesz książkę. Czy nie jest tak, że w każdym nauczycielu
angielskiego siedzi niespełniony pisarz? Co, mylę się?
Szczerze mówiąc, nie mylił się.
Choć był wymizerowany i zdecydowanie za chudy, patrzył na mnie nie bez
współczucia. Może nawet litości. W końcu powiedział bardzo cicho:
- Duża sprawa, co?
- To prawda - przytaknąłem. - I Al... stary... jestem tylko szarym człowiekiem.
- To samo mógłbyś powiedzieć o Oswaldzie. Gnojek, który strzelał z ukrycia. A
według wypracowania Harry'ego Dunninga, jego ojciec to tylko agresywny pijak z młotkiem.
- Już nie. Umarł na ostre zatrucie żołądka w więzieniu stanowym Shawshank. Harry
mówił, że pewnie opił się skażonej dykty. To taki...
- Wiem, co to dykta. Napatrzyłem się na to, kiedy stacjonowałem na Filipinach. Nawet
trochę tego wypiłem, czego później żałowałem. Ale tam, dokąd się wybierasz, on żyje.
Oswald też.
- Al... wiem, że jesteś chory, wiem, że cierpisz, ale mógłbyś pojechać do baru ze mną?
Ja... - Pierwszy i ostatni raz użyłem jego ulubionej poufałej formy. - Przyjacielu, nie chcę
zaczynać tego sam. Boję się.
- Gdzieżbym mógł to przegapić. - Wsunął dłoń pod pachę i wstał z grymasem, który
odsłonił jego zęby aż po dziąsła. - Weź aktówkę. I poczekaj, aż się ubiorę.
Była za piętnaście ósma, kiedy Al otworzył drzwi srebrnej przyczepy, którą słynny
Mniamburger domem zwał. Połyskujące chromowane sprzęty za kontuarem wyglądały
widmowo. Stołki zdawały się szeptać: „Już nikt nigdy na nas nie usiądzie”. Wielkie
staromodne cukiernice zdawały się odszeptywać: „Już nikt nigdy nie wysypie z nas cukru -
zabawa skończona”.
- Z drogi, L.L. Bean's nadchodzi - powiedziałem.
- No właśnie - odparł Al. - Marsz postępu, kurwa go mać.
Brakowało mu tchu, ciężko dyszał, ale nie zatrzymał się, żeby odpocząć. Zaprowadził
mnie za kontuar i do drzwi spiżarni. Szedłem za nim, przekładając z ręki do ręki aktówkę z
moim nowym życiem w środku. Była starego typu, z klamrami. Gdybym przyszedł z taką na
lekcję wychowawczą w LHS, większość dzieciaków by mnie wyśmiała. Garstka pozostałych
- ci z raczkującym wyczuciem stylu - mogłaby docenić wniesiony przez nią powiew retro.
Al otworzył drzwi, wypuszczając zapachy warzyw, przypraw, kawy. Znowu sięgnął za
moje ramię do włącznika światła. Spojrzałem na szare linoleum jak na basen, który może
okazać się pełen wygłodniałych rekinów, i kiedy Al postukał mnie w ramię, aż
podskoczyłem.
- Przepraszam - powiedział - ale lepiej to weź. - Podał mi pięćdziesięciocentówkę. -
Człowiek z Żółtą Kartką, pamiętasz?
- Jasne. - Tak naprawdę zupełnie o nim zapomniałem. Serce waliło mi mocno, miałem
wrażenie, że oczy pulsują mi w oczodołach. Na języku czułem smak jakby starego kawałka
wykładziny i kiedy Al podał mi monetę, omal jej nie upuściłem.
Obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem.
- Dżinsy na razie mogą być, ale zanim ruszysz na północ, zajrzyj do sklepu
odzieżowego Mason's na Main Street i kup sobie spodnie. Pendletony z wełny są dobre do
noszenia na co dzień. Ban-lony na specjalne okazje.
- Ban-lony?
- Spytaj, będą wiedzieli. Przyda ci się też kilka eleganckich koszul. Po jakimś czasie
garnitur. Do tego parę krawatów i spinka do krawata. Spraw sobie też kapelusz. Tylko nie
czapkę baseballową, porządny, letni, słomkowy.
Z kącików jego oczu ciekły łzy. To mnie naprawdę przeraziło.
- Al, co się dzieje?
- Po prostu się boję, jak ty. Nie ma co jednak odstawiać rzewnego pożegnania. Jeśli
wrócisz, będziesz tu za dwie minuty bez względu na to, jak długo zostaniesz w
pięćdziesiątym ósmym. Akurat dość czasu, żebym nastawił kawę. Jeśli wszystko dobrze
pójdzie, wypijemy po filiżance i opowiesz, jak było.
Jeśli. Jakże duże słowo.
- Mógłbyś też się pomodlić. Na to starczy czasu, co?
- Jasne. Pomodlę się o to, żeby wszystko poszło jak z płatka. Nie bądź aż tak
oszołomiony tym, gdzie jesteś, by zapomnieć, że masz do czynienia z niebezpiecznym
człowiekiem. Może bardziej niebezpiecznym od Oswalda.
- Będę ostrożny.
- No dobra. Staraj się trzymać gębę na kłódkę, dopóki nie podłapiesz języka i
atmosfery tamtych czasów. Nie spiesz się. Nie mąć wody.
Próbowałem się uśmiechnąć, ale nie jestem pewien, czy mi się udało. Aktówka
okropnie mi ciążyła, jakby wypełniały ją kamienie, nie pieniądze i fałszywe dowody
tożsamości. Myślałem, że zemdleję. A mimo to, Boże dopomóż, coś we mnie chciało tam
pójść. Nie mogło się tego doczekać. Jak to było w starej reklamie, chciałem zobaczyć USA w
moim chevrolecie; Ameryka zapraszała.
Al podał mi chudą, drżącą dłoń.
- Powodzenia, Jake. Z Bogiem.
- George, chciałeś powiedzieć.
- George, jasne. No, idź już. Jak to mówią w tamtych czasach, szuraj stąd.
Odwróciłem się i wszedłem do spiżarni powoli, jak człowiek, który usiłuje znaleźć
szczyt schodów przy zgaszonym świetle.
Znalazłem go przy trzecim kroku.
CZĘŚĆ II
OJCIEC WOŹNEGO
ROZDZIAŁ 5
Poszedłem wzdłuż bocznej ściany suszarni, jak poprzednio. Przegramoliłem się pod
łańcuchem z tabliczką ZAKAZ WSTĘPU, jak poprzednio. Skręciłem za róg wielkiego
zielonego budynku w kształcie sześcianu, jak poprzednio, i wtedy coś na mnie wpadło. Nie
jestem jakoś szczególnie ciężki jak na mój wzrost, ale trochę masy mam - „Wichura cię nie
porwie”, mawiał mój ojciec - a mimo to Człowiek z Żółtą Kartką prawie mnie przewrócił. To
było tak, jakby zaatakował mnie czarny płaszcz pełen trzepoczących skrzydłami ptaków. Coś
krzyczał, ale byłem zbyt zaskoczony (wystraszony raczej nie, wszystko wydarzyło się za
szybko), żeby cokolwiek z tego zrozumieć.
Odepchnąłem go i zatoczył się na ścianę suszarni, z płaszczem wirującym wokół nóg.
Brudna fedora zleciała na ziemię, a on uderzył w metal z głuchym brzękiem potylicą i upadł,
a właściwie jakby złożył się w harmonijkę. Pożałowałem tego, co zrobiłem, jeszcze zanim
moje serce zdążyło wrócić do bardziej normalnego rytmu, a pożałowałem jeszcze bardziej,
kiedy podniósł kapelusz i zaczął wycierać go brudną ręką. Ten kapelusz już nigdy nie będzie
czysty, jego właściciel najprawdopodobniej też nie.
- Nic ci nie jest? - spytałem, ale kiedy schyliłem się, żeby dotknąć jego ramienia,
pierzchnął przede mną wzdłuż bocznej ściany suszarni, odpychając się rękami i sunąc tyłkiem
po ziemi. Powiedziałbym, że wyglądał jak kaleki pająk, ale nie wyglądał jak pijaczyna o
mózgu przeżartym alkoholem. Mógł być tak bliski śmierci jak Al Templeton, bo w tej
Ameryce sprzed pięćdziesięciu paru lat zapewne nie było prowadzonych przez organizacje
charytatywne schronisk ani klinik odwykowych dla takich jak on. Gdyby kiedyś nosił
mundur, może zająłby się nim Departament do spraw Weteranów, ale kto by go tam
zaprowadził? Pewnie nikt, choć ktoś - najprawdopodobniej byłby to brygadzista z fabryki -
mógł nasłać na niego policję. Wsadziliby go do izby wytrzeźwień na dwadzieścia cztery albo
czterdzieści osiem godzin. Jeśliby w tym czasie nie wykorkował w wywołanych delirium
konwulsjach, zwolniliby go i znowu poszedłby w ciąg. Złapałem się na tym, że żałuję, że nie
ma ze mną mojej byłej - ona mogłaby znaleźć miejsce spotkań Anonimowych Alkoholików i
go tam zabrać. Tyle że Christy miała się urodzić dopiero za dwadzieścia jeden lat.
Postawiłem aktówkę między nogami i pokazałem mu, że mam puste ręce, ale on
wycofał się jeszcze dalej wzdłuż ściany suszarni. Ślina lśniła na jego szczeciniastym
podbródku. Rozejrzałem się, czy nikt nie patrzy, zobaczyłem, że tę część dziedzińca mamy
tylko dla siebie, i spróbowałem jeszcze raz.
- Odepchnąłem cię tylko dlatego, że mnie wystraszyłeś.
- Ty, kurwa, kto? - spytał ochrypłym głosem, który obskoczył chyba z pięć różnych
rejestrów. Gdybym nie usłyszał tego pytania podczas mojej poprzedniej wizyty, nie miałbym
pojęcia, o co mu chodzi... i choć bełkot był ten sam, czy modulacja nie była tym razem trochę
inna? Pewności nie miałem, ale tak mi się wydawało. „To niegroźny pijaczyna, ale jest inny
niż wszyscy - powiedział Al. - Jakby coś wiedział”. Al sądził, że to dlatego, że przypadkiem
wygrzewał się na słońcu nieopodal króliczej nory o 11.58 rano siódmego września 1958 roku
i przez to był wyczulony na jej działanie. Na tej samej zasadzie, na jakiej uruchomienie
miksera blisko telewizora powoduje iskrzenie obrazu. Może o to chodziło. A może, kurczę, to
po prostu przez gorzałę.
- Nikt ważny - powiedziałem moim najbardziej uspokajającym głosem. - Nikt, kim
musiałbyś się przejmować. Na imię mi George. A tobie?
- Skurwysynu! - warknął i cofnął się jeszcze dalej. Jeśli tak miał na imię, było
niezwykłe, trzeba przyznać. - Nie powinno cię tu być!
- Bez obaw, już idę. - Podniosłem teczkę, żeby zademonstrować swoją szczerość, a on
wtulił głowę w chude ramiona, jakby oczekiwał, że nią w niego rzucę. Był jak pies, którego
tyle razy bito, że nie spodziewa się innego traktowania. - Widzisz? Nikomu się krzywda nie
stała.
- Won, znajduchu! Wracaj, skąd przyszedłeś, i zostaw mnie w spokoju!
- Nie ma sprawy. - Jeszcze nie całkiem ochłonąłem po jego ataku z zaskoczenia i
resztki adrenaliny gryzły się we mnie ze współczuciem, nie wspominając o irytacji. Tej samej
irytacji, o którą przyprawiała mnie Christy, ilekroć wracając do domu, znów zastawałem ją
pijaną w sztok, wbrew wszelkim jej obietnicom, że teraz to już naprawdę powróci na drogę
cnoty i rzuci gorzałę raz na zawsze. Ta mieszanka uczuć w połączeniu z upałem późnego lata
przyprawiała mnie o lekkie mdłości. Raczej nie najlepszy początek akcji ratowniczej.
Pomyślałem o Kennebec Fruit i o tym, jak dobre było piwo korzenne; wręcz
widziałem tchnienie pary z lodówki z lodami, gdy Frank Ancietti senior wyciągał z niej
wielki kufel. Poza tym było tam cudownie chłodno. Bez dalszej zwłoki ruszyłem w stronę
sklepu, z moją nową (ale porządnie podniszczoną) aktówką obijającą się o kolano.
- Hej! Hej, ty, jak ci tam!
Odwróciłem się. Pijaczyna dźwigał się na nogi, opierając się o ścianę suszarni.
Schwycił kapelusz, mocno przycisnął go do piersi, miętosił go w rękach.
- Mam żółtą kartkę z zielonego sklepu, więc daj dolca, skurwysynu. Jeden dzisiaj wart
jest dwa.
Wróciliśmy do scenariusza. To było pocieszające. Mimo to starałem się nie
podchodzić za blisko. Nie chciałem znów go wystraszyć czy sprowokować do następnego
ataku. Zatrzymałem się o trzy kroki od niego i wyciągnąłem rękę. Moneta od Ala błyszczała
na mojej dłoni.
- Całego dolara nie mogę ci dać, ale masz tu pół.
Zawahał się, teraz trzymając kapelusz w lewej ręce.
- Tylko nie licz na obciąganko.
- Kuszące, ale jakoś bez tego przeżyję.
- Hę? - Przeniósł wzrok z pięćdziesięciocentówki na moją twarz i z powrotem na
monetę. Podniósł prawą dłoń, żeby wytrzeć ślinę z podbródka, i wtedy zauważyłem jeszcze
jedną różnicę w porównaniu z poprzednim razem. Nic, co wstrząsnęłoby światem w
posadach, ale to wystarczyło, żebym zaczął się zastanawiać, na ile można wierzyć
twierdzeniu Ala, że każde przejście tutaj powoduje pełny reset.
- Wszystko mi jedno, czy to weźmiesz, czy nie, ale się zdecyduj - powiedziałem. -
Mam sprawy do załatwienia.
Porwał monetę i na powrót skulił się pod suszarnią. Jego oczy były wielkie i mokre.
Podbródek znów lśnił od śliny. Nic na tym świecie nie może się równać z czarem
zaawansowanego alkoholika; pojęcia nie mam, dlaczego Jim Beam, Seagram's i Mike's Hard
Lemonade nie wykorzystują ich w swoich reklamach prasowych. Pij beam, będziesz widział
bielsze myszki.
- Kim jesteś? Co tu robisz?
- Coś dobrego, mam nadzieję. Słuchaj, byłeś kiedyś u Anonimowych Alkoholików z
tym twoim małym problemem z gorza...
- Wypierdalaj, Jimla!
Nie miałem pojęcia, co to może być „jimla”, ale „wypierdalaj” usłyszałem głośno i
wyraźnie. Ruszyłem do bramy, spodziewając się, że rzuci za mną następne pytania.
Poprzednio tego nie zrobił, ale między tym spotkaniem a tamtym była zasadnicza różnica.
Tym razem nie był Człowiekiem z Żółtą Kartką. Kiedy podniósł rękę, żeby wytrzeć
podbródek, kartka, którą w niej ściskał, nie była już żółta.
Miała przybrudzony, ale wciąż jasny pomarańczowy kolor.
Przecisnąłem się między samochodami na przyzakładowym parkingu i znowu
poklepałem bagażnik czerwono-białego plymoutha fury na szczęście. Będzie mi potrzebne, to
wiedziałem na pewno. Przeszedłem przez tory, znowu słysząc „puf-puf” pociągu, tym razem
jednak nieco bardziej odległe, bo przy tej okazji moje spotkanie z Człowiekiem z Żółtą
Kartką - który teraz był Człowiekiem z Pomarańczową Kartką - trwało trochę dłużej.
Powietrze cuchnęło wyziewami z zakładów, jak poprzednio, i przejechał ten sam
pochrapujący autobus międzymiastowy. Tym razem natknąłem się na niego za późno, żeby
przeczytać tablicę kierunkową, ale pamiętałem, co było na niej napisane: LEWISTON
EXPRESS. Zastanowiłem się przelotnie, ile razy Al widział ten sam autobus, z tymi samymi
pasażerami wyglądającymi przez okna.
Pospieszyłem na drugą stronę ulicy, rozganiając niebieską chmurę spalin autobusu.
Buntownik w stylu rockabilly czuwał na swoim stanowisku przed drzwiami i zastanawiałem
się przez chwilę, co by powiedział, gdybym zwrócił się do niego jego własnym tekstem.
Jednak w pewnym sensie byłoby to tak okrutne jak rozmyślne terroryzowanie pijaczka spod
suszarni; jeśli kradniesz takim małolatom ich tajemny język, niewiele im zostaje. Ten tutaj nie
mógłby nawet pójść wyżyć się na Xboxie. Dlatego tylko kiwnąłem mu głową.
Odpowiedział tym samym.
- Siemasz, papciu.
Wszedłem do środka. Zadźwięczał dzwonek. Przeszedłem obok przecenionych
komiksów i skierowałem się prosto do kontuaru, za którym stał Frank Ancietti senior.
- Co mogę dziś dla ciebie zrobić, przyjacielu?
Na chwilę mnie zamurowało, bo powiedział co innego niż poprzednio. Zaraz jednak
zrozumiałem, że to logiczne. Ostatnim razem wziąłem gazetę z regału. Teraz nie. Może i
każdy powrót do 1958 roku cofa licznik przebiegu do zera (wyłączając Człowieka z Żółtą
Kartką), ale jak tylko coś zmienisz, dalszy ciąg jest sprawą otwartą. Ta myśl była przerażająca
Date: 2015-12-17; view: 1282
|