ZAPROTESTUJMY PRZECIWKO 1 pageTable of Contents
CZĘŚĆ I MOMENT PRZEŁOMOWY .........................................................................
CZĘŚĆ II OJCIEC WOŹNEGO ............................................................................
CZĘŚĆ III ŻYCIE W PRZESZŁOŚCI ......................................................................
CZĘŚĆ IV SADIE I GENERAŁ ...........................................................................
CZĘŚĆ V 22 listopada 1963 ..........................................................................
CZĘŚĆ VI CZŁOWIEK Z ZIELONĄ KARTKĄ ..................................................... 621
STEPHEN KING
DALLAS '63
Przełożył Tomasz Wilusz
Prószyński i S-ka
SPIS TREŚCI
CZĘŚĆ I MOMENT PRZEŁOMOWY ......................................................................... 9
CZĘŚĆ II OJCIEC WOŹNEGO .................................................................................. 81
CZĘŚĆ III ŻYCIE W PRZESZŁOŚCI ...................................................................... 183
CZĘŚĆ IV SADIE I GENERAŁ ................................................................................ 289
CZĘŚĆ V 22 listopada 1963 ...................................................................................... 477
CZĘŚĆ VI CZŁOWIEK Z ZIELONĄ KARTKĄ ..................................................... 621
Zeldzie
Cześć, kochanie, witaj na imprezie.
Dla naszego rozumu praktycznie jest nieprzyswajalne, że
mały, samotny człowiek powalił olbrzyma pośród jego limuzyn,
jego legionów, jego tłumu i jego ochrony. Jeśli takie nic
unicestwiło przywódcę najpotężniejszego państwa na ziemi, to
otacza nas świat zaburzonych proporcji i żyjemy we
wszechświecie absurdu.
Norman Mailer
Jeśli jest miłość, blizny po ospie są tak ładne jak dołki w
policzkach.
przysłowie japońskie
Taniec to życie.
Nie można o mnie powiedzieć, że jestem skłonny do łez.
Moja eks oświadczyła, że mój „nieistniejący gradient emocjonalny” to główny powód,
dla którego odchodzi (jakby facet, którego poznała na spotkaniach Anonimowych
Alkoholików, nie miał nic do rzeczy). Powiedziała, że jeszcze może mi darować to, że nie
płakałem na pogrzebie jej ojca; znałem go tylko sześć lat i nie mogłem rozumieć, jak był
wspaniały, hojny (przykład: mustang kabriolet w prezencie z okazji ukończenia szkoły
średniej). Kiedy jednak nie płakałem na pogrzebach własnych rodziców - umarli w odstępie
raptem dwóch lat, tata na raka żołądka, mama na nagły jak uderzenie pioruna atak serca
podczas spaceru po florydzkiej plaży - zaczęła rozumieć, o co chodzi z tym nieistniejącym
gradientem. „Nie byłem zdolny czuć własnych uczuć”, mówiąc żargonem AA.
- Nigdy nie widziałam, żebyś uronił choć jedną łzę - powiedziała tonem, jakiego
używają ludzie, kiedy przedstawiają absolutny, ostateczny, nieodwołalny powód zerwania
związku. - Nawet kiedy mi mówiłeś, że albo pójdę na odwyk, albo ty odejdziesz. - Ta
rozmowa odbyła się jakieś sześć tygodni przed tym, jak Christy spakowała swoje rzeczy,
zawiozła je na drugi koniec miasta i wprowadziła się do Mela Thompsona. „Chłopak poznaje
dziewczynę u Anonimowych Alkoholików” - to następne powiedzenie, jakie mają na tych
spotkaniach.
Nie płakałem, kiedy się z nią żegnałem. Nie płakałem też, kiedy wszedłem z
powrotem do małego domu z ogromną hipoteką. Domu, w którym nigdy nie pojawiło się
dziecko i już się nie pojawi. Położyłem się na łóżku, które teraz należało wyłącznie do mnie,
zakryłem oczy ramieniem i rozpaczałem.
Bez łez.
Nie jestem jednak emocjonalnie zablokowany. Co do tego Christy się myliła.
Pewnego dnia, miałem wtedy jedenaście lat, matka czekała na mnie przed drzwiami, kiedy
wróciłem ze szkoły. Powiedziała mi, że mój piesek, Rags, wpadł pod samochód, który nawet
nie raczył się zatrzymać. Nie płakałem, kiedy go pochowaliśmy, choć tata zapewnił, że to nie
przyniesie mi ujmy, ale płakałem, kiedy mi to powiedziała. Po części dlatego, że był to mój
pierwszy kontakt ze śmiercią; a głównie przez to, że moim obowiązkiem było dopilnować, by
Rags był bezpiecznie zamknięty na naszym podwórku.
I płakałem, kiedy zadzwonił lekarz mamy i powiadomił mnie, co się stało tamtego
dnia na plaży. „Przykro mi, ale nie było żadnych szans - powiedział. - Czasem dzieje się to
zupełnie nagle, lekarze zwykle uważają to za szczęście w nieszczęściu”.
Christy przy tym nie było - tego dnia musiała zostać dłużej w szkole i spotkać się z
matką, która miała jakieś pytania w związku z ocenami syna - ale ja płakałem, a jakże.
Poszedłem do naszej małej pralni i płakałem w brudne prześcieradło wyjęte z kosza.
Niedługo, ale łzy popłynęły. Później mogłem jej o tym powiedzieć, lecz nie widziałem w tym
sensu, bo raz, pomyślałaby, że łaknę współczucia (tego sformułowania Anonimowi
Alkoholicy nie używają, a może powinni), i dwa, nie sądzę, by umiejętność zalewania się
łzami na zawołanie powinna być warunkiem udanego małżeństwa.
Teraz, kiedy o tym myślę, to nie widziałem, by mój tata kiedykolwiek płakał; w
największych emocjach dobywał z siebie co najwyżej ciężkie westchnienie albo kilka
niechętnych burknięć udających śmiech - William Epping nie walił się w piersi ani nie zrywał
boków, co to, to nie. Był typem małomównego twardziela, a matka w gruncie rzeczy była
taka sama. Może te kłopoty z płaczem to sprawa genetyczna. Ale zablokowany? Niezdolny
czuć własnych uczuć? Nie, taki nie byłem nigdy.
Poza chwilą, w której dostałem wiadomość o mamie, pamiętam jeszcze tylko jedną
okazję, kiedy płakałem jako dorosły, a było to przy czytaniu historii ojca woźnego.
Siedziałem sam w pokoju nauczycielskim Lisbon High School i przekopywałem się przez
stertę wypracowań, które spłodziła moja grupa z angielskiego dla dorosłych. W głębi
korytarza słyszałem zgłuszone dudnienie piłek do koszykówki, ryk syreny ogłaszającej czas
dla trenera i krzyki kibiców towarzyszące zmaganiom sportowych bestii: Chartów Lisbon i
Tygrysów Jay.
Któż może wiedzieć, kiedy życie stanie na rozdrożu i dlaczego?
Zadałem temat „Dzień, który odmienił moje życie”. Odpowiedzi, choć najczęściej z
serca płynące, były w większości ciężkostrawne: sentymentalne opowieści o dobrej cioci,
która przyjęła pod swój dach nastolatkę w ciąży, o kumplu z wojska, który pokazał, czym jest
prawdziwe męstwo, o przypadkowym spotkaniu z kimś sławnym (zdaje się, że chodziło o
Alexa Trebeka z teleturnieju „Jeopardy”, choć mógł to być Karl Malden). Ci z was, którzy są
nauczycielami i dla dodatkowych trzech czy czterech tysięcy rocznie prowadzą kursy
przygotowujące do zaocznej matury, wiedzą, jak zniechęcające jest czytanie takich
wypracowań. O obiektywnej ocenie właściwie nie ma mowy, a przynajmniej nie było dla
mnie; zaliczałem wszystkim, bo nigdy nie miałem dorosłego ucznia, który nie wypruwał z
siebie żył. Jeśli oddawałeś pracę, w której napisałeś cokolwiek, miałeś zagwarantowane, że
Jake Epping, nauczyciel angielskiego w LHS, postawi haczyk przy twoim nazwisku, a jeśli
jeszcze tekst podzielony był na prawdziwe akapity, dostawałeś co najmniej cztery minus.
Robota była ciężka dlatego, że czerwony długopis stał się moim podstawowym
narzędziem dydaktycznym zamiast moich ust i zużyłem go praktycznie do cna. Była też
dołująca, bo wiedziałem, że praktycznie nic z tej edukacji czerwonym długopisem nie
zostanie ludziom w pamięci; jeżeli ktoś w wieku trzydziestu lat nie zna podstawowych reguł
gramatyki (poszedłem, nie poszłem), nie wie, kiedy używać wielkich liter (Biały Dom, nie
biały-dom), ani nie potrafi sklecić zdania zawierającego rzeczownik i czasownik, to pewnie
już się tego nie nauczy. Mimo to nie ustajemy w bojach i mężnie zaznaczamy niewłaściwie
użyte słowo w zdaniach typu „Mąż mój był zbytnio skory do tego, żeby mnie oceniać” bądź
przekreślamy „żem” i dopisujemy końcówkę czasownika w zdaniu „I od tej pory żem często
wypływał aż do boi”.
Taką właśnie beznadziejną, żmudną pańszczyznę odwalałem tamtego wieczoru,
podczas gdy niedaleko kolejny mecz szkolnej ligi koszykarskiej zbliżał się do kolejnej
końcowej syreny, na wieki wieków, amen. Christy była wtedy świeżo po odwyku i
przypuszczam, że jeśli o czymkolwiek wówczas myślałem, musiało to mieć związek z
nadzieją, że wrócę do domu i zastanę ją trzeźwą (tak też się stało; łatwiej jej było zachować
trzeźwość niż męża). Pamiętam, że pobolewała mnie głowa i pocierałem skronie, tak jak to
się robi, kiedy chce się zapobiec przejściu lekkiego, dokuczliwego ćmienia w potężną
migrenę. Pamiętam, że myślałem: Trzy, jeszcze tylko trzy prace i będę mógł wyjść. Wrócę do
domu, zrobię sobie duży kubek kawy rozpuszczalnej i zanurzę się w nowej powieści Johna
Irvinga bez tych szczerych, ale nieskładnych wypocin wiszących mi nad głową.
Nie było dźwięku skrzypiec ani dzwonka alarmowego, kiedy zdjąłem pracę woźnego z
wierzchu sterty i położyłem przed sobą, żadnego poczucia, że ta chwila odmieni życie nie
tylko mojej skromnej osoby, ale i wszystkich ludzi na świecie. Ale takich rzeczy się nie wie,
prawda? Życie zmienia się w mgnieniu oka.
Pisał tanim tuszem długopisowym, który miejscami zaplamił wszystkie pięć stron i
niechybnie pobrudził mu palce. Miał kulfoniasty, ale czytelny charakter pisma i musiał
mocno naciskać długopis, bo słowa wręcz wyryły się na kartkach z taniego zeszytu; gdybym
zamknął oczy i wodził palcami po ich odwrotach, to byłoby tak, jakbym czytał Braille'a. Na
końcu każdego małego „y” był lekki zawijas, jakby ozdobnik. To pamiętam szczególnie
wyraźnie.
Pamiętam też początek jego wypracowania. Słowo w słowo. Pewnie, że tak. Dzień,
który odmienił życie Harry'ego Dunninga, odmienił także moje własne.
To nie był dzień, tylko noc. Noc, która odmieniła moje życie, to była noc, kiedy ojciec
zabił mamę moją i dwóch braci, a mnie pobił. Moją siostrę też pobił, tak bardzo, że była w
śpiączce. Trzy lata się nie budziła i w końcu umarła. Na imię jej było Ellen i bardzo ją
kochałem. Lubiła zrywać kwiatki i wkładać je w wazony.
W połowie pierwszej strony zaczęły mnie piec oczy i odłożyłem mój wierny czerwony
długopis. To wtedy, gdy doszedłem do momentu, kiedy wczołgał się pod łóżko z krwią
zalewającą oczy ( ściekała mi też w gardło i okropnie smakowała), rozpłakałem się - ależ
Christy byłaby dumna. Doczytałem do samego końca bez postawienia choćby jednego
znaczka, ocierając oczy, żeby łzy nie kapały na stronice, które w oczywisty sposób
kosztowały go tak wiele wysiłku. Czy sądziłem, że był mniej lotny od pozostałych, że stał
może pół szczebla nad tymi, o których się kiedyś mówiło „upośledzeni zdolni do nauki”?
Cóż, na Boga, miało to swoją przyczynę, nieprawdaż? Podobnie jak to, że kulał. Cud, że w
ogóle żył. A jednak. Miły człowiek, który zawsze się uśmiechał i nigdy nie podnosił głosu na
dzieci. Miły człowiek, który przeszedł piekło, a teraz pracował - pokornie i z nadzieją, jak oni
wszyscy - nad tym, żeby zrobić maturę. Mimo że miał do końca życia pozostać woźnym,
zwykłym facetem w zielonym lub brązowym uniformie, który zamiatał korytarze i
zeskrobywał gumy do żucia z podłogi szpachlą (zawsze ją nosił w tylnej kieszeni). Może
niegdyś mógł zostać kimś innym, ale pewnej nocy jego życie zmieniło się w mgnieniu oka i
dziś był tylko facetem w stroju roboczym, na którego dzieciaki wołały „Harry Kic-Żabka”, bo
tak śmiesznie chodził.
Dlatego płakałem. Niedługo, ale to były prawdziwe łzy, płynące prosto z serca. W
głębi korytarza słyszałem, jak orkiestra szkolna zaczyna grać pieśń zwycięstwa - a zatem nasi
wygrali, chwała im. Później Harry i para jego współpracowników złożą trybuny i pozamiatają
wrzucone pod nie śmieci.
Wykreśliłem nad jego pracą wielkie czerwone 5. Patrzyłem na nie dłuższą chwilę, po
czym dodałem wielki czerwony +. Dlatego, że praca była dobra, i dlatego, że jego ból
wywołał emocjonalną reakcję we mnie, jego czytelniku. A czy nie to właśnie powinna robić
proza godna piątki z plusem? Wywoływać reakcję?
Co do mnie, żałuję tylko, że była Christy Epping nie miała racji. Żałuję, że jednak nie
byłem emocjonalnie zablokowany. Bo wszystko, co nastąpiło potem - każde koszmarne
zdarzenie - wzięło się z tych łez.
CZĘŚĆ I
MOMENT PRZEŁOMOWY
ROZDZIAŁ 1
Harry Dunning zdał celująco. Na jego zaproszenie poszedłem na skromną uroczystość
rozdania świadectw maturalnych w sali gimnastycznej Lisbon High School. Naprawdę nie
miał nikogo innego i zrobiłem to z przyjemnością.
Po błogosławieństwie (udzielonym przez ojca Bandy'ego, który nie opuszczał prawie
żadnej uroczystości w LHS) przecisnąłem się przez rojowisko krewnych i znajomych w
miejsce, gdzie Harry stał samotnie w swojej wydymającej się czarnej todze, z dyplomem w
jednej ręce i wypożyczonym biretem w drugiej. Wziąłem od niego czapkę, żeby móc uścisnąć
mu dłoń. Uśmiechnął się szeroko, obnażając uzębienie z licznymi ubytkami i kilkoma
krzywulcami. Ale uśmiech był promienny i ujmujący.
- Dziękuję, że pan przyszedł, panie Epping. Bardzo dziękuję.
- Cała przyjemność po mojej stronie. I mów mi Jake. To przywilej, który przyznaję
każdemu uczniowi w takim wieku, że mógłby być moim ojcem.
Przez chwilę miał zdziwioną minę, po czym parsknął śmiechem.
- Ano rzeczywiście mógłbym, nie? Kurczę!
Też się zaśmiałem. Wielu ludzi śmiało się wokół nas. Oczywiście, były i łzy. Co dla
mnie jest trudne, całej masie ludzi przychodzi z łatwością.
- I ta piątka z plusem! Kurczę! - cieszył się Harry. - W życiu nie dostałem piątki z
plusem! I nie spodziewałem się dostać!
- Zasłużyłeś, Harry. To jak, dokąd skierujesz swoje pierwsze kroki jako absolwent
szkoły średniej?
Na chwilę przestał się uśmiechać - nie wybiegł myślami tak daleko naprzód.
- Pewnie do domu. Wynajmuję taki mały domek na Goddard Street, wie pan. -
Podniósł dyplom, trzymając go ostrożnie w czubkach palców, jakby bał się, że rozmaże tusz.
- A to oprawię i powieszę na ścianie. Potem naleję se lampkę wina, siądę na kanapie i będę to
podziwiał do nocy.
- Dobry plan - powiedziałem - ale może najpierw dałbyś się zaprosić na hamburgera z
frytkami? Moglibyśmy pójść do Ala.
Spodziewałem się, że się skrzywi, ale oczywiście sądziłem Harry'ego według moich
kolegów pedagogów lub większości naszych uczniów - unikali knajpy Ala jak zarazy i
chodzili albo do Dairy Queen naprzeciwko szkoły, albo do Hi-Hat przy drodze 196, niedaleko
miejsca, gdzie kiedyś było kino samochodowe.
- Byłoby super, panie Epping. Dzięki!
- Jake, pamiętasz?
- Jake, jasne.
Zabrałem więc Harry'ego do baru Ala - z całego grona pedagogicznego ja jeden byłem
tam stałym klientem - i Al, choć tego lata nawet zatrudnił kelnerkę, obsłużył nas osobiście.
Jak zwykle, w kąciku jego ust tlił się papieros (niedozwolone w punktach gastronomicznych,
to jednak Ala nigdy nie powstrzymało) i oko po tej stronie było przymrużone od dymu. Kiedy
zobaczył złożoną togę absolwenta szkoły średniej i zdał sobie sprawę, jaka to okazja, uparł
się, że cały rachunek bierze na siebie (jeśli rachunek to nie za duże słowo; jedzenie u Ala
zawsze było zadziwiająco tanie, co dało początek plotkom na temat losu pewnych
bezdomnych zwierząt w okolicy). Zrobił nam też zdjęcie, które potem wywiesił na, jak to
nazywał, Miejskiej Ścianie Sławy. Wśród innych reprezentowanych tam „sław” byli świętej
pamięci Albert Dunton, założyciel zakładu jubilerskiego Dunton Jewelry; Earl Higgins, były
dyrektor LHS; John Crafts, założyciel komisu John Crafts Auto Sales; i, oczywiście, ojciec
Bandy od Świętego Cyryla. (Ojciec był w parze z papieżem Janem XXIII - ten ostatni
nietutejszy, ale wielbiony przez Ala Templetona, który nazywał samego siebie „dobrym
katolem”). Zdjęcie, które Al zrobił tamtego dnia, pokazuje Harry'ego Dunninga z szerokim
uśmiechem na twarzy. Ja stałem obok i razem trzymaliśmy jego dyplom. Harry miał lekko
przekrzywiony krawat. Pamiętam to, bo skojarzył mi się z tym zawijasem, który robił na
końcu małego „y”. Pamiętam to wszystko. Pamiętam doskonale.
Dwa lata później, w ostatnim dniu roku szkolnego, siedziałem w tym samym pokoju
nauczycielskim i czytałem prace końcowe słuchaczy mojego seminarium z poezji
amerykańskiej dla wybitnie zdolnych uczniów. Dzieciaki już wyszły, uwolnione na kolejne
wakacje, ja wkrótce miałem zrobić to samo. Na razie jednak było mi dobrze tam, gdzie
byłem, cieszyłem się niezwyczajną ciszą. Pomyślałem, że przed wyjściem może nawet
opróżnię szafkę z przekąskami. Ktoś powinien, stwierdziłem.
Wcześniej tego dnia Harry Dunning przykuśtykał do mnie po godzinie wychowawczej
(która była wyjątkowo rozjazgotana, jak każda lekcja wychowawcza i godzina nauki własnej
w ostatnim dniu szkoły) i podał mi rękę.
- Chcę tylko podziękować za wszystko - powiedział.
Uśmiechnąłem się szeroko.
- O ile pamiętam, już to zrobiłeś.
- Tak, ale dziś mój ostatni dzień. Idę na emeryturę. Dlatego koniecznie chciałem
jeszcze raz panu podziękować.
Kiedy uścisnąłem mu dłoń, przemykający obok dzieciak - druga klasa, nie starszy,
sądząc po świeżym wysypie pryszczy i seriokomicznej kępce na podbródku, która aspirowała
do miana koziej bródki - mruknął:
- Harry Kic-Żabka po u-licy ki-ca.
Chciałem go złapać i zmusić, żeby przeprosił, ale Harry mnie powstrzymał. Jego
uśmiech był swobodny, bez cienia urazy.
- Nie, nie ma co. Przywykłem. To tylko dzieci.
- To prawda - powiedziałem. - I naszym obowiązkiem jest je uczyć.
- Wiem, i dobrze to panu wychodzi. Ale moim obowiązkiem nie jest robić za... jak to
się nazywa... lekcję poglądową. Zwłaszcza nie dzisiaj. Niech pan dba o siebie, panie Epping. -
Może i był w takim wieku, że mógł być moim ojcem, ale najwyraźniej „Jake” nigdy nie
przejdzie mu przez usta.
- Ty też, Harry.
- Nigdy nie zapomnę tej piątki z plusem. Ją też oprawiłem. Powiesiłem obok dyplomu.
- I bardzo dobrze.
Tak było. Jego wypracowanie stanowiło dzieło sztuki naiwnej, ale pod każdym
względem przejmujące i prawdziwe jak obrazy Grandma Moses. Na pewno przewyższało
teksty, które czytałem w tej chwili. Ortografia w wypracowaniach wzorowych uczniów była
przeważnie bez zarzutu, język przejrzysty (choć moi ostrożni, nieskłonni do ryzyka przyszli
studenci mieli irytującą tendencję do nadużywania strony biernej), ale styl bezbarwny.
Nudny. Moi uczniowie byli z trzeciej klasy - tych z czwartej Mac Steadman, mój szef,
przyznał sobie - ale pisali jak staruszkowie i staruszki, usta w ciup i „ojej, uważaj, Mildred,
tam ślisko”. Mimo swoich gramatycznych potknięć i kulfoniastych liter, Harry Dunning pisał
jak bohater. Przynajmniej ten jeden raz.
Kiedy tak snułem rozważania nad różnicą między prozą ofensywną a defensywną,
interkom na ścianie odchrząknął.
- Czy pan Epping jest w pokoju nauczycielskim w zachodnim skrzydle? Jesteś tam
jeszcze, Jake?
Wstałem, pstryknąłem przełącznik kciukiem.
- Jeszcze jestem, Gloria. Za moje grzechy. Czym mogę służyć?
- Telefon do ciebie. Dzwoni jakiś facet... Al Templeton? Mogę cię połączyć, jak
chcesz. Albo powiedzieć mu, że już wyszedłeś.
Al Templeton, właściciel i kierownik baru Al's Diner, który omijało z daleka całe
grono pedagogiczne LHS z wyjątkiem niżej podpisanego. Nawet czcigodny szef mojego
wydziału - który usiłował mówić jak profesor Cambridge i zbliżał się do emerytury -
publicznie nazywał specjalność zakładu „Słynnym Miauburgerem Ala”, zamiast „Słynnym
Mniamburgerem Ala”.
„Cóż, jasne, że to tak naprawdę nie z kota - mawiali ludzie - czy raczej
prawdopodobnie nie z kota, ale to nie może być wołowina, nie za dolara dziewiętnaście. W
McDonaldzie za tyle nie dostanie się nawet podwójnego cheeseburgera”.
- Jake? Zasnąłeś mi tam?
- Nie, jestem zwarty i gotowy. - Byłem też ciekaw, czemu Al dzwoni do mnie do
szkoły. Ba, czemu w ogóle do mnie dzwoni. Nigdy nie łączyło nas nic poza zwykłą
znajomością kucharza z klientem. Ja ceniłem sobie jego żarcie, on cenił sobie stałe
przychody, jakie mu zapewniałem. - Dawaj go.
- Właściwie co tu jeszcze robisz?
- Biczuję się.
- Uuu! - Mogłem sobie wyobrazić, jak Gloria trzepocze długimi rzęsami. - Uwielbiam,
kiedy świntuszysz. Czekaj, aż ci tam dzyńnie.
Rozłączyła się. Telefon wewnętrzny zadzwonił i podniosłem słuchawkę.
- Jake? Jesteś tam, stary?
W pierwszej chwili pomyślałem, że Gloria źle usłyszała imię. To nie mógł być głos
Ala. Nawet najgorsze przeziębienie na świecie nie mogłoby spowodować takiej chrypy.
- Kto mówi?
- Al Templeton, nie powiedziała ci? Chryste, ta muzyczka podczas czekania na
połączenie jest beznadziejna. Co oni, nie słyszeli o Connie Francis? - Zaniósł się kaszlem tak
głośnym, że nieco odsunąłem słuchawkę od ucha.
- Dopadła cię grypa?
Zaśmiał się. Jednocześnie kaszlał dalej. Połączenie jednego z drugim było dość
Date: 2015-12-17; view: 1250
|