ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 3 page - Nikogo nie wezwiesz, co do tego masz rację, bo chcę, żebyś oddał mi swoją
komórkę, portfel i wszystkie pieniądze, które masz w kieszeniach, z drobniakami włącznie.
To nie napad; wszystko odzyskasz. Zgoda?
- Jak długo to potrwa, Al? Bo mam jeszcze kilka prac do sprawdzenia, zanim na dobre
zamknę dziennik z tego roku szkolnego.
- Potrwa tyle, ile będziesz chciał, bo zabierze ci to tylko dwie minuty. To zawsze
zajmuje dwie minuty. Chcesz, to pochodź godzinkę, rozejrzyj się, ale na twoim miejscu nie
robiłbym tego, nie za pierwszym razem, bo to prawdziwy szok dla organizmu. Zobaczysz.
Zaufasz mi w tej sprawie? - Coś, co zobaczył na mojej twarzy, sprawiło, że jego wargi
ciaśniej opięły niepełne uzębienie. - Proszę. Proszę, Jake. Prośba umierającego.
Byłem pewien, że zwariował, ale byłem równie pewien, że mówi prawdę o swojej
chorobie. Miałem wrażenie, że w czasie naszej krótkiej rozmowy jego oczy zapadły się
jeszcze głębiej w oczodoły. No i był wyczerpany. Dwanaście kroków od boksu na jednym
końcu baru do spiżarni na drugim i już słaniał się na nogach. I ta zakrwawiona chusteczka,
przypomniałem sobie. Nie zapominaj o zakrwawionej chusteczce.
Poza tym... czasem po prostu łatwiej ulec, nie sądzicie? „Odpuść sobie i dopuść
Boga”, jak mawiają na spotkaniach, na które chadza moja była, ja zaś stwierdziłem, że w tym
przypadku odpuszczę sobie i dopuszczę Ala. Przynajmniej do pewnego stopnia. A poza tym,
powiedziałem sobie, w tych czasach większe korowody są ze wsiadaniem do samolotu. Al
nawet nie prosi, żebym postawił buty na taśmociągu.
Odpiąłem telefon od paska i położyłem na pudle z puszkami tuńczyka. Dodałem do
tego portfel, mały zwitek banknotów, jakieś półtora dolara drobnymi i pęk kluczy.
- Klucze sobie zostaw, nie mają znaczenia.
Cóż, dla mnie miały, ale trzymałem gębę na kłódkę.
Al sięgnął do kieszeni i wyjął plik banknotów znacznie grubszy od tego, który
położyłem na pudle. Podał mi go.
- Na drobne wydatki. Gdybyś chciał sobie kupić pamiątkę albo coś. No już, bierz.
- Dlaczego nie mogę płacić własnymi? - Wydawało mi się, że to całkiem rozsądne
pytanie. Jakby ta zwariowana rozmowa w ogóle miała sens.
- Na razie się tym nie przejmuj - powiedział. - To doświadczenie odpowie na
większość pytań lepiej, niż ja mógłbym to zrobić, nawet gdybym był w rewelacyjnej formie, a
w tej chwili jestem najdalej, jak można, od rewelacyjnej formy. Weź te pieniądze.
Wziąłem pieniądze i przewertowałem je. Na górze były banknoty jednodolarowe,
wyglądały normalnie. Potem natrafiłem na pięciodolarowy i ten wyglądał jednocześnie
normalnie i nie. Nad portretem Abe'a Lincolna widniał napis SILVER CERTIFICATE, po
lewej stronie była duża niebieska piątka. Obejrzałem banknot pod światło.
- To nie fałszywka, jeśli tego się obawiasz. - W głosie Ala brzmiało znużone
rozbawienie.
Może nie - w dotyku wydawał się tak prawdziwy, na jaki wyglądał - ale nie było
widocznego w prześwicie obrazu.
- Jeśli jest prawdziwy, to jest stary - powiedziałem.
- Schowaj te pieniądze do kieszeni, Jake, i już.
Zrobiłem to.
- Masz przy sobie kalkulator? Jakieś inne urządzenia elektroniczne?
- Nie.
- No to jesteś gotowy. Odwróć się twarzą do tylnej ściany spiżarki. - Zanim mogłem to
zrobić, palnął się w czoło i powiedział: - Boże, gdzie ja mam głowę? Zapomniałem o
Człowieku z Żółtą Kartką.
- O kim? Z czym?
- O Człowieku z Żółtą Kartką. Tak na niego mówię, nie wiem, jak się naprawdę
nazywa. Masz, weź to. - Chwilę gmerał w kieszeni, po czym podał mi półdolarówkę. Nie
widziałem ich od lat. Może od dzieciństwa.
Zważyłem ją w dłoni.
- Nie sądzę, żebyś chciał mi to dać. Musi być cenna.
- Jasne, że jest cenna, warta jest pół dolara.
Dostał ataku kaszlu - tym razem jakby trząsł nim silny wiatr - ale odpędził mnie
machnięciem ręki, kiedy ruszyłem w jego stronę. Oparł się o stos pudeł, na którego wierzchu
leżały moje rzeczy, splunął w zwitek serwetek, spojrzał, skrzywił się, po czym zmiął je w
garści. Po jego wychudłej twarzy ściekał pot.
- Uderzenie gorąca czy coś. Cholerny rak rozregulował mi termostat razem ze
wszystkim innym. Co do Człowieka z Żółtą Kartką, to niegroźny pijaczyna, ale jest inny niż
wszyscy. Jakby coś wiedział. Myślę, że to tylko zbieg okoliczności... bo przypadkiem klapnął
sobie niedaleko miejsca, w którym wyjdziesz... ale chcę cię uprzedzić, żebyś się nie zdziwił.
- Na razie kiepsko ci to idzie - stwierdziłem. - Nie mam za cholerę pojęcia, o czym
mówisz.
- Powie: „Mam żółtą kartkę z zielonego sklepu, więc daj dolca, bo jeden dzisiaj wart
jest dwa”. Jasne?
- Jasne. - Coraz większy obłęd.
- I rzeczywiście ma żółtą kartkę zatkniętą za rondo kapelusza. Pewnie to tylko
wizytówka firmy taksówkowej, a może znaleziony w rynsztoku bon z Red and White, ale
facet ma mózg przeżarty tanim winem i chyba myśli, że to coś jak Złoty Bilet Willy'ego
Wonki. Ty odpowiesz: „Całego dolara nie mogę ci dać, ale masz tu pół”, i dasz mu
pięćdziesięciocentówkę. Wtedy on może powiedzieć... - Al uniósł kościsty palec. - Może
powiedzieć coś w stylu: „Co tu robisz” albo „Skąd się wziąłeś?”. Może nawet powiedzieć:
„Nie jesteś ten sam facet co poprzednio” albo coś takiego. To wątpliwe, ale niewykluczone.
Tylu jeszcze rzeczy o tym nie wiem. Cokolwiek powie, zostaw go przy suszarni... tam
siedzi... i wyjdź przez bramę. Pewnie zawoła za tobą: „Wiem, że mógłbyś mi dać dolara,
sknerusie jeden!”, ale nie zwracaj na niego uwagi. Nie oglądaj się za siebie. Przejdź przez
tory i będziesz na skrzyżowaniu Main i Lisbon. - Obdarzył mnie ironicznym uśmiechem. -
Potem, przyjacielu, świat należy do ciebie.
- Przy suszarni? - Mgliście pamiętałem, że coś kiedyś było w pobliżu miejsca, gdzie
teraz stał bar, i może nawet rzeczywiście była to stara suszarnia Worumbo, ale dziś już nie
został po niej ślad. Gdyby w tylnej ścianie przytulnej spiżarki było okno, nie widziałbym za
nim nic oprócz wyłożonego cegłami dziedzińca i sklepu z kurtkami. Nazywał się Your Maine
Snuggery. Zaraz po Bożym Narodzeniu zafundowałem tam sobie parkę North Face, i to po
bardzo okazyjnej cenie.
- Mniejsza o suszarnię, pamiętaj tylko, co ci powiedziałem. A teraz się odwróć...
właśnie tak... i zrób dwa, trzy kroki do przodu. Małe. Dziecięce. Jakbyś próbował znaleźć po
ciemku szczyt schodów... tak ostrożnie.
Zrobiłem, co kazał, czując się przy tym jak największy pajac na świecie. Jeden krok...
schylić głowę, żeby nie szorować nią o aluminiowy sufit... dwa kroki... teraz już trzeba lekko
przykucnąć. Jeszcze kilka kroków i będę musiał klęknąć. A tego nie zamierzałem zrobić,
nawet na prośbę umierającego.
- Al, to głupie. Jeśli nie chcesz, żebym ci przyniósł karton koktajli owocowych albo
kilka tych pojemniczków z dżemem, nie mogę tutaj nic z...
I wtedy moja noga opadła w dół tak jak wtedy, kiedy zaczyna się schodzić ze
schodów. Tyle że moja stopa wciąż twardo stała na ciemnoszarym linoleum. Widziałem ją.
- O właśnie - powiedział Al. Chrypa zniknęła z jego głosu, przynajmniej chwilowo; te
słowa były ciche, pełne zadowolenia. - Znalazłeś to, przyjacielu.
Co znalazłem? Czego właściwie doświadczałem? Siła sugestii wydawała się
najbardziej logicznym wytłumaczeniem, bo bez względu na to, co czułem, widziałem moją
nogę na podłodze. Tylko że...
Zauważyliście, że kiedy zamyka się oczy w słoneczny dzień, pod powiekami zostaje
obraz tego, na co człowiek patrzył? To było coś podobnego. Kiedy patrzyłem na swoją stopę,
stała na podłodze. Ale kiedy mrugałem - albo milisekundę przed, albo milisekundę po
zamknięciu oczu, nie wiedziałem, w którym dokładnie momencie - przez chwilę widziałem
obraz mojej nogi na drewnianym schodku. I nie w mętnym świetle sześćdziesięciowatowej
żarówki. W blasku słońca.
Zamarłem.
- Dalej - powiedział Al. - Nic ci się nie stanie, przyjacielu. Idź dalej. - Zakaszlał ostro i
dodał rozpaczliwie brzmiącym charkotem:
- Musisz to dla mnie zrobić.
Zrobiłem to więc.
Boże, dopomóż mi, zrobiłem to.
ROZDZIAŁ 2
Zrobiłem następny krok do przodu i zszedłem stopień niżej. Oczy wciąż mówiły mi,
że stoję na podłodze spiżarni Al's Diner, ale choć byłem wyprostowany, czubek mojej głowy
nie ocierał się już o dach. Co, oczywiście, było niemożliwe. Od tego pomieszania wrażeń
nieprzyjemnie zakotłowało mi się w żołądku. Czułem, jak kanapka z sałatką jajeczną i
kawałek szarlotki, które zjadłem na lunch, szykują się do katapultowania.
Za moimi plecami - ale w pewnym oddaleniu, jakby stał po drugiej stronie ulicy, nie
tuż za mną - Al powiedział:
- Zamknij oczy, przyjacielu, wtedy jest łatwiej.
Kiedy to zrobiłem, pomieszanie wrażeń natychmiast minęło. Było tak, jakby przestać
robić zeza. Albo będąc na filmie 3D, włożyć te specjalne okulary - to trafniejsze porównanie.
Prawą nogą zszedłem stopień niżej. To rzeczywiście były schody; kiedy wzrok był
wyłączony, ciało nie miało co do tego wątpliwości.
- Jeszcze dwa i możesz otworzyć oczy - powiedział Al. Wydawało się, że stoi jeszcze
dalej niż poprzednio. Na drugim końcu baru, nie w drzwiach spiżarni.
Opuściłem lewą nogę. Potem opuściłem prawą i nagle coś pyknęło mi w głowie, jak
przy nagłej zmianie ciśnienia podczas lotu samolotem. Ciemność pod moimi powiekami
poczerwieniała i poczułem ciepło na skórze. To były promienie słońca. Na pewno. A ten
słaby zapach siarki stał się silniejszy, w skali uciążliwości organoleptycznej przeszedł z ledwo
wyczuwalnego na czynnie drażniący. Co do tego też nie było wątpliwości.
Otworzyłem oczy.
Nie byłem już w spiżarni. Nie byłem też w Al's Diner. Choć spiżarnia nie miała drzwi
prowadzących na zewnątrz, byłem na zewnątrz. Na dziedzińcu. Tylko że nie był już
wyłożony cegłami i nie otaczały go sklepy fabryczne. Pod nogami miałem kruszejący brudny
cement. Kilka wielkich metalowych pojemników stało pod nagą białą ścianą w miejscu, gdzie
powinien być sklep Your Maine Snuggery. Były wypełnione stosami czegoś i przykryte
wielkimi jak żagle płachtami szorstkiej brązowej tkaniny jutowej.
Odwróciłem się, żeby spojrzeć na wielką srebrną przyczepę, w której mieścił się Al's
Diner, ale bar zniknął.
Tam, gdzie powinien być, wznosiła się potężna, dickensowska bryła zakładów
tkackich Worumbo. Pracowały pełną parą. Słyszałem huczenie farbiarek i suszarek, „sza-
SZUUU, sza-SZUUU” wielkich krosien tkackich, które niegdyś zajmowały całe piętro
(widziałem zdjęcia tych machin, przy których pracowały kobiety w chustach na głowie i
kombinezonach, w maleńkim budynku Towarzystwa Historycznego Lisbon w górnej części
Main Street). Białawoszary dym wypływał ze wszystkich trzech wysokich kominów,
obalonych przez gwałtowną wichurę w latach osiemdziesiątych.
Stałem obok dużego, pomalowanego na zielono budynku w kształcie sześcianu -
suszarnia, domyśliłem się. Zajmował połowę dziedzińca. Zszedłem tu po schodach, ale teraz
schodów nie było. Nie było powrotu. Wezbrała we mnie panika.
- Jake? - To był głos Ala, ale bardzo słaby. Zdawał się dochodzić do moich uszu
wskutek zwykłej sztuczki akustycznej, jak dźwięk niosący się przez długi, wąski kanion. -
Możesz wrócić tą samą drogą, którą tam przeszedłeś. Wymacaj schody.
Podniosłem lewą nogę, opuściłem ją i wyczułem stopień. Panika zelżała.
- Śmiało. - Ledwo słyszalne. Głos jak echo echa. - Rozejrzyj się trochę, potem wróć.
Z początku nigdzie nie poszedłem, tylko stałem i ocierałem usta dłonią. Miałem
wrażenie, że oczy wyłażą mi z orbit. Ciarki przechodziły mi po głowie i wąskim pasie skóry
pośrodku pleców. Byłem wystraszony, prawie przerażony, ale silna ciekawość równoważyła
to i (na razie) odpierała panikę. Widziałem na betonie mój cień, wyraźny, jakby wycięty z
czarnego sukna. Widziałem płaty rdzy na łańcuchu, który oddzielał suszarnię od reszty
dziedzińca. Czułem potężny smród zanieczyszczeń buchających z trzech kominów, tak silny,
że oczy piekły. Inspektor Agencji Ochrony Środowiska po jednym pociągnięciu nosem
natychmiast zamknąłby te zakłady. Tyle że... nie sądziłem, by w okolicy byli jacyś
inspektorzy Agencji Ochrony Środowiska. Nie byłem nawet pewien, czy już wymyślono
Agencję Ochrony Środowiska. Wiedziałem, gdzie jestem; w Lisbon Falls w stanie Maine, w
samym sercu powiatu Androscoggin.
Pytanie tylko kiedy.
Na łańcuchu wisiała tabliczka, której nie mogłem przeczytać - napis był po drugiej
stronie. Ruszyłem do niej, zaraz jednak zawróciłem. Zamknąłem oczy i powoli, noga za nogą,
poszedłem naprzód, przypominając sobie, żeby stawiać dziecięce kroczki. Kiedy moja lewa
stopa uderzyła w najniższy stopień schodów prowadzących z powrotem do spiżarni Al's Diner
(przynajmniej taką miałem głęboką nadzieję), włożyłem rękę do tylnej kieszeni spodni i
wyjąłem złożoną kartkę, notatkę od wielce szanownego szefa mojego wydziału: „Miłych
wakacji i proszę nie zapomnieć o szkoleniu w lipcu”. Przez chwilę zastanawiałem się, co
sądziłby o propozycji, żeby Jake Epping w przyszłym roku poprowadził sześciotygodniowy
blok zajęć pod tytułem „Literatura podróży w czasie”. Potem oderwałem pasek z góry kartki,
zmiąłem go i upuściłem na pierwszy stopień niewidzialnych schodów. Oczywiście,
wylądował na ziemi, ale ważne, że wskazywał właściwe miejsce. Było ciepłe, bezwietrzne
popołudnie i nie sądziłem, by mogło go stąd wywiać, ale na wszelki wypadek znalazłem
kawałek betonu, który wykorzystałem jako przycisk do papieru. Wylądował na stopniu, ale
wylądował też na skrawku notatki. Bo stopnia nie było. Przez głowę przeleciał mi urywek
starej popowej piosenki: „Najpierw jest góra, potem góry nie ma, potem znowu jest”.
Rozejrzyj się trochę, powiedział Al, i postanowiłem to właśnie zrobić. Stwierdziłem,
że skoro do tej pory nie straciłem rozumu, to jeszcze jakiś czas wytrzymam. Chyba że
zobaczę paradę różowych słoni albo UFO wiszące nad komisem Johna Craftsa. Próbowałem
sobie wmówić, że to nie dzieje się naprawdę, nie może dziać się naprawdę, ale nic z tego.
Filozofowie i psycholodzy mogą się spierać o to, co jest rzeczywiste, a co nie, ale większość z
nas, zwykłych zjadaczy chleba, zna i akceptuje materię otaczającego nas świata. To działo się
naprawdę. Pomijając wszystko inne, halucynacja nie mogła tak śmierdzieć.
Łańcuch wisiał na wysokości ud. Pochyliłem się i przeszedłem pod nim. Po drugiej
stronie tabliczki widniało namalowane czarną farbą od szablonu ostrzeżenie ZAKAZ
WSTĘPU RURA KANALIZACYJNA W NAPRAWIE. Jeszcze raz obejrzałem się za siebie,
nie zauważyłem nic, co by wskazywało, że w najbliższym czasie zanosi się na prace
naprawcze, wszedłem za róg suszarni i omal się nie potknąłem o opalającego się tam
mężczyznę. Nie żeby mógł się za bardzo opalić. Miał na sobie stary czarny płaszcz, który
rozlewał się wokół niego jak bezkształtny cień. Na obu rękawach widziałem krakelury
zaschniętych glutów. Ciało pod płaszczem było skrajnie wychudzone. Stalowosiwe włosy
zwisały w splątanych strąkach wokół szorstkich od zarostu policzków. Krótko mówiąc,
wzorcowy pijaczyna.
Na głowie miał zsuniętą do tyłu brudną fedorę, która wyglądała jak żywcem wyjęta z
czarnego kryminału z lat pięćdziesiątych, jednego z tych filmów, w których wszystkie kobiety
mają wielkie bufory, a mężczyźni mówią szybko, z papierosem tkwiącym w kąciku ust. I
owszem, zza wstążki fedory, niby staroświecka legitymacja dziennikarska, sterczała żółta
kartka. Kiedyś zapewne była jasnożółta, ale od częstego dotykania brudnymi palcami kolor
stał się rozmazany.
Kiedy mój cień padł na jego kolana, Człowiek z Żółtą Kartką odwrócił się i obejrzał
mnie zapuchniętymi oczami.
- A ty, kurwa, kto? - spytał, tyle że zabrzmiało to „a hy, huhfa, hto?”.
Al nie udzielił mi szczegółowych instrukcji, jak odpowiadać na pytania, więc
powiedziałem to, co wydawało się najbezpieczniejsze.
- Nie twój zasrany interes.
- A idź się pierdol.
- W porządku - powiedziałem. - Czyli jesteśmy zgodni.
- Hę?
- Miłego dnia. - Ruszyłem do bramy, która stała otwarta na stalowej szynie. Za nią, po
lewej stronie, zobaczyłem parking, którego nigdy wcześniej tam nie było. Zapełniały go
samochody, większość zdezelowana, a wszystkie tak stare, że ich miejsce było raczej w
muzeum motoryzacji. Widziałem buicki z otworami wentylacyjnymi w przednim błotniku i
fordy z przodem jak dziób torpedy. One należą do prawdziwych robotników, pomyślałem.
Prawdziwych robotników, którzy w tej chwili pracują w fabryce, opłacani od godziny.
- Mam żółtą kartkę z zielonego sklepu - powiedział pijak. Mówił tonem zaczepnym i
zaniepokojonym jednocześnie. - Więc daj dolca, bo jeden dziś wart jest dwa.
Podałem mu pięćdziesięciocentówkę. Potem, czując się jak aktor, który ma w
spektaklu tylko jedną kwestię, powiedziałem:
- Całego dolara nie mogę ci dać, ale masz tu pół.
„I wtedy masz mu ją dać”, powiedział Al, ale nie było takiej potrzeby. Człowiek z
Żółtą Kartką sam wyrwał mi ją z ręki i podsunął sobie pod nos. Przez chwilę myślałem, że ją
ugryzie, on jednak tylko objął monetę długimi palcami i zniknęła w jego garści. Znów mi się
przyjrzał z niemal komicznie nieufną miną.
- Ty kto? Co tu robisz?
- Cholera wie - powiedziałem i odwróciłem się w stronę bramy. Spodziewałem się, że
rzuci za mną następne pytania, ale była tylko cisza. Wyszedłem przez bramę.
Najnowszym samochodem na parkingu był plymouth fury z - jak sądzę - połowy albo
końca lat pięćdziesiątych. Jego tablica rejestracyjna wyglądała jak prehistoryczna wersja tej,
którą miałem na swoim subaru; na prośbę byłej żony zamówiłem taką z różową wstążką
symbolizującą walkę z rakiem piersi. Tablica, na którą patrzyłem teraz, owszem, miała u dołu
napis VACATIONLAND, ale była pomarańczowa, nie biała. Tak jak w większości stanów,
numery rejestracyjne w Maine ostatnio zawierają litery - ten na moim subaru to 23383 IY -
ale nowy czerwono-biały fury miał rejestrację 90-811. Bez liter.
Dotknąłem bagażnika. Był twardy i nagrzany od słońca. Rzeczywisty.
„Przejdź przez tory i będziesz na skrzyżowaniu Main i Lisbon. Potem, przyjacielu,
świat należy do ciebie”.
Przed starą fabryką nie było torów kolejowych - przynajmniej w moich czasach - ale
tutaj były, a jakże. I to nie jakieś zapomniane, zabytkowe. Były wyraźnie używane, lśniły. I
gdzieś w oddali słyszałem „puf-puf' prawdziwego pociągu. Kiedy przez Lisbon Falls ostatnio
jeździły pociągi? To musiało być, jeszcze zanim zamknęli zakłady tkackie, w czasach gdy
U.S. Gypsum pracowało na pełnych obrotach.
Tylko że pracuje na pełnych obrotach, pomyślałem. Postawiłbym na to każde
pieniądze. I zakłady też pracują. Bo to już nie jest druga dekada dwudziestego pierwszego
wieku.
Znów ruszyłem naprzód, nawet tego nie zauważając - szedłem jak we śnie. Teraz
stałem na rogu Main Street i drogi numer 196, znanej też jako Old Lewiston Road. Tylko że
nie było w niej nic starego. A na ukos ode mnie, po drugiej stronie skrzyżowania, na
przeciwległym rogu...
To było Kennebec Fruit Company, cokolwiek szumna nazwa jak na sklep, który
balansował na krawędzi ruiny - przynajmniej tak mi się wydawało - przez dziesięć lat mojej
pracy w LHS. Jego osobliwym raison d'être i jedynym źródłem utrzymania był moxie, ten
najdziwniejszy z napojów. Frank Ancietti, właściciel Fruit Company, dobroduszny staruszek,
powiedział mi kiedyś, że ludzkość z natury (i zapewne wskutek obciążenia genetycznego)
dzieli się na dwie grupy: garstkę błogosławionych wybrańców, którzy cenią moxie ponad
wszystkie inne napitki... i całą resztę. Frank nazywał całą resztę „niefortunnie upośledzoną
większością”.
Kennebec Fruit Company z moich czasów jest wyblakłą żółto-zieloną budą z brudną
witryną pozbawioną towarów... chyba że kot, który czasem tam śpi, jest na sprzedaż. Dach
ugiął się pod ciężarem wielu śnieżnych zim. W asortymencie nie ma praktycznie nic oprócz
pamiątek związanych z moxie: jasnopomarańczowe koszulki z hasłem MAM MOC MOXIE!,
jasnopomarańczowe czapki, kalendarze w stylu retro, ozdobne blaszane tabliczki, które
wyglądają retro, ale pewnie zostały wyprodukowane rok wcześniej w Chinach. Przez większą
część roku w sklepie próżno wypatrywać klientów, a na większości półek - towarów... choć
zawsze można dostać kilka słodkich przekąsek albo torebkę czipsów (pod warunkiem że lubi
się takie z solą i octem). Lodówka z napojami zaopatrzona jest tylko w moxie. Lodówka na
piwo stoi pusta.
Co roku w lipcu Lisbon Falls organizuje Festiwal Moxie. Są orkiestry, fajerwerki i
parada z udziałem - przysięgam, że to prawda - udekorowanych platform reklamujących
moxie i lokalnych królowych piękności w kostiumach kąpielowych w kolorze moxie, co
Date: 2015-12-17; view: 1359
|