ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 2 page makabryczne.
- Coś mnie dopadło, to fakt.
- Musiało cię szybko rozłożyć. - Byłem u niego raptem wczoraj, na wczesnej kolacji.
Mniamburger, frytki i truskawkowy shake. Uważam, że facet, który mieszka sam, powinien
jeść produkty ze wszystkich najważniejszych grup pokarmowych.
- Można tak powiedzieć. Można też powiedzieć, że trochę to trwało. Jedno i drugie
byłoby zgodne z prawdą.
Nie wiedziałem, jak na to zareagować. Przez te sześć czy siedem lat, kiedy chodziłem
do Ala, owszem, bywał dziwny - na przykład z uporem nazywał New England Patriots
„Boston Patriots” i mówił o Tedzie Williamsie, jakby znał go jak brata - ale drugiej tak
osobliwej rozmowy jak ta nie pamiętałem.
- Jake, muszę się z tobą zobaczyć. To ważne.
- Mogę spytać...
- Spodziewam się, że będziesz miał masę pytań, a ja na nie odpowiem, ale nie przez
telefon.
Nie wiedziałem, ile odpowiedzi będzie w stanie dać, zanim głos mu wysiądzie, ale
obiecałem, że przyjdę za jakąś godzinę.
- Dzięki. Nawet wcześniej, gdybyś mógł. Jak to mówią, każda chwila jest cenna. - I
odłożył słuchawkę, ot tak, bez pożegnania.
Przebrnąłem przez jeszcze dwa wypracowania i na kupce zostały już tylko cztery, ale
uznałem, że nic z tego nie będzie. Wypadłem z rytmu. Wrzuciłem je więc do teczki i
wyszedłem. Przemknęło mi przez myśl, żeby pójść na górę, do sekretariatu, i życzyć Glorii
udanych wakacji, ale machnąłem na to ręką. Będzie tu przez cały najbliższy tydzień, zajęta
zamykaniem kolejnego roku szkolnego, a ja przyjdę w poniedziałek opróżnić szafkę z
przekąskami - obiecałem to sobie. W przeciwnym razie nauczyciele szkoły letniej, którzy
będą korzystali z pokoju nauczycielskiego w zachodnim skrzydle, zastaną ją pełną robactwa.
Gdybym wiedział, co przyniesie przyszłość, na pewno poszedłbym do niej. Może
nawet dałbym jej całusa, który wisiał w powietrzu między nami od paru miesięcy. Ale
oczywiście nie wiedziałem. Życie zmienia się w mgnieniu oka.
Al's Diner mieścił się w srebrnej przyczepie barowej po drugiej stronie torów, patrząc
od Main Street, w cieniu starych zakładów tkackich Worumbo. Takie miejsca czasem
wyglądają obskurnie, Al jednak zasłonił betonowe bloki, na których stał jego lokal, ślicznymi
grządkami kwiatów. Był nawet zadbany kwadrat trawnika, który osobiście strzygł starą
ręczną kosiarką do trawy. Kosiarka była tak starannie utrzymana jak kwiaty i trawnik; ani
śladu rdzy na wirujących, jaskrawo pomalowanych ostrzach. Można by pomyśleć, że kupił ją
przed tygodniem w miejscowym sklepie Western Auto... oczywiście gdyby w Falls jeszcze
był sklep Western Auto. Kiedyś był, ale na przełomie wieków padł ofiarą wielkich,
klocowatych hipermarketów.
Podszedłem chodnikiem do baru, wdrapałem się na schody i znieruchomiałem ze
zmarszczonym czołem. Tabliczka WITAJCIE WAL'S DINER, DOMU MNIAMBURGERA!
zniknęła. Zastąpił ją kwadratowy kawałek tektury z napisem ZAMKNIĘTE
NIEODWOŁALNIE Z POWODU CHOROBY. DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM KLIENTOM.
NIECH BÓG WAS BŁOGOSŁAWI.
Nie wszedłem jeszcze w mgłę nierzeczywistości, która wkrótce miała mnie wchłonąć,
ale jej pierwsze macki mnie oplatały, czułem to. To nie letnie przeziębienie spowodowało
chrypę, którą słyszałem w głosie Ala, i jego chrapliwy kaszel. Ani nie grypa. Sądząc z tej
tabliczki, to było coś poważniejszego. Ale jaka poważna choroba rozwija się w dwadzieścia
cztery godziny? Nawet szybciej. Poprzedniego wieczoru wyszedłem od Ala za piętnaście
szósta i wtedy czuł się dobrze. Ba, był wręcz nadmiernie pobudzony. Pamiętam, że spytałem,
czy aby nie wypił za dużo swojej kawy, a on powiedział, że nie, po prostu myśli, czy nie
wziąć urlopu. Czy ludzie, których bierze choroba - dość ciężka, by skłonić ich do zamknięcia
lokali, które samodzielnie prowadzili przez ponad dwadzieścia lat - mówią o urlopie? Może
niektórzy, ale zapewne niewielu.
Drzwi się otworzyły, kiedy sięgnąłem do klamki, i stanął w nich Al. Patrzył na mnie
bez uśmiechu. Poczułem, że ta mgła nierzeczywistości gęstnieje wokół mnie. Dzień był
ciepły, ale mgła była zimna. W tym momencie wciąż jeszcze mogłem odwrócić się i z niej
wyjść, z powrotem w czerwcowe słońce, i po trosze miałem ochotę to zrobić. Głównie jednak
zamarłem ze zdumienia i zgrozy. I przerażenia, w sumie mogę to przyznać. Dlatego, że ciężka
choroba nas przeraża, a Al był ciężko chory. Poznałem to na pierwszy rzut oka. Zapewne
więcej niż ciężko - śmiertelnie.
Nie chodziło tylko o to, że jego zazwyczaj rumiane policzki stały się obwisłe,
ziemiste. Nie chodziło o ropną wydzielinę powlekającą jego niebieskie oczy, które teraz
wydawały się wyblakłe i krótkowzroczne. Nie chodziło nawet o jego włosy, wcześniej prawie
całe czarne, teraz prawie całe białe - ostatecznie mógł stosować któryś z tych upiększających
preparatów, a pod wpływem nagłego impulsu zmyć go szamponem i wrócić do naturalnego
wyglądu.
Niemożliwe w tym wszystkim było to, że w ciągu dwudziestu dwóch godzin od czasu,
kiedy go ostatnio widziałem, Al Templeton na oko stracił co najmniej piętnaście kilogramów
wagi. Może nawet dwadzieścia, co stanowiłoby jedną czwartą jego dotychczasowej masy.
Nikt tak nie chudnie w niecały dzień. Nikt. A ja widziałem takie zjawisko na własne oczy. I
myślę, że w tym momencie ta mgła nierzeczywistości całkowicie mnie wchłonęła.
Al uśmiechnął się i zobaczyłem, że stracił nie tylko funty, ale i zęby. Jego dziąsła były
blade, wyglądały niezdrowo.
- Jak ci się podobam nowy ja, Jake? - I rozkaszlał się serią chrapliwych, rzężących
dźwięków wydzierających się z głębi piersi.
Otworzyłem usta. Nie wyszły z nich żadne słowa. W jakiejś tchórzliwej, zdjętej
obrzydzeniem części mojego umysłu znów zrodziła się myśl o ucieczce, ale nawet gdyby ta
część mną rządziła, nie mógłbym tego zrobić. Nogi wrosły mi w ziemię.
Al opanował kaszel i z tylnej kieszeni wyjął chusteczkę. Otarł nią najpierw usta,
potem wnętrze dłoni. Zanim ją schował, zobaczyłem na niej czerwone plamy.
- Wejdź - rzekł ochryple. - Mam dużo do powiedzenia i myślę, że ty jeden możesz
mnie wysłuchać. Wysłuchasz mnie?
- Al... - Mój głos był tak cichy i słaby, że sam ledwo go słyszałem. - Co ci się stało?
- Wysłuchasz mnie?
- Oczywiście.
- Będziesz miał pytania, a ja odpowiem na każde, na które będę mógł, ale staraj się je
ograniczyć do minimum. Głos mi wysiada. Kurde, siły mi wysiadają. No już, wchodź.
Wszedłem. W barze było ciemno, chłodno i pusto. Kontuar wypucowany, bez choćby
jednego okruszka; lśniący chrom na stołkach; termos z kawą wypolerowany na wysoki
połysk; tabliczka JEŚLI NIE PODOBA CI SIĘ NASZE MIASTO, ROZEJRZYJ SIĘ ZA
ROZKŁADEM JAZDY na swoim zwykłym miejscu przy kasie Sweda. Brakowało tylko
klientów.
No i kucharza, a zarazem właściciela, oczywiście. Miejsce Ala Templetona zajął stary,
chory duch. Kiedy opuścił rygiel, zamykając nas w środku, towarzyszący temu zgrzyt był
bardzo głośny.
- Rak płuc - powiedział beznamiętnie, kiedy usiedliśmy w boksie na końcu baru.
Poklepał kieszeń koszuli i zobaczyłem, że jest pusta. Nieodłączna paczka cameli bez filtra
zniknęła. - Żadna niespodzianka. Zacząłem, kiedy miałem jedenaście lat, i paliłem aż do dnia,
kiedy postawili diagnozę. Przeszło pięćdziesiąt cholernych lat. Trzy paczki dziennie, dopóki
cena nie podskoczyła w 2007. Wtedy się poświęciłem i zszedłem do dwóch. - Parsknął
rzężącym śmiechem.
Pomyślałem, czy mu nie powiedzieć, że musiał pomylić się w obliczeniach, bo znałem
jego prawdziwy wiek. Kiedy któregoś dnia późną zimą przyszedłem i spytałem, czemu
pracuje przy grillu w dziecięcej czapce urodzinowej, powiedział: „Bo dziś kończę pięćdziesiąt
siedem lat, przyjacielu. Pięćdziesiąt siedem, tyle co w reklamie ma Heinz do zaoferowania.
Czyli możesz mi mówić Heinz”. Prosił jednak, żebym nie zadawał pytań, jeśli to nie będzie
absolutnie konieczne, i uznałem, że obejmuje to też wtrącanie się czy poprawianie go.
- Gdybym był na twoim miejscu... a chciałbym, choć za nic w świecie nie życzę ci
tego, żebyś ty był na moim, nie w moim obecnym stanie... myślałbym: Coś tu nie gra, nikt nie
łapie zaawansowanego raka w jedną noc. Mam z grubsza rację?
Skinąłem głową. Miał całkowitą rację.
- Odpowiedź jest banalnie prosta. To się nie stało w jedną noc. Zacząłem wypluwać
płuca jakieś siedem miesięcy temu, w maju.
To była dla mnie nowina; jeśli rzeczywiście kaszlał, to nie przy mnie. Poza tym znowu
się rąbnął w obliczeniach.
- Al, co ty opowiadasz? Jest czerwiec. Siedem miesięcy temu był grudzień.
Machnął na mnie ręką - palce miał chude, sygnet marines, dawniej pasujący jak ulał,
teraz wisiał luźno na jednym z nich - jakby chciał powiedzieć: Na razie to olej, po prostu to
olej.
- Z początku myślałem, że to przeziębienie, może grypa azjatycka, dużo ludzi to
łapało. Ale nie miałem gorączki, a kaszel, zamiast przechodzić, był coraz gorszy. Potem
zacząłem chudnąć. Cóż, głupi nie jestem, przyjacielu, zawsze liczyłem się z tym, że mogę
dostać choroby na R... choć mój ojciec i matka kurzyli jak kominy i dożyli osiemdziesiątki.
Zawsze znajdziemy wymówkę, żeby trzymać się złych nawyków, co?
Znów zaczął kaszleć i wyjął chusteczkę.
- Nie mogę zbaczać z tematu - powiedział, kiedy atak minął - ale robię to całe życie i
trudno się odzwyczaić. Trudniej niż rzucić palenie, szczerze mówiąc. Kiedy znowu zacznę
tracić wątek, daj znak, przejedź palcem po gardle czy coś, dobrze?
- Jasne - zgodziłem się bez większego oporu. Wtedy już myślałem, że to wszystko mi
się śni. Jeśli tak, był to nadzwyczaj wyrazisty sen, z takimi szczegółami jak cienie rzucane
przez obracający się pod sufitem wentylator, które przesuwały po rozłożonych na stolikach
podkładkach z napisem NASZYM NAJWIĘKSZYM SKARBEM JESTEŚ TY!
- W telegraficznym skrócie, poszedłem do lekarza, zrobili mi prześwietlenie, no i były
tam, wielkie jak skurczybyk. Dwa guzy. Zaawansowana martwica. Nie do zoperowania.
Prześwietlenie, pomyślałem - to jeszcze się tego używa do diagnozowania raka?
- Jakiś czas wytrzymałem, ale w końcu musiałem wrócić.
- Skąd? Z Lewiston? Ze szpitala stanowego?
- Z wakacji. - Jego oczy patrzyły na mnie nieruchomym wzrokiem z ciemnych jam, w
które się zapadały. - Tylko że to nie były wakacje.
- Al, nic a nic z tego nie rozumiem. Wczoraj byłeś tutaj i byłeś zdrowy.
- Przyjrzyj się uważnie mojej twarzy. Zacznij od włosów i powoli schodź w dół.
Postaraj się zignorować to, co robi ze mną rak... piękności szkodzi na pewno... i potem
powiedz mi, że jestem tym samym człowiekiem, którego widziałeś wczoraj.
- Cóż, oczywiście spłukałeś farbę z włosów...
- W życiu ich nie farbowałem. Nie sądzę, żebym musiał zwracać twoją uwagę na zęby,
które straciłem, kiedy byłem... tam. Wiem, że zauważyłeś ich brak. Myślisz, że to od
rentgena? Albo strontu 90 w mleku? Nawet nie piję mleka, nie licząc kropelki, którą dodaję
do ostatniej kawy przed snem.
- Jakiego strontu?
- Nieważne. Nawiąż kontakt ze swoją, jak jej tam, kobiecą stroną. Spójrz na mnie tak,
jak kobiety patrzą na inne kobiety, kiedy szacują ich wiek.
Spróbowałem i choć tego, com zaobserwował, nie uznałby żaden sąd, mnie to
przekonało. Z kącików jego oczu rozchodziły się pajęczyny zmarszczek, na powiekach miał
drobne, delikatnie pofałdowane bruzdy; takie widzi się u ludzi, którzy nie muszą już
okazywać w kasie multipleksu Karty Seniora. Rowki w skórze, których nie było wczoraj
wieczorem, dziś kreśliły sinusoidy na czole Ala. Dwie zmarszczki - dużo głębsze - okalały
jego usta z boków, jakby ujmując je w nawias. Podbródek mu się wyostrzył, skóra szyi stała
się obwisła. Ostry podbródek i gardło jak indycze korale mogły być skutkiem gwałtownej
utraty wagi, ale te zmarszczki... i jeśli nie kłamał na temat swoich włosów...
Uśmiechał się lekko. To był ponury uśmiech, ale niepozbawiony humoru. Co w
pewien sposób pogarszało sytuację.
- Pamiętasz moje urodziny w marcu? „Nie bój się, Al - powiedziałeś - jeśli ta durna
czapka urodzinowa się zapali, kiedy będziesz stał nad grillem, wezmę gaśnicę i cię ugaszę”.
Pamiętasz to?
Pamiętałem.
- Chciałeś, żebym mówił ci Heinz.
- No właśnie. A teraz mam sześćdziesiąt dwa lata. Wiem, że przez raka wyglądam
jeszcze starzej, ale to... i to... - Dotknął czoła, potem kącika oka. - To autentyczne tatuaże
czasu. Odznaki honorowe, można powiedzieć.
- Al... mógłbym prosić szklankę wody?
- Oczywiście. Szok, prawda? - Spojrzał na mnie ze współczuciem. - Myślisz sobie:
Albo zwariowałem, albo on zwariował, albo zwariowaliśmy obaj. Wiem. Też tak miałem.
Z wysiłkiem wydźwignął się z boksu, wsuwając prawą dłoń pod lewą pachę, jakby
usiłował się w ten sposób trzymać w jednym kawałku. Zaprowadził mnie za kontuar. Kiedy to
zrobił, uderzył mnie jeszcze jeden szczegół tego nierzeczywistego spotkania: pomijając
okazje, gdy siedziałem z nim w jednej ławie w kościele Świętego Cyryla (a tych okazji było
niewiele; choć zostałem wychowany w wierze, katol ze mnie żaden) albo spotykałem go na
ulicy, nigdy nie widziałem Ala bez kucharskiego fartucha.
Zdjął lśniącą szklankę i nalał mi wody z lśniącego chromem kranu. Podziękowałem
mu i już miałem wrócić do boksu, lecz klepnął mnie w ramię. Byłoby lepiej, gdyby tego nie
zrobił. To było tak, jakby zostać klepniętym przez Coleridge'owskiego Sędziwego Marynarza,
który jednego zatrzymuje z trzech.
- Chcę, żebyś coś zobaczył, zanim znowu usiądziemy. Tak będzie szybciej. Chociaż
„zobaczyć” to złe słowo. „Doświadczyć” jest dużo bliższe prawdy. Pij, przyjacielu.
Wypiłem pół szklanki. Woda była chłodna i smaczna, ale ani na chwilę nie
spuszczałem go z oka. Tchórz we mnie się spodziewał, że lada moment zostanie
zaatakowany, jak pierwsza niczego niepodejrzewająca ofiara w jednym z tych filmów o
siejących postrach szaleńcach, które przeważnie mają liczby w tytułach. Al jednak tylko stał
oparty ręką o ladę. Jego dłoń była pomarszczona, z wydatnymi kłykciami. Nie wyglądała jak
dłoń pięćdziesięciokilkuletniego człowieka, nawet chorego na raka i...
- To od promieniowania? - spytałem nagle.
- Co?
- Opalenizna. I te ciemne plamy na grzbiecie dłoni. Robią się od promieniowania albo
nadmiaru słońca.
- Cóż, skoro nie przechodziłem radioterapii, zostaje tylko słońce. A przez ostatnie
cztery lata miałem sporo okazji, żeby się opalić.
Z tego, co wiedziałem, Al przez ostatnie cztery lata głównie smażył hamburgery i
robił shake'i w świetle jarzeniówek, ale tego nie powiedziałem. Dopiłem wodę. Kiedy
odstawiłem szklankę na blat z formiki, zauważyłem, że lekko drży mi ręka.
- No dobra, co chcesz, żebym zobaczył? Albo czego doświadczył?
- Chodź.
Zaprowadził mnie w głąb długiej, wąskiej części kuchennej, za podwójny grill,
frytkownice, zlew, lodówkę Frost-King i buczącą zamrażarkę, która sięgała mi do pasa.
Zatrzymał się przed milczącą zmywarką i wskazał drzwi na drugim końcu kuchni. Były
niskie; Al musiałby się schylić, żeby przez nie przejść, a miał może metr siedemdziesiąt. Ja
mierzyłem metr dziewięćdziesiąt trzy - niektóre dzieciaki nazywały mnie „Helikopter”
Epping.
- To tu - powiedział. - Za tymi drzwiami.
- To nie aby twoja spiżarnia? - Pytanie czysto retoryczne; przez lata widziałem, jak
wynosił stamtąd puszki, worki z ziemniakami i produktami sypkimi.
Al zdawał się nie słyszeć.
- Wiedziałeś, że pierwotnie otworzyłem tę knajpę w Auburn?
- Nie.
Skinął głową i, jakby wskutek tego ruchu, dostał następnego napadu kaszlu. Stłumił
go coraz bardziej makabrycznie wyglądającą chusteczką. Kiedy ten najnowszy atak powoli
minął, Al wyrzucił chusteczkę do dogodnie ulokowanego kosza i wyszarpnął garść serwetek z
podajnika na kontuarze.
- Przyczepa AluminAire, wyprodukowana w latach trzydziestych, art deco pełną gębą.
Marzyłem o takiej, od kiedy tata zabrał mnie do Chat'N Chew w Bloomington, jak byłem
mały. Kupiłem ją z pełnym wyposażeniem i otworzyłem bar na Pine Street. Stałem tam
prawie rok i stwierdziłem, że jeśli zostanę, jeszcze rok i zbankrutuję. W okolicy było za dużo
knajp szybkiej obsługi, niektóre dobre, inne niekoniecznie, wszystkie ze stałą klientelą. Ja
byłem jak małolat świeżo po studiach prawniczych, który otwiera interes w mieścinie, gdzie
urzęduje już tuzin wziętych papug. Poza tym w tamtych czasach Słynny Mniamburger Ala
kosztował dwa pięćdziesiąt. Nawet w 1990 nie mogłem zejść niżej dwu i pół.
- To jakim cudem, u licha, teraz sprzedajesz go za mniej niż pół tej ceny? Czyżby
rzeczywiście był z kota?
Prychnął; ten dźwięk zadudnił zaflegmionym echem w głębi jego piersi.
- Przyjacielu, to co sprzedaję, to stuprocentowo czysta amerykańska wołowina,
najlepsza na świecie. Czy wiem, co ludzie gadają? Jasne. Wzruszam na to ramionami. Co
innego można zrobić? Zakazać ludziom gadać? Równie dobrze można zakazać wiatrowi
wiać.
Przejechałem palcem po gardle. Uśmiechnął się.
- Wiem, zbaczam z tematu, ale to akurat ma związek ze sprawą.
Zachęciłem go gestem, ale nie wiedziałem, na jak długo starczy mu sił.
- Mogłem dalej walić głową w mur na Pine Street, ale Yvonne Templeton nie
wychowała synków na idiotów. „Lepiej uciec i zebrać siły do walki”, powtarzała nam, jak
byliśmy mali. Wziąłem to, co zostało z kapitału, zbajerowałem bank, żeby pożyczył mi
jeszcze pięć kawałków... nie pytaj jak... i przeprowadziłem się tutaj, do Falls. Interesy i tak
nie szły za dobrze, bo sytuacja gospodarcza jest, jaka jest, i całe to głupie gadanie o
Miauburgerach, Hauburgerach, Skunksburgerach czy co tam jeszcze ludzie wymyślali, też nie
pomagało, okazało się jednak, że nie jestem już uzależniony od sytuacji gospodarczej jak inni.
A wszystko dzięki temu, co jest za drzwiami tej spiżarni. Nie było tego, kiedy otworzyłem
lokal w Auburn, mogę przysiąc na stos Biblii. Pokazało się dopiero tutaj.
- O czym ty mówisz?
Spokojnie patrzył na mnie swoimi kaprawymi, nowo postarzałymi oczami.
- Na razie koniec rozmowy. Sam musisz to zobaczyć. No już, otwórz drzwi.
Spojrzałem na niego z powątpiewaniem.
- Potraktuj to jako ostatnią prośbę umierającego - powiedział. - No, przyjacielu. O ile
jesteś moim przyjacielem, rzecz jasna. Otwórz te drzwi.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że serce nie wskoczyło mi na wyższe obroty, kiedy
przekręciłem gałkę i pociągnąłem drzwi do siebie. Nie miałem pojęcia, co zastanę w środku
(choć mgliście pamiętam, że mignął mi przed oczami obraz martwych kotów, obdartych ze
skóry i gotowych do przemielenia w elektrycznej maszynce), ale kiedy Al sięgnął za moje
ramię do włącznika i zapalił światło, zobaczyłem...
Cóż, spiżarnię.
Była mała, schludna jak reszta baru. Wzdłuż dwóch ścian ciągnęły się półki
zastawione dużymi puszkami. Na drugim końcu pomieszczenia, gdzie dach wyginał się w dół,
były środki czystości, choć miotła i mop musiały leżeć na płask, bo ta część klitki miała może
półtora metra wysokości. Podłoga wyłożona była tym samym ciemnoszarym linoleum co sala
barowa, ale zamiast słabej woni pieczonego mięsa wisiał w powietrzu aromat kawy, warzyw i
przypraw. A oprócz tego inny zapach, słaby i niezbyt przyjemny.
- No dobra - powiedziałem. - To jest spiżarnia. Wysprzątana i w pełni zaopatrzona.
Masz piątkę z zarządzania zapasami, jeśli takie coś istnieje.
- Czym pachnie?
- Głównie przyprawami. Kawą. Może odświeżaczem powietrza. Nie jestem pewien.
- Uhm. Używam Glade. Bo pachnie tutaj czymś jeszcze. Mam rozumieć, że tego nie
czujesz?
- Fakt, jest coś. Jakby siarka. Kojarzy mi się z zapachem spalonych zapałek. -
Kojarzyło mi się też z gazami, jakie puszczaliśmy z rodziną po fasolce, którą mama robiła co
sobota na kolację, ale nie chciałem tego powiedzieć. Czy od kuracji na raka się pierdzi?
- To jest siarka. I inne rzeczy, w tym ani odrobiny Chanel No. 5. To zapach fabryki,
przyjacielu.
Następna dawka szaleństwa, ja jednak powiedziałem tylko (z absurdalną uprzejmością
uczestnika cocktail party):
- Poważnie?
Znów się uśmiechnął, obnażając szczerby, w których jeszcze wczoraj rosły zęby.
- Przez grzeczność nie chcesz powiedzieć, że zakłady Worumbo zamknęli w czasach,
kiedy król Ćwieczek koszulę w zębach nosił. Że, co więcej, prawie w całości spłonęły pod
koniec lat osiemdziesiątych i dziś na ich miejscu stoi... - wskazał kciukiem za ramię - ...tylko
sklep fabryczny. Zwykła atrakcja turystyczna, jak Kennebec Fruit Company w czasie
Festiwalu Moxie. Myślisz też sobie, że czas najwyższy złapać za komórkę i wezwać
smutnych facetów w białych kitlach. Mam z grubsza rację, przyjacielu?
- Nikogo nie wezwę, bo nie zwariowałeś. - Wcale nie byłem tego taki pewny. - Ale to
jest zwykła spiżarka, a stare Worumbo od ćwierć wieku nie wyprodukowało ani jednej beli
materiału.
Date: 2015-12-17; view: 1343
|