ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 4 page oznacza pomarańczowy tak jaskrawy, że może przepalić siatkówkę oka. Marszałek Parady
zawsze nosi przebranie Doktora Moxie, na które składa się biały kitel, stetoskop i to takie
fikuśne lusterko na okalającej głowę opasce. Przed dwoma laty marszałkiem była dyrektorka
LHS, Stella Langley. Do końca życia będą jej to pamiętać.
W trakcie festiwalu Kennebec Fruit Company budzi się do życia i świetnie prosperuje,
głównie dzięki zdumionym turystom przejeżdżającym przez miasto w drodze do ośrodków
wypoczynkowych w zachodnim Maine. Przez resztę roku jest to właściwie tylko pusta
skorupa przeniknięta słabym aromatem moxie, zapachem, który zawsze przypominał mi -
pewnie dlatego, że należę do niefortunnie upośledzonej większości - musterole,
niewiarygodnie cuchnącą maść, którą mama z uporem wcierała mi w gardło i pierś, ilekroć
się przeziębiłem.
Teraz po drugiej stronie Old Lewiston Road widziałem kwitnący interes w latach
swojej świetności. Szyld nad drzwiami (7-UP ORZEŹWIA na górze, WITAMY W
KENNEBEC FRUIT CO. na dole) był dość jasny, by miotać mi w oczy strzały słońca. Farba
była świeża, dach nieugięty pod naporem sił przyrody. Ludzie wchodzili i wychodzili. A w
witrynie, zamiast kota...
Pomarańcze, na Boga! W Kennebec Fruit Company kiedyś sprzedawali prawdziwe
owoce. Kto by przypuszczał?
Ruszyłem na drugą stronę ulicy, ale się cofnąłem, kiedy nadjechał pochrapujący
autobus międzymiastowy. Na tablicy nad przedzieloną przednią szybą widniał napis
LEWISTON EXPRESS. Kiedy autobus zahamował przed przejazdem kolejowym,
zobaczyłem, że większość pasażerów pali papierosy. Atmosfera w środku musiała być mniej
więcej taka jak na Saturnie.
Kiedy autobus ruszył w dalszą drogę (zostawiając za sobą zapach podgrzanego diesla,
który mieszał się z fetorem zgniłych jaj buchającym z kominów Worumbo), przeszedłem
przez ulicę, zastanawiając się przelotnie, co by się stało, gdybym wpadł pod samochód. Czy
zniknąłbym w błysku? A może obudziłbym się na podłodze spiżarni Ala? Pewnie ani jedno,
ani drugie. Pewnie po prostu umarłbym tutaj, w przeszłości, o której wielu myśli z nostalgią.
Zapewne dlatego, że zapomnieli, jak przeszłość cuchnie, albo w ogóle nie biorą pod uwagę
tego aspektu złotych lat pięćdziesiątych.
Przed Fruit Company stał nastoletni chłopak. Nogę w czarnym bucie oparł o
drewniany siding. Był w koszuli z postawionym na karku kołnierzem, włosy nosił uczesane
na wczesnego Elvisa (fryzurę rozpoznałem ze starych filmów). W odróżnieniu od chłopców,
których oglądałem na co dzień w szkole, nie miał koziej bródki ani nawet kępki zarostu pod
podbródkiem. Uświadomiłem sobie, że w świecie, który odwiedziłem (przynajmniej miałem
nadzieję, że to tylko wizyta), wyleciałby z LHS, gdyby pokazał się w szkole z choć jednym
włoskiem na twarzy. Z miejsca.
Kiwnąłem mu głową. James Dean odpowiedział tym samym i rzucił:
- Siemasz, papciu.
Wszedłem do środka. Zadźwięczał dzwonek nad drzwiami. Zamiast kurzu i lekko
gnijącego drewna poczułem zapach pomarańczy, jabłek, kawy i wonnego tytoniu. Po mojej
prawej stał regał z komiksami bez okładek - „Archie”, „Batman”, „Captain Marvel”, „Plastic
Man”, „Opowieści z krypty”. Ręcznie wypisana tabliczka nad tym skarbcem, który
doprowadziłby do paroksyzmów każdego entuzjastę eBaya, ogłaszała KOMIKSY 5c/l SZT.
TRZY - 10c DZIEWIĘĆ - 25c NIE DOTYKAJ JEŚLI NIE ZAMIERZASZ KUPIĆ.
Po lewej stronie, na regale z gazetami, nie było „New York Timesa”, były za to
„Portland Press-Herald” i ostatni niesprzedany „Boston Globe”. Nagłówek na pierwszej
stronie „Globe” trąbił DULLES SKŁONNY DO USTĘPSTW, JEŚLI CZERWONE CHINY
WYRZEKNĄ SIĘ UŻYCIA SIŁY NA FORMOZIE. Obie gazety datowane były na wtorek, 9
września 1958 roku.
Wziąłem „Globe” - kosztowała osiem centów - i podszedłem do barku z marmurową
ladą, którego w moich czasach nie było. Za nim stał Frank Ancietti. To był on, na pewno,
wszystko się zgadzało, nawet dystyngowane siwe skrzydła nad uszami. Tyle tylko, że w tej
wersji - nazwijmy ją Frank 1.0 - był chudy, nie pulchny, i nosił okulary dwuogniskowe bez
oprawki. Był też wyższy. Czując się jak obcy we własnym ciele, wsunąłem się na jeden ze
stołków.
Kiwnął głową w stronę gazety.
- To wszystko, czy podać coś do picia?
- Byle zimne i nie moxie - usłyszałem swój głos.
Frank 1.0 się uśmiechnął.
- Nie sprzedaję tego, synu. Może być piwo korzenne?
- Brzmi kusząco. - I mówiłem prawdę. Zaschło mi w gardle, miałem rozpaloną głowę.
Czułem się jak w gorączce.
- Za pięć czy dziesięć?
- Proszę?
- Piwo za pięć czy dziesięć centów? - Mówił z akcentem rodowitego mieszkańca
Maine.
- Aha. Za dziesięć, jak sądzę.
- Cóż, dobrze pan sądzisz. - Otworzył lodówkę z lodami i wyjął oszroniony kufel
wielkości mniej więcej dzbanka na lemoniadę. Napełnił go z kranika i poczułem zapach piwa
korzennego, soczysty i mocny. Zgarnął piankę rączką drewnianej łyżki, po czym dolał do
pełna i postawił kufel na ladzie. - Proszę. Razem z gazetą będzie osiemnaście centów. Plus
cent dla gubernatora.
Wręczyłem mu jeden z zabytkowych banknotów dolarowych Ala i Frank 1.0 wydał
resztę.
Spróbowałem piwa przez piankę na powierzchni. Zdumiewające! Było... pełne. Na
wskroś pyszne. Nie wiem, jak to lepiej wyrazić. Ten od pół wieku nieistniejący świat cuchnął
gorzej, niż mogłem przypuszczać, za to dużo lepiej smakował.
- Znakomite - powiedziałem.
- Hm? Cieszę się, że smakuje. Pan nie stąd, co?
- Nie.
- Spoza stanu?
- Z Wisconsin - powiedziałem. Nie całkiem kłamstwo; moja rodzina mieszkała w
Madison do czasu, kiedy miałem jedenaście lat. Wtedy ojciec dostał pracę nauczyciela
angielskiego na Uniwersytecie Południowego Maine. Od tego czasu tułałem się po tym stanie.
- Cóż, wybrał pan dobry moment na przyjazd - powiedział Ancietti. - Większości
letników już nie ma, a po ich wyjeździe ceny zawsze idą w dół. Weźmy to, co pan pije. Po
sezonie piwo korzenne za dziesięć centów kosztuje tylko dziesięć centów.
Zadźwięczał dzwonek nad drzwiami; skrzypnęły deski w podłodze. To było przyjazne
skrzypienie. Kiedy ostatnio wyprawiłem się do Kennebec Fruit w (płonnej) nadziei na
upolowanie rolki pastylek Tums, te deski stękały.
Za ladę wsunął się może siedemnastoletni chłopak. Ciemnowłosy, krótko ostrzyżony,
prawie na jeża, ale niezupełnie. Nie mogłem nie zauważyć jego uderzającego podobieństwa
do mężczyzny, który mnie obsłużył, i uświadomiłem sobie, że to właśnie jest mój Frank
Ancietti. Człowiek, który zgarnął piankę z mojego piwa korzennego, był jego ojcem. Frank
2.0 nawet na mnie nie zerknął; dla niego byłem tylko jeszcze jednym klientem.
- Titus wziął wóz na podnośnik - powiedział do taty. - Mówi, że będzie gotowy na
piątą.
- Cóż, to dobrze - odparł Ancietti senior i zapalił papierosa. Dopiero teraz
zauważyłem, że na marmurowym blacie barku stał rządek małych ceramicznych
popielniczek. Każda miała napisane z boku WINSTON. TAK SMAKUJE PAPIEROS.
Ancietti spojrzał na mnie i powiedział: - Może wrzucić do piwa gałkę lodów waniliowych?
Gratis. Zawsze dobrze traktujemy turystów, zwłaszcza spóźnionych.
- Dzięki, ale to mi wystarczy - powiedziałem zgodnie z prawdą. Myślałem, że jeszcze
trochę słodyczy i głowę mi rozsadzi. Poza tym piwo było mocne; jakbym pił gazowane
espresso.
Chłopak posłał mi uśmiech słodki jak napój w oszronionym kuflu - bez śladu
wzgardliwego rozbawienia, które wyczuwałem u niedoszłego Elvisa sprzed sklepu.
- Czytaliśmy w szkole opowiadanie - powiedział - w którym miejscowi zjadają
turystów, jeśli przyjadą po sezonie.
- Frankie, nie mówi się gościom takich rzeczy - ofuknął go pan Ancietti. Ale się
uśmiechał.
- Nie ma sprawy - powiedziałem. - Sam omawiałem to opowiadanie z uczniami.
Shirley Jackson, zgadza się? „Letnicy”.
- Tak, taki był tytuł - potwierdził Frank. - Nie bardzo zrozumiałem, o co w nim
chodziło, ale mi się podobało.
Pociągnąłem następny łyk piwa korzennego i kiedy odstawiłem kufel (uderzył w
marmurowy blat z przyjemnym dla ucha, solidnym łupnięciem), nie byłem zaskoczony, że nie
zostało w nim prawie nic. Mógłbym się od tego piwa uzależnić, pomyślałem. Bije moxie na
głowę.
Starszy Ancietti wydmuchnął kłąb dymu pod sufit, gdzie łopatki wentylatora leniwie
go wciągnęły w niebieskie krokwie.
- Uczy pan w Wisconsin, panie...?
- Epping - powiedziałem. Byłem zbyt zaskoczony, by nawet pomyśleć o podaniu
fałszywego nazwiska. - Tak, uczę. Ale wziąłem roczny urlop naukowy.
- To znaczy, że ma rok wolnego - powiedział Frank.
- Wiem, co to znaczy. - Ancietti próbował przybrać poirytowany ton i kiepsko mu to
wychodziło. Stwierdziłem, że lubię tych dwóch jak piwo korzenne. Że lubię nawet
początkującego łobuza sprzed sklepu, choćby dlatego, że nie wiedział, że już jest
stereotypem. Było tu jakieś poczucie bezpieczeństwa, poczucie... predeterminacji. Z
pewnością złudne, w tym świecie czyhało tyle zagrożeń co w każdym innym, ja jednak
posiadałem wiedzę, która, jak sądziłem do tego popołudnia, zastrzeżona była tylko i
wyłącznie dla Boga: wiedziałem, że uśmiechnięty chłopak, któremu podobało się
opowiadanie Shirley Jackson (mimo że go „nie zrozumiał”), przeżyje ten dzień i wszystkie
następne w ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat. Nie zginie w wypadku samochodowym, nie
dostanie ataku serca, nie zachoruje na raka płuc od wdychania dymu z papierosów ojca. Frank
Ancietti był na początku drogi.
Zerknąłem na zegar na ścianie (ZACZNIJ DZIEŃ Z UŚMIECHEM, zachęcała tarcza,
WYPIJ KAWĘ NA DOBRY NASTRÓJ). Pokazywał 12.22. Nie miało to dla mnie znaczenia,
ale udałem zaskoczonego. Dopiłem resztę piwa i wstałem.
- Muszę lecieć, bo spóźnię się na spotkanie ze znajomymi w Castle Rock.
- Niech pan uważa na stosiedemnastce - powiedział Ancietti. - Ta droga to koszmar. -
Od lat nie słyszałem tak mocnego akcentu z Maine. Wtedy dotarło do mnie, że to dosłowna
prawda, i omal nie wybuchnąłem głośnym śmiechem.
- Będę uważał - zapewniłem. - Dzięki. I, synu, co do tego opowiadania Shirley
Jackson...
- Tak, proszę pana?
„Proszę pana”, no, no. I to bez cienia sarkazmu. Dochodziłem do wniosku, że 1958 to
całkiem dobry rok. Oczywiście, pomijając smród zakładów i dym papierosowy.
- Nie ma tam nic do rozumienia.
- Nie? Pan Marchant mówi co innego.
- Z całym szacunkiem dla pana Marchanta, powiedz mu, że ja, Jake Epping, mówię, że
cygaro to czasem tylko cygaro, a opowiadanie to tylko opowiadanie.
Zaśmiał się.
- Pewnie, że mu powiem! Jutro na trzeciej lekcji!
- I słusznie. - Kiwnąłem głową jego ojcu, żałując, że nie mogę mu powiedzieć, że
dzięki moxie (którego nie sprzedawał... jeszcze) jego sklep będzie stał na rogu Main Street i
Old Lewiston Road długo po tym, jak jego już nie będzie. - Dzięki za piwo korzenne.
- Przychodź, kiedy chcesz, synu. Myślę, czy nie obniżyć ceny dużego.
- Do dziesięciu centów?
Uśmiechnął się szeroko. Jak jego syn, miał szeroki, szczery uśmiech.
- No, nareszcie dobrze kombinujesz.
Zadźwięczał dzwonek. Weszły trzy panie. Żadnych spodni; miały na sobie spódnice
do połowy łydki. I kapelusze! Dwa z obłoczkami białej woalki. Zaczęły grzebać w skrzyniach
z owocami, szukając doskonałości. Odszedłem od barku, ale coś mi się przypomniało i
zawróciłem.
- Możecie mi powiedzieć, co to jest „zielony sklep”?
Ojciec i syn wymienili rozbawione spojrzenia, które przypomniały mi stary dowcip.
Turysta z Chicago zajeżdża wypasionym samochodem sportowym przed wiejski dom na
zupełnym pustkowiu. Stary farmer siedzi na ganku, pali fajkę z kolby kukurydzy. Turysta
wychyla się z jaguara i pyta: „Hej, staruszku, możesz mi powiedzieć, jak się dostać do East
Machias?”. Stary farmer pyka z fajki w zamyśleniu, po czym mówi: „Stój, gdzie stoisz”.
- Pan naprawdę spoza stanu, co? - spytał Frank. Nie miał tak mocnego akcentu jak
ojciec. Pewnie ogląda więcej telewizji, pomyślałem. Nic tak nie zabija regionalnego akcentu
jak telewizja.
- Tak - powiedziałem.
- To dziwne, bo mógłbym przysiąc, że trochę zaciąga pan z jankeska.
- Yooperzy tak mają - powiedziałem. - No wiecie, ludzie z Górnego Półwyspu. - Tyle
że... a niech to!... Górny Półwysep leży w Michigan.
Najwyraźniej jednak tego nie wiedzieli. Młody Frank odwrócił się i zaczął zmywać.
Ręcznie, zauważyłem.
- W zielonym sklepie sprzedają alkohol - powiedział Ancietti. - Jest naprzeciwko, jeśli
chcesz kupić pół litra.
- Piwo korzenne mi wystarczy - stwierdziłem. - Byłem tylko ciekaw. Miłego dnia
życzę.
- I nawzajem, przyjacielu. Odwiedź nas jeszcze.
Minąłem oglądające owoce trio i przechodząc, mruknąłem: „Drogie panie”.
Żałowałem, że nie mam kapelusza, którego mógłbym uchylić. Na przykład fedory.
Jak te, które widzi się w starych filmach.
Początkujący łobuz opuścił swoje stanowisko i myślałem, czy nie przejść się Main
Street, żeby zobaczyć, co jeszcze się zmieniło, ale zaraz mi się odechciało. Nie ma co kusić
losu. A gdyby ktoś zapytał o moje ubrania? Wydawało mi się, że sportowa marynarka i luźne
spodnie wyglądają z grubsza normalnie, ale czy wiedziałem to na pewno? No i była jeszcze
kwestia moich włosów, które dotykały kołnierza. W moich czasach taka fryzura u nauczyciela
szkoły średniej nie raziła nikogo - nawet uznawano ją za konserwatywną - ale mogła
przyciągać spojrzenia w czasach, gdy golenie karku uważano za normalny element usługi
fryzjerskiej, a baki były zarezerwowane dla fanów rockabilly, takich jak ten, który nazwał
mnie „papciem”. Mogłem oczywiście twierdzić, że jestem turystą, że w Wisconsin wszyscy
mężczyźni noszą przydługie włosy, że to taka nowa moda, ale włosy i ubranie - to wrażenie
odmienności, jakbym był przybyszem z kosmosu w niedoskonałym ludzkim przebraniu - były
tylko częścią problemu.
Przede wszystkim zwyczajnie byłem w szoku. Nie to, że popadałem w obłęd, myślę,
że względnie zrównoważony ludzki umysł może znieść dużo dziwności, zanim rzeczywiście
zacznie szwankować, ale zszokowany byłem, a jakże. Ciągle myślałem o paniach w długich
spódnicach i kapeluszach, paniach, które krępowałyby się pokazać publicznie nawet krawędź
ramiączka stanika. I o smaku tego piwa korzennego. O tym, jaki był pełny.
Na wprost, po drugiej stronie ulicy, stał skromny sklep z wypukłym napisem
ALKOHOL nad małą witryną. I rzeczywiście, fasada miała jasny, żółtozielony kolor. Za
szybą ledwo mogłem dojrzeć mojego koleżkę spod suszarni. Długi czarny płaszcz wisiał na
jego wieszakowatych ramionach; był bez kapelusza i włosy sterczały mu wokół głowy jak
rysunkowemu fajtłapie, który właśnie wsadził Palec A w Gniazdko Elektryczne B. Mówił coś
do sprzedawcy, gestykulując obiema rękami, i widziałem, że w jednej trzymał swoją
drogocenną żółtą kartkę. Byłem pewien, że w drugiej miał półdolarówkę Ala Templetona.
Sprzedawca, ubrany w krótki biały fartuch całkiem podobny do tego, który Doktor Moxie
nosił na corocznej paradzie, wydawał się zupełnie nieporuszony.
Poszedłem na róg, zaczekałem, aż samochody przejadą, i wróciłem na tę stronę Old
Lewiston Road, gdzie były zakłady Worumbo. Dwaj mężczyźni pchali przez dziedziniec
wózek wyładowany belami materiału. Palili papierosy i śmiali się. Ciekaw byłem, czy mają
pojęcie, co mieszanka dymu papierosowego i wyziewów z fabryki robi z ich wnętrznościami.
Pewnie nie. Może to szczęście w nieszczęściu, choć to zagadnienie raczej dla nauczyciela
filozofii niż dla faceta, który zarabia na chleb swój powszedni, zapoznając szesnastolatków z
magią Szekspira, Steinbecka i Shirley Jackson.
Kiedy weszli do fabryki, wpychając wózek między zardzewiałe metalowe szczęki
sięgających drugiego piętra wrót, skierowałem się do łańcucha z tabliczką ZAKAZ WSTĘPU.
Nakazałem sobie nie iść za szybko, nie rozglądać się na wszystkie strony - nie robić niczego,
co mogłoby zwrócić czyjąś uwagę - ale nie było łatwo. Teraz, kiedy już prawie wróciłem do
punktu wyjścia, pokusa, by się pospieszyć, była prawie nie do odparcia. Miałem sucho w
ustach i wypite duże piwo korzenne bełtało mi się w brzuchu. A jeśli nie będę mógł wrócić?
A jeśli papierek, którym zaznaczyłem niewidoczne schody, zniknął? A jeśli papierek nadal
będzie, a schody nie?
Spokojnie, powiedziałem sobie. Spokojnie.
Nie wytrzymałem i szybko rzuciłem okiem wkoło, zanim przelazłem pod łańcuchem,
ale miałem cały dziedziniec dla siebie. Gdzieś w oddali, jak dźwięk słyszany we śnie, znów
rozlegało się to ciche „puf-puf” parowozu. Przypomniało mi to inny wers z innej piosenki:
„Ten pociąg na znikającej kolei bluesa”.
Ruszyłem wzdłuż zielonego boku suszarni, mocno bijące serce podchodziło mi do
gardła. Oderwany skrawek papieru przygnieciony kawałkiem betonu był na swoim miejscu;
jak dotąd, wszystko w porządku. Kopnąłem go lekko, myśląc: Proszę, Boże, niech to się uda,
proszę, Boże, pozwól mi wrócić.
Kawałek betonu się odturlał - widziałem to - ale jednocześnie uderzył w schodek i
znieruchomiał. Jedno wykluczało drugie, a jednak obie te rzeczy stały się naraz. Rozejrzałem
się raz jeszcze, choć nikt na dziedzińcu nie zobaczyłby mnie w tym wąskim przejściu, chyba
żeby przechodził obok jego jednego albo drugiego końca. A tam nie było nikogo.
Wszedłem na pierwszy stopień. Czułem go pod nogą, choć oczy mi mówiły, że wciąż
stoję na popękanej nawierzchni dziedzińca. Piwo korzenne znów ostrzegawczo zakotłowało
się w moim żołądku. Zamknąłem oczy i poczułem się trochę lepiej. Wszedłem na drugi
schodek, potem trzeci. Były płytkie. Kiedy stanąłem na czwartym, letni upał przestał
przypiekać mi kark, a ciemność pod powiekami stała się głębsza. Próbowałem wejść na piąty
stopień, lecz piątego nie było. Zamiast tego uderzyłem głową w niski sufit spiżarni. Ktoś
złapał mnie za przedramię i omal nie krzyknąłem.
- Spokojnie - powiedział Al. - Spokojnie, Jake. Wróciłeś.
Zaproponował kawę, ale pokręciłem głową. Wciąż pieniło mi się w żołądku. Nalał
sobie i wróciliśmy do boksu, w którym zaczęła się ta szalona podróż. Mój portfel, telefon
komórkowy i pieniądze leżały w stosie na środku stolika. Al usiadł ze stęknięciem bólu i ulgi.
Wydawał się nieco mniej wynędzniały i nieco bardziej odprężony.
- No, byłeś tam i wróciłeś. I co myślisz?
- Al, nie wiem, co myśleć. Jestem wstrząśnięty do głębi. Znalazłeś to przypadkiem?
- Zupełnie przypadkiem. Niecały miesiąc po tym, jak się tu przeniosłem. Musiałem
jeszcze mieć kurz Pine Street na podeszwach butów. Za pierwszym razem dosłownie
zleciałem z tych schodów, jak Alicja do króliczej nory. Myślałem, że zwariowałem.
Mogłem to sobie wyobrazić. Ja przynajmniej słabo, bo słabo, ale byłem na to
przygotowany. Chociaż czy w ogóle można człowieka dostatecznie przygotować na podróż w
przeszłość?
- Jak długo mnie nie było?
- Dwie minuty. Mówiłem ci, to zawsze trwa dwie minuty. Bez względu na to, jak
długo tam zostaniesz. - Zakaszlał, splunął w zwitek świeżych serwetek, złożył je i schował do
kieszeni. - I kiedy schodzisz po tych schodach, zawsze jest 11.58 rankiem dziewiątego
września 1958 roku. Każda podróż jest pierwszą podróżą. Dokąd poszedłeś?
- Do Kennebec Fruit. Wypiłem piwo korzenne. Smakowało fantastycznie.
- Tak, tam wszystko lepiej smakuje. Mniej konserwantów czy coś.
- Znasz Franka Anciettiego? Spotkałem go jako siedemnastoletniego chłopaka.
Jakoś mimo wszystko spodziewałem się, że Al się zaśmieje, ale on przyjął moje słowa
jako coś oczywistego.
- Jasne. Spotkałem Franka wiele razy. Ale on spotyka mnie tylko raz... wtedy. Dla
Franka to za każdym razem jest pierwszy raz. Wchodzi, zgadza się? Wraca z Chevrona.
„Titus wziął wóz na podnośnik”, mówi do taty. I że ma być gotowy na piątą. Słyszałem to co
najmniej pięćdziesiąt razy. Nie zawsze chodzę do Fruit, ale słyszę to, ile razy tam jestem.
Potem wchodzą panie i przebierają w owocach. Pani Symonds z przyjaciółkami. To tak jakby
raz po raz oglądać ten sam film.
- Za każdym razem pierwszy raz. - Powiedziałem to powoli, robiąc przerwy między
słowami. Usiłując utworzyć z nich logiczną całość.
- Racja.
- I każda osoba, którą spotykasz, spotyka ciebie po raz pierwszy, bez względu na to,
ile razy się wcześniej spotkaliście.
- Racja.
- Mógłbym tam wrócić, odbyć tę samą rozmowę z Frankiem i jego tatą, i oni by się nie
zorientowali.
- I znowu racja. Albo mógłbyś coś zmienić... powiedzmy, zamiast piwa korzennego
zamówić banana z lodami i bitą śmietaną... a wtedy rozmowa potoczyłaby się inaczej. Tylko
Człowiek z Żółtą Kartką zdaje się podejrzewać, że coś nie gra, a on jest tak naprany, że sam
nie wie, co czuje. Oczywiście, o ile mam rację i rzeczywiście coś czuje. Nawet jeśli, to tylko
dlatego, że przypadkiem siedzi blisko króliczej nory. Czy co to jest. Może ona wytwarza
jakieś pole siłowe. Ten facet...
Znów się rozkaszlał i nie mógł mówić dalej. Widok Ala zgiętego wpół, trzymającego
Date: 2015-12-17; view: 1293
|