ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 5 page się za bok i usiłującego nie okazywać mi, jak bardzo cierpi - jak choroba zżera go od środka -
sam w sobie był bolesny. Długo tak nie pociągnie, pomyślałem. Nie dalej niż za tydzień
zabiorą go do szpitala. Czy to nie dlatego mnie tu wezwał? Bo musiał przekazać komuś tę
nadzwyczajną tajemnicę, zanim rak zamknie mu usta na zawsze?
- Myślałem, że tego popołudnia ci wszystko wyjaśnię, ale nie dam rady - powiedział,
kiedy opanował kaszel. - Muszę wrócić do domu, łyknąć prochy i odpocząć. Przez całe życie
nie brałem nic mocniejszego od aspiryny i to cholerne oxy ścina mnie z nóg. Pośpię jakieś
sześć godzin, potem przez pewien czas będę się czuł lepiej. Będę trochę silniejszy. Możesz
wpaść koło wpół do dziesiątej?
- Mógłbym, gdybym wiedział, gdzie mieszkasz - powiedziałem.
- Domek na Vining Street. Numer dziewiętnaście. Wypatruj krasnala ogrodowego
obok ganku. Nie można go przegapić. Macha flagą.
- O czym mamy rozmawiać, Al? To znaczy... pokazałeś mi. Teraz ci wierzę. - Jasne,
wierzyłem... ale na jak długo? Moja krótka wizyta w roku 1958 już rozpływała się jak sen.
Kilka godzin (albo kilka dni) i pewnie sam siebie przekonam, że to rzeczywiście mi się
przyśniło.
- Mamy dużo spraw do obgadania, przyjacielu. Przyjdziesz? - Nie powtórzył „prośba
umierającego”, ale wyczytałem to z jego oczu.
- Dobrze. Podrzucić cię do domu?
Oczy mu rozbłysły.
- Mam swój wóz, to tylko pięć przecznic. Tyle przejadę.
- Jasne - powiedziałem z nadzieją, że w moim głosie brzmi przekonanie, jakiego nie
czułem. Wstałem i zacząłem chować swoje rzeczy z powrotem do kieszeni. Natrafiłem na
zwitek pieniędzy od Ala i wyjąłem go. Teraz rozumiałem, skąd wzięły się zmiany na
banknocie pięciodolarowym. Na innych też pewnie zauważyłbym różnice.
Podałem mu te pieniądze. Potrząsnął głową.
- Nie, weź sobie, mam jeszcze dużo.
Mimo to położyłem banknoty na stoliku.
- Jeśli za każdym razem to pierwszy raz, jak możesz zachować pieniądze, które
stamtąd przynosisz? Dlaczego nie znikają przy następnym przejściu?
- Pojęcia nie mam, przyjacielu. Mówiłem ci, jest masa rzeczy, których nie wiem. Są
reguły, kilka udało mi się rozgryźć, ale to mało. - Jego twarz rozjaśnił blady, lecz
autentycznie wesoły uśmiech. - Przeniosłeś tu swoje piwo korzenne, prawda? Nadal
chlupocze ci w brzuchu, zgadza się?
Rzeczywiście, chlupotało.
- No widzisz. Do zobaczenia wieczorem, Jake. Wtedy będę wypoczęty i wszystko
omówimy.
- Mogę zadać jeszcze jedno pytanie?
Zachęcił mnie skinieniem ręki. Zauważyłem, że jego paznokcie, zawsze nieskazitelnie
czyste, są żółte i popękane. Następny zły znak. Nie tak wymowny jak utrata piętnastu
kilogramów wagi, ale mimo to zły. Mój tata, który w swej karierze zawodowej był też
asystentem lekarza, mówił, że sam stan paznokci może wiele powiedzieć o stanie zdrowia.
- Słynny Mniamburger.
- Co w związku z nim? - Ale uśmiech igrał na kącikach jego ust.
- Sprzedajesz tanio, bo tanio kupujesz, zgadza się?
- Mielona karkówka z Red & White. Pięćdziesiąt cztery centy za funt. Chodzę tam co
tydzień. A przynajmniej chodziłem do mojej ostatniej przygody, która rzuciła mnie daleko od
Falls. Kupuję u rzeźnika, pana Warrena. Kiedy proszę pięć kilo mielonej karkówki, mówi:
„Już daję”. Kiedy proszę sześć albo siedem, mówi: „Pan chwilę zaczeka, zmielę trochę
świeżej. Zjazd rodzinny?”.
- Zawsze to samo.
- Tak.
- Bo to zawsze jest pierwszy raz.
- No właśnie. Jak o tym pomyśleć, to tak jak w tej biblijnej historii o bochenkach
chleba i rybach. Tydzień w tydzień kupuję tę samą mieloną karkówkę. Nakarmiłem nią setki,
może tysiące ludzi, mimo tych durnych plotek o miauburgerach, i zawsze się odtwarza.
- Raz po raz kupujesz to samo mięso. - Usiłowałem to pomieścić w głowie.
- To samo mięso, o tej samej porze, u tego samego rzeźnika. Który zawsze mówi to
samo, chyba że ja powiem coś innego. Przyznam, przyjacielu, że czasem mnie korciło, żeby
podejść do niego i zagadać: „Co tam słychać, Warren, stary łysolu? Zerżnąłeś ostatnio jaką
kurę?”. Przecież by tego nie pamiętał. Ale nigdy tak nie zrobiłem. Bo to miły człowiek. Jak
większość ludzi, których tam spotkałem. - Mówiąc to, trochę posmutniał.
- Nie rozumiem, jak możesz kupować mięso tam... serwować je tutaj... a potem
kupować je znowu.
- Witaj w klubie, przyjacielu. Jestem ci tylko cholernie wdzięczny, że wciąż tu jesteś...
mogłem cię stracić. Ba, mogłeś nie odebrać telefonu, kiedy zadzwoniłem do szkoły.
Po trosze żałowałem, że pozwoliłem, by Gloria mnie z nim połączyła, ale nie
powiedziałem tego na głos. Pewnie nie musiałem. Był chory, nie ślepy.
- Przyjdź dziś do mnie. Powiem ci, co mi chodzi po głowie, a ty zrobisz, co uznasz za
stosowne. Będziesz jednak musiał szybko podjąć decyzję, bo czasu jest mało. To swoisty
paradoks, nie sądzisz, zważywszy, dokąd prowadzą niewidzialne schody w mojej spiżarni?
Jeszcze wolniej niż poprzednio powtórzyłem:
- Za... każdym... razem... pierwszy... raz.
Znów się uśmiechnął.
- Widzę, że to już załapałeś. Do zobaczenia wieczorem, zgoda? Vining Street
dziewiętnaście. Wypatruj krasnala z flagą.
Wyszedłem z baru Ala o wpół do czwartej. Sześć godzin między tą chwilą a wpół do
dziesiątej nie było tak dziwne jak wizyta w Lisbon Falls sprzed pięćdziesięciu trzech lat, ale
prawie. Czas wlókł się i gnał jednocześnie. Pojechałem do mojego nowego, jeszcze
niespłaconego domu w Sabbatus (Christy i ja sprzedaliśmy ten, który mieliśmy w Falls, i po
rozwiązaniu naszej małżeńskiej spółki podzieliliśmy się pieniędzmi). Myślałem, że się
zdrzemnę, ale oczywiście nie mogłem zasnąć. Przez dwadzieścia minut leżałem na wznak,
sztywny jak pogrzebacz, i gapiłem się w sufit, aż wreszcie poszedłem do łazienki się odlać.
Patrząc na mocz chlustający do sedesu, pomyślałem: To przetworzone piwo korzenne z 1958
roku. Jednocześnie jednak miałem wrażenie, że to bzdura, że Al jakoś mnie zahipnotyzował.
Chodzi o to rozdwojenie, rozumiecie?
Próbowałem dokończyć czytanie wypracowań wybitnie zdolnych uczniów i wcale nie
byłem zaskoczony, kiedy stwierdziłem, że nie dam rady. Dobyć budzący postrach czerwony
długopis pana Eppinga? Wydawać krytyczne sądy? Śmiechu warte. Nie mogłem nawet
powiązać jednego słowa z drugim. Zapaliłem telewizor (tak się mówiło w latach
pięćdziesiątych, kiedy w telewizorach były lampy) i przez jakiś czas skakałem po kanałach.
Na TMC natrafiłem na stary film pod tytułem „Dragstrip Girl”. Mimo woli zacząłem oglądać
stare samochody i młodych buntowników bez powodu w takim skupieniu, że rozbolała mnie
głowa. Wyłączyłem telewizor. Odsmażyłem sobie obiad, ale chociaż byłem głodny, nie
mogłem jeść. Siedziałem i patrzyłem w talerz, myśląc o Alu Templetonie podającym raz po
raz te same pięć czy siedem kilo mięsa, rok po roku. To naprawdę było jak cud z
rozmnożeniem chleba i ryb, i co z tego, że niskie ceny w barze dały początek plotkom o
hamburgerach z kota i psa? Biorąc pod uwagę, ile Al płacił za mięso, musiał mieć
nieprzyzwoicie duży zysk z każdego sprzedanego Mniamburgera.
Kiedy zdałem sobie sprawę, że chodzę w kółko po kuchni - niezdolny zasnąć,
niezdolny czytać, niezdolny oglądać telewizję, nakarmiwszy całkiem porządnym żarciem nie
siebie, lecz zlewoświniaka - wsiadłem do wozu i pojechałem z powrotem do miasta. Była już
za piętnaście siódma i wolnych miejsc parkingowych na Main Street nie brakowało.
Zatrzymałem się naprzeciwko Kennebec Fruit i siedziałem za kierownicą, wpatrzony w
odłażący z farby zabytek, niegdyś kwitnący małomiasteczkowy interes. Na dziś już
zamknięty, wyglądał na gotowy do rozbiórki. Jedynymi oznakami ludzkiej obecności było
kilka staroświeckich reklam moxie w zakurzonej witrynie (PIJ MOXIE DLA ZDROWIA! -
głosiła największa).
Cień Kennebec Fruit sięgał przez ulicę do mojego samochodu. Po mojej prawej
stronie, tam gdzie kiedyś był monopolowy, teraz stał schludny murowany budynek, w którym
mieścił się oddział Key Bank. Po co komu zielony sklep, kiedy można wskoczyć do
pierwszego lepszego spożywczaka i wyskoczyć z połówką jacka danielsa albo litrem likieru
kawowego? I to nie w lichej papierowej torbie; w dzisiejszych czasach używamy plastikowej
folii, synu. Tysiąc lat wytrzyma. A skoro już mowa o sklepach spożywczych, nigdy nie
słyszałem o takim, który nazywał się Red & White. W Falls zakupy robiło się w IGA,
stojącym przecznicę dalej przy drodze numer 196. Dokładnie naprzeciwko starej stacji
kolejowej. W której dziś był sklep z T-shirtami połączony z salonem tatuażu.
Mimo to przeszłość w tej chwili wydawała się bardzo bliska - może sprawiał to
złocisty odcień dogasającego letniego światła, w którym zawsze widziałem coś z lekka
nadprzyrodzonego. Tak jakby rok 1958 wciąż tu był, tylko schowany za cienką zasłoną
minionych pięćdziesięciu trzech lat. I, jeśli nie uroiłem sobie tego, co przytrafiło mi się tego
popołudnia, tak właśnie było.
Chce, żebym coś zrobił, pomyślałem. Coś, co zrobiłby sam, gdyby rak mu nie
przeszkodził. Mówił, że był tam cztery lata (przynajmniej wydawało mi się, że tak
powiedział), ale cztery lata to było za krótko.
Czy byłem gotów znów zejść po tych schodach i zostać tam ponad cztery lata?
Praktycznie się tam przeprowadzić? I wrócić dwie minuty później... tyle że już po
czterdziestce, z pierwszymi siwymi pasemkami włosów? Nie mogłem sobie tego wyobrazić,
ale nie mogłem sobie też wyobrazić, co Alowi wydało się tak ważne w tamtym świecie.
Wiedziałem tylko, że cztery, sześć, osiem lat mojego życia to zbyt wygórowana prośba, nawet
od umierającego człowieka.
Miałem jeszcze ponad dwie godziny do umówionego spotkania z Alem. Postanowiłem
wrócić do domu, znowu zrobić sobie coś do jedzenia i tym razem wmusić to w siebie. Potem
jeszcze raz spróbuję dokończyć sprawdzanie wypracowań. Może i byłem jednym z niewielu
ludzi, którzy cofnęli się w czasie - kto wie, może Al i ja dokonaliśmy tego jako jedyni w
dziejach świata - ale moi uczniowie tak czy tak będą chcieli poznać swoje oceny końcowe.
Jadąc do miasta, nie słuchałem radia, ale teraz je włączyłem. I ono, i mój telewizor
odbierają programy wysyłane ze sterowanych komputerowo wędrowców kosmicznych
krążących wokół Ziemi na wysokości trzydziestu pięciu tysięcy kilometrów - koncepcja,
którą nastoletni Frank Ancietti ani chybi przyjąłby z wybałuszonymi ze zdumienia oczami
(ale pewnie nie z zupełnym niedowierzaniem). Nastawiłem stację Fifties on Five, akurat
leciało „Rock and Roll is Here to Stay” Danny and the Juniors - trzy, może cztery natarczywe,
harmoniczne głosy z towarzyszeniem łupiącego jak młot pneumatyczny fortepianu. Potem był
Little Richard krzyczący na całe gardło „Lucille” i Ernie K-Doe właściwie wyjękujący
„Mother-in-Law”: „Nic, tylko rady dawać by chciała, najbardziej by pomogła, jakby
wyjechała”. Wszystko to brzmiało świeżo i słodko jak pomarańcze, w których pani Symonds i
jej przyjaciółki przebierały tamtego wczesnego popołudnia.
Wszystko to wydawało się nowe.
Czy chciałem spędzić całe lata w przeszłości? Nie. Ale chciałem tam wrócić. Choćby
po to, żeby usłyszeć Little Richarda, kiedy jeszcze był na szczytach list przebojów. Albo
wsiąść do samolotu Trans World Airlines bez konieczności zdjęcia butów, poddania się
prześwietleniu całego ciała i przejścia przez wykrywacz metalu.
I chciałem wypić jeszcze jedno piwo korzenne.
ROZDZIAŁ 3
Krasnal rzeczywiście miał flagę, ale nie amerykańską. Nawet nie flagę Maine z
łosiem. Ta, którą trzymał krasnal, miała pionowy niebieski pas i dwa grube pasy poziome,
górny biały, dolny czerwony. Była na niej też gwiazda. Przechodząc, poklepałem krasnala po
spiczastej czapce i wdrapałem się na schody małego domku Ala na Vining Street, myśląc o
zabawnej piosence Raya Wylie Hubbarda „Screw You, We're from Texas”.
Drzwi się otworzyły, zanim mogłem zadzwonić. Al miał na sobie szlafrok włożony na
piżamę, jego od niedawna siwe włosy były poskręcane i poplątane - najpoważniejszy
przypadek odpoduszkowego kołtuna, jaki w życiu widziałem. Jednak te parę godzin snu (i
prochy przeciwbólowe, rzecz jasna) dobrze mu zrobiły. Wciąż wyglądał na chorego, ale
bruzdy wokół jego ust były płytsze i kiedy prowadził mnie przez krótką namiastkę
przedpokoju do salonu, szedł jakby pewniejszym krokiem. Nie uciskał już prawą ręką lewej
pachy, jakby próbował się trzymać w jednym kawałku.
- Trochę bardziej przypominam dawnego siebie, co? - spytał swoim chropawym
głosem, kiedy usiadł w głębokim fotelu. A właściwie nie tyle usiadł, ile ustawił się w
odpowiedniej pozycji i opadł.
- Fakt. Co ci powiedzieli lekarze?
- Ten, u którego byłem w Portland, że nie ma nadziei, nawet chemia i radioterapia nic
nie dadzą. Dokładnie to samo usłyszałem od lekarza w Dallas. W 1962 roku. Miło wiedzieć,
że pewne rzeczy się nie zmieniają, co?
Otworzyłem i zamknąłem usta. Czasem nie da się nic powiedzieć. Czasem człowieka
po prostu zatyka.
- Nie ma co owijać w bawełnę - mówił dalej. - Wiem, śmierć to krępująca sprawa,
zwłaszcza kiedy ten, kto umiera, może za to winić tylko swoje złe nawyki, ale szkoda mi
czasu na delikatność. Już niedługo wyląduję w szpitalu, choćby dlatego, że nie będę w stanie
sam chodzić do łazienki. A za cholerę nie zamierzam tu siedzieć, pluć płucami i tonąć po pas
we własnym gównie.
- Co z barem?
- Bar jest skończony, przyjacielu. Nawet gdybym był zdrowy jak koń, pod koniec
miesiąca już by go nie było. Chyba wiesz, że tylko dzierżawiłem grunt?
Nie wiedziałem, ale to brzmiało logicznie. Choć Worumbo wciąż nazywało się
Worumbo, dziś było typowym, modnym centrum handlowym, więc to znaczyło, że Al
wynajmował teren od jakiejś korporacji.
- Zbliża się termin odnowienia dzierżawy i Mill Associates chce tę działkę, żeby
postawić coś o nazwie... to ci się spodoba... L.L. Bean's Express. Poza tym mówią, że moja
mała przyczepa AluminAire szpeci otoczenie.
- Nonsens! - powiedziałem z tak autentycznym oburzeniem, że Al zachichotał.
Chichotanie próbowało przejść w kaszel, więc je stłumił. Tu, w zaciszu własnego domu, nie
zasłaniał ust chusteczkami ani serwetkami; na stoliku obok fotela leżała paczka podpasek.
Moje oczy uparcie do niej wracały. Zmuszałem je, żeby patrzyły gdzie indziej, choćby na
zdjęcie na ścianie, przedstawiające Ala obejmującego ramieniem ładną kobietę, one jednak
raz po raz wędrowały ku temu stolikowi. Oto jedna z wielkich prawd o kondycji ludzkiej:
jeśli tylko podpaski Stayfree mogą wchłonąć plwocinę wytwarzaną przez twój znękany
organizm, to masz głęboko przerąbane.
- Dzięki, że tak mówisz, przyjacielu. Napijmy się na to konto. Z alkoholem
pożegnałem się na dobre, ale w lodówce jest mrożona herbata. Czyń honory domu, jeśli łaska.
W restauracji używał solidnych naczyń ze zwykłego szkła, lecz dzbanek z mrożoną
herbatą wyglądał na wykonany ze szkła waterfordzkiego. Na powierzchni łagodnie kołysała
się cała cytryna z rozciętą skórką, nasączająca napój swoim smakiem. Napchałem lodu do
dwóch szklanek, nalałem herbaty i wróciłem do salonu. Al wziął długi łyk i błogo zamknął
oczy.
- O rany, ale to dobre. W tej chwili wszystko w Świecie Ala jest dobre. Te prochy to
wspaniała rzecz. Oczywiście, uzależniają jak skurczybyk, ale są cudowne. Nawet trochę
łagodzą kaszel. O północy ból zacznie wracać, lecz do tego czasu powinniśmy zdążyć
wszystko obgadać. - Wziął następny łyk i spojrzał na mnie z melancholijnym rozbawieniem. -
Wychodzi na to, że rzeczy doczesne są piękne aż do samego końca. Kto by przypuszczał.
- Al... co się stanie z tym... tą dziurą do przeszłości, kiedy zabiorą twoją przyczepę i
postawią tam sklep?
- Nie wiem tego, tak samo jak nie wiem, dlaczego mogę raz po raz kupować to samo
mięso. Wydaje mi się, że zniknie. Myślę, że to taki sam wybryk natury jak gejzer Old
Faithful, ta dziwna balansująca skała w zachodniej Australii czy rzeka, która odwraca bieg w
określonych fazach księżyca. Takie cuda są kruche, przyjacielu. Lekkie ruchy tektoniczne,
zmiana temperatury, kilka lasek dynamitu i już po nich.
- Czyli nie sądzisz, że wydarzy się... nie wiem... jakiś kataklizm? - Miałem wizję
dziury w kabinie samolotu pasażerskiego, która wsysa wszystko, włącznie z pasażerami.
Widziałem to w jednym filmie.
- Nie, ale kto to może wiedzieć? Wiem tylko, że tak czy tak nic na to nie poradzę. No
chyba że chcesz, bym zapisał ci lokal w spadku. Mogę tak zrobić. Wtedy mógłbyś pójść do
Towarzystwa Ochrony Zabytków i powiedzieć: „Ludzie, nie dajcie im postawić sklepu na
dziedzińcu starych zakładów Worumbo. Tam jest tunel czasowy. Wiem, trudno w to
uwierzyć, ale chodźcie, pokażę wam”.
Przez chwilę autentycznie rozpatrywałem taką możliwość, bo Al zapewne miał rację;
szczelina prowadząca do przeszłości prawie na pewno była delikatna. Ani ja, ani on nie
mogliśmy wiedzieć, czy aby nie pęknie jak bańka mydlana, gdy przyczepa choćby się
mocniej zatrzęsie. Potem pomyślałem, co by było, gdyby rząd federalny odkrył, że może
wysłać siły specjalne do przeszłości, żeby zmienić wszystko, co tylko zechce. Nie
wiedziałem, czy to rzeczywiście możliwe, ale jeśli tak, za nic w świecie bym nie chciał, żeby
ludzie, którym zawdzięczamy takie fajne zabawki jak broń biologiczna i sterowane
komputerowo inteligentne bomby, przenieśli swoje intrygi do żywej, nieopancerzonej
przeszłości.
W tej samej chwili - ba, w tej samej sekundzie - kiedy ta myśl przyszła mi do głowy,
zrozumiałem, co Al zamierza. Brakowało tylko konkretów. Odstawiłem mrożoną herbatę i
wstałem.
- Nie. Wykluczone. Nigdy w życiu.
Przyjął to ze spokojem. Mógłbym powiedzieć, że to dlatego, że był naćpany
oxycontinem, ale wiedziałem, że nie w tym rzecz. Widział po mnie, że nie zamierzam wyjść,
bez względu na to, co powiem. Moja fascynacja musiała być widoczna jak nastroszone kolce
jeżozwierza. Bo w głębi ducha naprawdę chciałem poznać te konkrety.
- Widzę, że mogę pominąć wstęp i od razu przejść do rzeczy - powiedział Al. - No
dobrze, usiądź, Jake, to zdradzę ci jedyny powód, dla którego po prostu nie wziąłem całego
mojego zapasu małych różowych pigułek naraz. - A kiedy nadal stałem: - Chcesz tego
posłuchać, i co ci szkodzi? Nawet gdybym mógł cię zmusić do czegoś tu, w 2011 roku... a nie
mogę... tam do niczego cię nie zmuszę. Kiedy tam wrócisz, Al Templeton będzie czteroletnim
brzdącem w Bloomington w Indianie, galopującym po podwórku w masce Samotnego
Jeźdźca i wciąż jeszcze średnio zorientowanym w kwestii samodzielnego korzystania z
toalety. Siadaj. Jak mówią w telezakupach, nie jesteś do niczego zobowiązany.
Jasne. Z drugiej strony, moja matka powiedziałaby: „głos diabła jest słodki”.
Ale usiadłem.
- Znasz określenie „moment przełomowy”, przyjacielu?
Skinąłem głową. Nie trzeba być nauczycielem angielskiego, żeby je znać; nie trzeba
nawet umieć czytać. To było jedno z tych irytujących uproszczeń, które dzień w dzień słyszy
się na kanałach informacyjnych. Inne to „wnioski są oczywiste” i „na chwilę obecną”.
Najbardziej irytujące ze wszystkich (ileż to razy pomstowałem przeciwko niemu przy moich
wyraźnie znudzonych uczniach) jest kompletnie nic nieznaczące „niektórzy twierdzą” lub
„zdaniem wielu”.
- Wiesz, jak ja je sobie tłumaczę?
- Nie.
- Że historia to rzeka, a momenty przełomowe to zdarzenia, które powodują zmianę jej
biegu. Zgodzisz się?
- Może i tak. - Napiłem się herbaty.
- Czasem wydarzenia, które zmieniają historię, mają rozległy zasięg... jak długie,
intensywne deszcze na obszarze całego dorzecza, które mogą sprawić, że rzeka wystąpi z
brzegów. Rzeki jednak mogą wylewać nawet w słoneczne dni. Wystarczy silna, długotrwała
ulewa w jednym małym fragmencie dorzecza. Rzeka historii też ma swoje gwałtowne
powodzie. Podać ci przykłady? Co powiesz o jedenastym września? Albo o zwycięstwie
Busha nad Gore'em w dwutysięcznym roku?
- Nie możesz porównywać wyborów prezydenckich do gwałtownej powodzi, Al.
- Większości może i nie, ale tamte wybory były jak żadne inne. A gdybyś tak mógł
wrócić na Florydę jesienią dwutysięcznego roku i wydać, powiedzmy, dwieście tysięcy
dolarów na rzecz Ala Gore'a?
- Byłoby z tym parę problemów - powiedziałem. - Po pierwsze, nie mam dwustu
tysięcy dolarów. Po drugie, jestem nauczycielem. Mogę ci powiedzieć wszystko o fiksacji
Thomasa Wolfe'a na matce, ale jeśli chodzi o politykę, jestem jak dziecko we mgle.
Niecierpliwie machnął ręką i sygnet marines omal nie zleciał z jego wychudłego
palca.
- Pieniądze to nie kłopot. Co do tego na razie musisz mi wierzyć na słowo. A wiedza o
tym, co się wydarzy, zwykle bije na głowę doświadczenie. O wyniku na Florydzie podobno
przesądziło niespełna sześćset głosów. Myślisz, że mógłbyś w dniu wyborów kupić sześćset
głosów za dwieście kawałków, gdyby nie było innego wyjścia?
- Może. Pewnie tak. Wybrałbym kilka okręgów, w których panuje ogólny marazm i
frekwencja tradycyjnie jest niska... długo nie musiałbym szukać... a potem bym tam wjechał z
Date: 2015-12-17; view: 1125
|