Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Ze służby jego nikt nie przychodził, sieir

.


 

działa opodal tuląc się od deszczu pod wozami.

W początku, gdy obóz rozbijano, czeladź chciała mu posłużyć, pytała o roz kazy.

Raz i drugi wojewoda ją rozpędził.

Siedział więc teraz samotny, znieczulony, obojętny, jakiś półsenny, półmartwy, zbolały.

Tymczasem Włostek, który miał nad nim litość, nie pytając już o rozkazy, o kilka kroków kazał namiot rozbić, łoże posłać i nocleg przygotować.

Ze wszystkich, co byli przy wojewo dzie, on jeden najlepiej, najdawniej go znając, najśmielszym był i, gdy namiot rozpięto, zabezpieczywszy go sznurami od burzy, Włostek pod ciemny szałas wsunął się szukać pana.

Nic nie mówiąc, ujął go pod rękę.

Wojewoda wstał i nie pytając, dokąd go prowadzi, poszedł za nim.

W namiocie rzucił się na pościel i oczy wlepiwszy w małą lampkę, którą Włostek zapalić kazał, pozostał bez władny.

Jedzenia odmówił, wody brudnej napił się trochę.

Porzucono go tam samym, bo nikt się do niego nie zgłaszał już, nikt i widzieć nie chciał.

Ze wszystkimi zwaśniony był.

Wojewoda ze znużenia drzemać począł, lecz zaledwie sen zamykał mu oczy, jakiś przestrach je otwierał.

Rzucał się, oglądał, trwożył...

Raz i drugi za miecz chwycił i odrzucił go precz.

Wtem zaszeleściało coś około namiotu, opłotki i zasłona się podniosła.

Wysoki mężczyzna, obwinięty opończą z koł nierzem stojącym, którego twarz była całkiem zakryta, ostrożnie wśliznął się do namiotu.

Wszedł, przystanął w progu, obejrzał się i, widząc woje wodę, który za miecz ręką drżącą pochwycił, nie poruszył się tym ani uląkł.

Pozostał obojętnym.

Wincz siadł na łożu.

Wnijście to człowieka z zakrytą twa rzą zdawało się go przestraszać.

Z wolna przybyły odrzucił kołnierz, który mu krył oblicze, zdjął czapkę na czoło nasuniętą.

Wojewoda poznał Dobka Nałęcza, którego od ostatniej z nim rozmowy i rozbratu w Pomorzanach nie widział.

Dobek nie był z nimi.

Cóż on mógł robić w krzyżackim obozie?

 

Żywy to był i straszny wyrzut ten człowiek, który z nim jedną nie chciał pójść drogą, a teraz przychodził może urągać się jego spodleniu i upadkowi.



Dobek stał i patrzał, ale w wejrzeniu trudno było dobadać, litość przeważała czy wzgarda, oburzenie czy miłosierdzie.

Postąpił krokiem ku łożu, ręce załamał i głową zaczął potrzą sać w milczeniu.

Czego chcesz?

krzyknął tym przedłużonym wpatry waniem się w siebie rozgniewany Wincz.

Czego tu chcesz?

Głowęś przyniósł pod miecz?

A, choćby odparł obojętnie Dobek.

Głowę stracić to nic, ale cześć stracić, imię pokalać, ród pohańbić to go rzej!

Wojewoda milczał drżący.

Czegom tu przyszedł?

mówił dalej.

Spytać przy szedłem ciebie o rachunek.

Czym ty to zapłacisz, do czego swoją zdradą dopomogłeś i co na twój kark i sumienie spadło?

Słucha j l

Wojewoda chciał przerwać, Dobek nakazał mu milczenie.

Słuchaj!

Oto masz lik twoich czynów: Łęczyca spalona i Łęczyckie spustoszone, Kalisz wzięty.

Z nim opanowane Gniezno!

Słyszysz ty to?

Gniezno...

Zamek, kościół, grób pa trona, skarbiec świętego w, wszystko złupione...

Nakło w po piołach, Środa spalona, Pobiedziska zrównane z ziemią, Kleck, Kostrzyn, Sieradz, Uniejów, Warta, Szadek...

A wsie, a ko ścioły, a klasztory, a ludzkich żywotów tyle, a zbiegłych tyle, co po lasach mrą z głodu, a krwawe łzy?

Mało ci tego?

Syt jesteś?

Nie jeszcze?

Czego ci więcej potrzeba?

Mów!

Jęknął Dobek.

Co się działo, gdy on to przerywanym mówił głosem, po woli jak krople wrzącej smoły na ciało nagie rzucając te imio na na sumienie jego, co się działo z Winczem Dobek sam nie mógł zrozumieć.

Oczy miał zakryte dłonią, a usta, które pozostały odsłonięte, ból wykrzywił.

Milczenie trwało długo, wojewoda nie odpowiadał nic.

Mów!

odezwał się Dobek.

Gdzie, dokąd ich jeszcze

.


 

powiedziesz i gdzie my z żonami i dziećmi przed tobą i przed nimi chronić się mamy?

Ja nie mam już domu ni łomu, w lesie, w jamie tulę nędzę moją, srom mój..., żem także Nałęcz jako ty, bo nas ludzie palcami wytykają.

Gdy to mówił, wojewoda się zerwał na nogi, a Dobek cofnął mimo woli, sądząc, że z mieczem się nań rzuci.

Lecz Wincz spojrzał nań tylko gniewnie, ręce rozpostarł i głowę pochylił ku ziemi.

Jeszcze się to nie skończyło, co się poczęło rzekł za dławionym głosem.

Nie widzicie jeszcze końca obróci się to inaczej.

Z Krzyżakami, z królem Janem, z mistrzem będę mówił.

Teraz z rozwścieczonym żołnierzem nie ma spo sobu...

Zdziczeli, słuchać nie chcą.

Dobek kiwał głową szydersko.

A kiedyż słuchać będą?

przerwał gniewnie.

Gdy jeszcze słabsi będziemy niż dziś?

Albo to są ludzie?

Albo to chrześcijanie?

Zdaliście siebie i kraj na kąty...

Wzięli was, nie oszczędzą nas...

Myślicie, że miłosierdzie mieć będą?

Nie skończone to, nie skończone!

Porachujemy się!

zamruknął wojewoda.

Nie klnijcie mnie!

Ja krew i głowę dam, a złe to odrobię!

Jak?

Czym?

począł Dobek.

Wrócicie życie zabitym?

Odbudujecie miasta?

Oddacie nam cześć straconą?

Czegóż ty chcesz ode mnie?

wrzasnął zniecierpliwio ny wojewoda.

Czego?

Chciałem ci tylko pokazać jedną z ofiar twoich rzekł Dobek.

Masz ją!

Patrz na mnie!

Ja, dzieci i wnuki przekli nać cię będziemy, ciebie, coś dla swojej pychy i zemsty nas wszystkich poświęcił i kraj do zguby poprowadził.

Przeklęty bądź, szalony starcze, przeklęty!

Wincz słuchał tego wybuchu z głową spuszczoną, nie od parł słowa.

Obijały się o niego te wyrazy jak garść rzuconego piasku od żelaznej zbroi.

Stał nieruchomy.

Przyszedłem dodał Dobek aby kogo jeszcze czas ocalić i wyrwać z twoich rąk.

Zabiorę Nałęczów, którzy war ci są, aby ich ratować.

Zostaniesz sam z miłymi Krzyżaki.

Odwrócił się od niego.

Nie waż mi się tęgo czynić!

krzyknął wojewoda, po stępując za nim.

Zakazuję!

Nie wiesz, co jutro będzie.

Ja ich potrzebuję!

Abyś ich zdał wszystkich Niemcom!

Wincz chciał coś mówić, rzucił obłąkanym wzrokiem i wstrzymał się.

Dobek spojrzał nań i wypadł z namiotu.

Zawrócił się, trzy mając zasłonę nad sobą.

Jedyny ratunek rzekł chcesz?

Idź z nami.

Wy mkniemy się całym oddziałem z obozu i pójdziemy precz...

przebojem, gdy trzeba!

Wojewoda zmarszczył się i nogą uderzył o ziemię.

I ja nie pójdę, i ty mi ludzi się nie waż odciągać.

Po trzebni będą.

Powiadam ci nie skończona sprawa.

Potra fiłem zło uczynić, potrafię je naprawić, ale...

Ale chcesz, byśmy ci teraz zawierzyli?

zaśmiał się Dobek.

Zapewne!

I opuścił namiot.

Wojewoda, który aż do progu się za nim posunął, wstrzymał się tu, zwrócił namyśliwszy i padł na łoże.

Po chwili zawołał Włostka, który zawsze czuwał w bliskości, kilka słów mu szepnął i odprawił.

Mimo znużenia nie mógł zamrużyć oka i oczyma szeroko otwartymi patrzał na wnijście do namiotu.

Czekał.

Włostek zjawił się po długim oczekiwaniu.

Polecono mu było iść w ślad za Dobkiem i wstrzymać tych, co by z nim uchodzić chcieli.

Lecz jak wojewodę nie bardzo słuchano, tak i jego sługa dziś dawnego miru nie miał w wojsku.

Na próżno więc szukał Dobka i chciał dojść, gdzie się obracał.

Odpra wiono go gburowato, nie dopuszczono do namiotów.

Dopiero ze dniem obiecywał się dowiedzieć, czy kto z ich oddziału nie uszedł.

Wincz, nie odpowiedziawszy na doniesienie, głowę spuścił, ręką dał znać i pozostał na łożu, ale sen mu powiek już nie kleił.

Rzucał się, walczył sam z sobą.

Przekleństwa Dobka teraz dopiero skutkowały, powtarzając mu się w uszach.

.


 

Wieczorny szmer powoli ustawał w obozie, deszcz też i wiatr przeszły, niebo się nieco oczyszczać zaczęło.

Cisza no cy nadchodziła.

Wojewoda pragnął spoczynku i znaleźć go nie mógł.

Przerzucał się z boku na bok, wstawał, siadał, kładł się, jęczał.

Z wiadra wody, które stało w namiocie, zaczerpnął kil ka razy, jakby go wewnątrz paliło.

Wtem ściany płócienne namiotu poruszyły się, jakby albo wiatr nimi rzucił, lub nieświadoma ręka szukała wnijścia do niego.

Wojewoda, który wiedział, ilu miał nieprzyjaciół, a po Dobku przez przekleństwo domniemywał się, iż na życie jego godzić mogą, schwycił mieczyk.

Stąpanie ostrożne dało się słyszeć, zasłona uchyliła ktoś wchodził.

Wincz stanął, zerwawszy się z mieczem w ręku.

Lecz w progu ukazała się cała okryta czarną zasłoną niewiasta, która, chwiejąc się i słaniając, wchodziła nieśmiało, a ręce podnosiła, jakby szukała i potrzebowała podpory.

Choć twarzy jej nie mógł dojrzeć wojewoda, drgnął.

Mrowie po nim prze biegło...

Postawą i ruchami przypomniała mu żonę, Halkę jego.

Białą i wychudłą ręką z wolna podniosła część zasłony i od kryła twarz troskami zmienioną i wybladłą.

Ona to była.

Po tylu doznanych strapieniach, po walkach wewnętrznych, po tym życiu piekielnych mąk, wspomnienie, które mu to nie wieście serce przynosiło, było tak odżywiającym, że na chwilę zapomniał o wszystkim.

Z rozrzewnieniem, rzuciwszy miecz, przybliżył się do niej.

Ty tu?

Halko moja!

Przywiązana żona, posłuszna niegdyś niewiasta, której znał miłość dla siebie, zamiast rzucić się w jego objęcia, cofnęła się o krok.

Zdawała się mówić, by się nie zbliżał.

Upokorzony Wincz stanął.

Halka mówić nie mogła jeszcze.

Ręką cisnęła piersi, oddychając ciężko, przysłaniała sobie za łzawione oczy.

Duma nie pozwalała mu mówić więcej.

Tak...

ja...

ja...

przyszłam raz jeszcze do ciebie po częła Halka cichym głosem.

Przedarłam się tu mimo nie bezpieczeństwa.

Wincz, ratuj siebie i nasi

 

Ponuro zamruczał coś wojewoda.

Co wam, babom, mieszać się do spraw naszych!

ode zwał się wyraźniej.

Co wy rozumiecie?

Czekajcie...

Jeszcze nie koniec!

Błysnął oczyma i tchnął ciężko; nie wiedział, co mówić.

Nie czekaj końca przerwała żona.

Jakiż on być mo że?

Zguba ostatnia!

Zapłakała.

Wincz się burzył.

Mówicie o ratunku.

Jakiż teraz może być?

Wojna nie skończona.

Ja tu nie mam z kim gadać.

Króla Jana nie docze kali się, mistrz w Malborgu.

To głupia dzicz...

Halka obejrzała się wkoło, jak by obawiając być podsłucha ną.

Załamała ręce.

Porzuć ich rzekła odstąpi

I cóż pocznę naówczas z sobą?

szydersko zawołał wo jewoda.

Wybiją nas do nogi.

Do kogóż się zwrócę?

Halka obejrzała się raz jeszcze.

Do króla Władysława szepnęła.

Do naszego króla...

Wojewoda w gniewie i oburzeniu rzucił się aż w koniec na miotu.

Ja? Do niego?

Miałbym się kłaniać, aby mnie nogą po pchnął?

Temu, który mi srom wyrządził, którego nienawidzę?

Nigdy w życiu l

Żona patrzała nań, dając mu się wyburzyć.

Znała go za pewne i wiedziała, że pierwszemu wybuchowi potrzeba było dać ostygnąć.

Wincz zrywał się i poruszał gwałtownie, sam do siebie mówiąc.

Ona nie odzywała się, ścigała go tylko oczyma.

Lepiej umrzeć, lepiej zginąć!

zawołał.

A co śmierć pomoże?

poczęła z wolna Halka.

Nazwią cię po śmierci zdrajcą, jako dziś zowią.

Idąc do króla, zmażesz tę zdradę w uniesieniu popełnioną.

Wincz ponuro zadumany stał, szarpiąc kaftan na sobie.

Nie, nie może to być odparł.

Ja mojej głowy mu nie poniosę.

On mi przebaczyć nie może, to darmo, bo w wa szych tylko mózgach roić się może takie pojednanie.

To nie

.


 

męska rzecz...

Nie, nie!

Siebie znam nie daruję mu nigdy krzywdy mej.

Jego znam on nigdy nie wróci mi łaski!

Mam ginąć...

Nie skończył.

Król przebaczy po chwili milczenia głosem pewnym odezwała się Halka.

Wincz wpatrzył się w nią.

Skąd to wiesz?

Wiem...

na pewno...

powtórzyła przebaczy...

Wojewoda zbliżył się niespokojny.

Mów!

począł naglić.

Skąd ty przybywasz?

Kto ci zlecił?

Mówisz to z siebie?

Wojewodzina wystała trochę, jakby szukała w sobie na tchnienia, co powiedzieć była powinna, co zamilczeć.

Odwaga w nią wstępowała, policzki się lekko zarumieniły.

Jadę stamtąd rzekła gdzie mogłam na pewno się dowiedzieć o tym, co król myśli.

Nie zlecono mi nic, bom nie wiedziała, czy się tu dostanę, lecz głową moją ręczę prze baczy!

Będziesz mu, jak byłeś, radą i wodzem.

Zapomni, coś zgrzeszył...

Jedź ze mną...

jedź...

błagam...

Spostrzegła wahanie się męża i nalegać poczęła.

Winczu mój, ty wiesz, jak mi twoja cześć droga.

Zakli nałam cię, byś nie wiązał się z nimi.

Gniew zaślepił, krwawo zapłaciłeś za to.

Jeszcze czas...

jedź ze mną...

wszystko naprawim...

Nadzieja ta niespodzianie błyskająca wojewodzie w osłu pienie go wprawiła.

Walczył z sobą.

Halka zbliżyła się doń i, rękę kładnąc na ramieniu, łagodniejszym głosem poczęła po cichu;

Obóz króla niedaleko.

Nie wiedzą o nim Krzyżacy upo jeni swoimi łatwymi zwycięstwy.

Spili się krwią.

Król za nimi goni, ściga ich, czekając chwili tylko.

Jedź ze mną...

noc czar na...

powrócisz przede dniem...

Wincz zaledwie mógł uszom swoim wierzyć.

Łoktek więc był tak blisko?

Ścigał Krzyżaków?

Nie lękał się ich i czyhał

 

na nich?

Szala mogła się przeważyć!

Gdyby nie żona, której ufał, zaledwie by mu się to zdało możliwym...

Z ciekawością począł dopytywać o króla Władysława, lecz Halka, nie będąc pewną nawrócenia, miała to pomiarkowanie, iż obrotów jego zdradzać nie chciała.

Była w obawie, czy się mimowolnie nie przyczyniła też do jego zguby.

Przyszłam tu po ciebie, aby cię z ich szpon wyrwać rzekła.

Chcesz ze mną do króla jedź!

Nie po cóż ci wiedzieć o nim, abyś ścigał?

A ja bym ci go na zemstę dać miała?

Cofnęła się oburzona samą tą myślą i usta zacięła.

Wycze kawszy trochę, Halka padła przed nim na kolana, poczęła ściskać jego nogi.

Słucha...

jedź ze mną...

Ja za twe życie i bezpieczeń stwo stoję.

Powrócisz cały, czy się z nim ugodzisz, czy nie.

Słowo mi dali na to.

Słowo królewskie święte...

jedź ze mną...

Przez myśl wojewodzie przeszło wszystko, co wycierpiał od Krzyżaków, od swoich, przekleństwo Dobka, wyrzuty własnego sumienia.

Nagle z porywczością taką, jakby sam siebie się obawiał, chwycił hełm i płaszcz, nic nie mówiąc.

Halka żywo, jakby w nią z nadzieją nowe wstąpiło życie, po częła mu pomagać do odziania się.

Nie potrzebowała już sło wa, znała człowieka: postanowił jechać.

Serce jej biło radością niewymowną, oczy błyskały łzami szczęścia.

Wojewoda z gorączkowym pośpiechem przypasywał miecz, brał i rzucał odzież.

Oczy jego latały po namiocie, ale nie mówił nic.

Nie wołał nawet Włostka, bo i jemu zwierzać się nie chciał.

Dogorywającą lampkę zdmuchnął, rękę podał żo nie.

Szli już z namiotu precz.

Nie spytał nawet, jak się z obo zu wydobyć, jak do króla dostać mieli.

Ufał żonie, a do stra cenia nic już nie miał, nie dbał o nic.

Gdy wyszli z namiotu, Halka zawahała się trochę, szukając kogoś oczyma.

Dwa nieruchome cienie stały opodal trochę.

Szli ku nim.

Noc była czarna.

Wiatr, który się uspokoił, zrywał się zno .


wu chwilami, przelatywał, szumiąc nagle, i opadał.

Niebo za krywały chmury, pomiędzy którymi blade gdzieniegdzie gwiazdki ukazywały się i znikały.

Halka szła śmiało aż do tego miejsca, w którym przestrzegła stojących nieruchomo ludzi.

Jeden z nich przystąpił do niej bliżej i, poznawszy, ruszył przodem, wskazując drogę.

Drugi pozostał za nimi w tyle.

Wojewoda, który nie pytał o nic i dał się wieść, mijając tę postać tajemniczą, co miała im towarzyszyć, rzucił na nią okiem i zdało mu się, że poznał jednego ze swoich.

Tym tyl ko sposobem dawało się tłumaczyć, iż Halka przez obozo wisko dostała się do jego namiotu.

Byli tu tacy, co jej poma gali.

Wiodący ich przodem szedł ostrożnie, pomijał szałasy, a nade wszystko nie dopalone ogniska, których światło zdra dzić by ich mogło.

Szli ciągle przez stanowiska zajęte ludźmi wojewody i nie potrzebowali przebywać krzyżackich, pomię dzy które ważyć się nie było bezpiecznym.

Pochód ten pie szo po nocy trwał dość długo, bo kilka razy krzyki i wrzawa niedalekie zmuszały ich wstrzymywać się, czekać, oglądać, aby nie wpaść w ręce ciurów i hałastry, której obozy pełne były.

Tak przedarli się w końcu na łąkę, wśród której spętane konie biedniejszych ludzi pasły się pod dozorem czeladzi.

Ale ta spała znużona.

Z boku stały konie i ludzie.

Spodziewano się, czy nie, wojewody, lecz wierzchowiec dla niego czekał osiodłany.

Halka, która dawniej nieraz w szczęśliwych cza sach mężowi towarzyszyła na łowy, dosiadła pierwsza poda nego jej konia.

Dwaj ludzie towarzyszący im dotąd skoczyli na siodła, W milczeniu, cicho, stępią wyruszyli od skraju obozowiska łąką, ponad rzeczułką ku czarnej ławie lasów stojącej w dali.

Przewodnik świadom drogi mimo nocy wiódł z pewnością taką, jakby z zawiązanymi oczyma mógł się tędy przedzierać.

Gdy tętent już w obozie dosłyszanym być nie mógł, żyw szym kłusem puszczono konie.

Wojewoda, jadący obok żony

z głową obwisłą na piersi, nie otwierając ust, cały w sobie zamknięty dawał się prowadzić, nie okazując znaku życia.

Halka z odsłonioną twarzą, którą wiatr smagał, w dal oczy ma otwartymi na próżno patrząc, jak by ciemności zwyciężyć chciały, spieszyła, to półsłowy nagląc wiodącego, to się zwra cając ku temu, który jechał za nimi.

Poruszoną była i dawała rozkazy, czuła się wodzem.

W lesie stało się straszliwie ciemno i droga była prawie nie do rozpoznania.

Tu już przewodnik najlepszy nie mógł nic, lecz stał za niego instynkt zwierząt.

Konie czuły miejsce, z którego wyszły i gdzie ich reszta pozostała.

Puszczono je swobodnie...

Drożyna ciasna nie dozwalała inaczej jechać jak gęsiego i żona puściła wojewodę przed siebie, sama zostając w tyle.

Zdawało się marzącemu o tym, co się stało, wojewodzie niepodobieństwem, ażeby w tak niewielkiej odległości od Krzyżaków Łoktek miał się znajdować.

Nieograniczone za ufanie, jakie w żonie pokładał, jedno go uspokajało.

Myślał, będzieli możliwym dotrzeć do Łoktka i, nim zadnieje, powró cić nie postrzeżonemu do namiotu.

Nie pytał jednak, nie mówił nic czekał.

Wtem rżenie konia dało się słyszeć z dala, a te, na których jechali, odpowiedziały na nie wesoło.

Nic jednak jeszcze wi dać nie było, ciemności leśne ich otaczały, a puszcza była podszyta i gęsta.

Nierychło poczuli dym w powietrzu.

To było drugie znamię zbliżania się do ludzi.

Na ostatek błyszczą ogniki jakieś spomiędzy gałęzi.

Jadący przodem zwolnił kroku.

Zatrzymali się na brzegu lasu.

U nóg ich w dole była dolina nad rzeczką rozlegająca się szeroko, w której domyślać się było można obozu.

Jadący przodem poskoczył, szukając stra ży obozowej, która tuż się znalazła.

Poszeptali z sobą.

Stępią i po cichu posuwali się ku dolinie.

Cicho leżał obóz uśpiony na pozór, lecz w istocie czuwający i jakby przycza jony.

Ludzi pieszych snuło się wielu od namiotu do namiotu, we zbrojach, przy mieczach, pilnujących porządku.

Nie było

.


 

to owo wrzaskliwe a pijane obozowisko krzyżackie, ale coś na kształt zasadzki wyczekującej chwili sposobnej, aby się rzucić na nieprzyjaciela.

Wojewoda kapturem przysłonił twarz.

Jechał niespokojny, oglądając się ku Halce, która, jak tylko droga pozwoliła, zrównała się z nim, stając do jego boku.

W pośrodku plac był obszerny, obwiedziony sznurem, na nim duży namiot szary, przysadzisty i jak kilka grzybów z zie mi wyrosłych, trochę mniejszych po bokach.

Tu straże gęściejsze chodziły.

W namiocie wielkim przez płótno widać było światełko we wnętrzu.

Przewodnik zsiadł, a za jego przykładem wojewodzina zsu nęła się z konia.

Naprzeciw nim szedł już słusznego wzrostu mężczyzna, któremu kobieta szepnęła słów parę i, ciągnąc mę ża za sobą pospiesznie, podeszła z nim do namiotu.

Dawał z so bą czynić, co chciała.

Nie miał woli.

Towarzyszący im ludzie pozostali w pewnym oddaleniu.

Gdy tak czekali u drzwi namiotu, wojewodzina zbliżyła się do męża, chwyciła rękę jego i, do ust ją przykładając, zawo łała poruszona głosem, w którym łkanie słychać było:

W twoich rękach los nasz!

cześć nasza...

życie...

wszystko!

Wtem podniesiono opłotek, światło przedarło się z wnętrza i na jasnym tle wystąpiła maleńka, znana wojewodzie, postać króla, który sam wychodził ku niemu do progu.

V

M”

.liczący ku sobie się zbliżali: król taki, jakim bywał w najcięższych życia chwilach, kamienny, nieporuszony, zdrętwiały a silny wojewoda zburzony, niespokojny, upokorzony, roznamiętniony walką z sobą samym, niepewien, co pocznie, przybity i dumny razem.

Od jednego słowa, od brzmienia jego głosu zależeć mogło wszystko.

Wincz też nie spieszył się przemówić, a król patrzał nań cierpliwie i czekał.

Mierzyli się oczyma.

Łoktek spokojem swym zwyciężył go.

Wojewoda spuścić wzrok był zmuszony.

Nie mogąc doczekać się od niego słowa, bo Wincz jak wino wajca stał z głową zwieszoną, niemy, oczów już nie śmiejąc podnieść ku niemu, król szepnął cicho, głosem, w którym bo leść mężna brzmiała i nieulękniona:

Nie tak my z tobą spotykać się byliśmy powinni nie tak!

Z piersi Wincza wyrwało się coś niewyraźnego jak łkanie i poplątane wyrazy bezładne raczej jęk boleści i upoko rzenia.

Łoktek rękę ku niemu wyciągnął.

Przyszedłeś tu, zawierzyłeś mi toś już wielki krok uczynił.

Z bożą pomocą i reszta się dokona.

To mówiąc, począł król iść ku środkowi namiotu skromnie i prawie ubogo, jak zwykle, urządzonego.

Wojewoda wlókł się za nim.

Wtem, podniósłszy oczy, z dala spostrzegł stojącego w rycerskiej a pańskiej postawie, lecz z łagodnym twarzy wyrazem młodego Kaźmirza i pobladł na widok jego.

Przypomniał mu upokorzenie, on, co był zajścia całego przy .


czyną.

W tej chwili, oblany krwią, która mu na twarz wy stąpiła, wojewoda może by się był cofnął, gdyby królewicz z wyciągniętą doń ręką nie przystąpił.

Nie rzekł nic, lecz po kazał, że nie pamiętał winy i gotów był ją przebaczyć.

Wojewoda, który czuł się winnym, dobrocią obu złamany został, skłonił głowę, okazując się na wszystko gotowym, po wolnym.

Słuchaj, Wincz odezwał się król, gdy młody pan od stąpił nieco, nie chcąc się mieszać do początku rozmowy, któ rej pozostał świadkiem.

Słuchaj, Wincz, na rany Zbawicie la, na miłość dla tej korony, którą mi zdobyć i połączyć poma gałeś, na dawne twoje przywiązanie dla mnie zaklinam cię krok twój nieszczęśliwy napraw!

My tu wskazał na syna zapomniemy o wszystkim ja ci na to uroczyście przysięgami Ratuj nie mnie, nie nas, ale Polskę.

Jam dla tej korony nie jeden raz życie niósł i dziś je dać gotów jestem!

Ty jej nie gub i nie podawaj w ręce obcym!

Wincz rękę położył na piersiach i wyjęknął:

Panie mój...!

Głosu mu zabrakło.

Widzisz, co ci złoczyńcy, z którymi sprzymierzyłeś się, czynią z nami.

Doświadczyłeś już ich mówił król.

Zni szczyli tę twoją i moją Wielkopolskę, stratowali ją, spusto szyli, zhipili.

Nikomu oni nie przebaczą ani wam.

Zgubicie kraj, zginiesz ty!

Panie, Miłościwy Panie począł wojewoda ach, za winiłem...

Aleś ty mnie starego w samo serce ubódł, upoko rzył i znieważył.

Oszalałem z bólu...

Ja? Czym?

przerwał król.

Wincz, ty sam zważ i sądź!

Ja sam gotówem synowi miejsca ustąpić, a tyś chciał, abym ciebie przeniósł nad niego?

Przecież on, da-li Bóg utrzymać ją na skroni, będzie koronę nosił.

A żeś ty przy szłemu królowi rządów musiał ustąpić byłoż to upoko rzenie?

Wojewodo odezwał się Kaźmirz z dala głosem ła godnym.

Szanowałem cię i byłbym rad twych słuchał jak ojcowskich.

Źli ludzie podbechtali namnie i oni są sprawcami niesnaski.

Ja was uniewinniam...

Wtem król, pomilczawszy, dorzucił:

Słyszysz, Wincz?

Zawdzięczymy ci oba.

Powracaj do nas!

Powracaj!

Wojewoda tchnął z głębin piersi.

Panie szepnął, wahając się.

Jakże to dziś się da zrobić?

Jam w ich rękach, niestety!

Chcieć się wyrwać, wyrzezą nas do nogi zbójcy ci.

Ze mną ród mój niemal cały...

Król, przysłuchując się, powoli począł przybliżać do niego.

Byle najmniejsze podejrzenie powzięli, tego im potrze ba ciągnął dalej wojewoda osaczą nas jak zwierza w lesie.

Siły nasze im nie sprostają, zginiemy wszyscy.

Co komu po tymi

Zgubić się byłoby nierozumem przerwał żywo Łoktek.

Tego ja od was nie chcę ani myślę na to narazić.

Owszem, pozostańcie z nimi, idźcie.

Nie wydawajcie się z tym wcale, co w sercu mieć będziecie i myśli.

Ja ścigam ich od dawna, krok w krok dążę za nimi.

Bliska jest, zdaje mi się, chwila, gdy się rzucę na nich wtedy, kiedy się mnie najmniej będą spodziewali.

Jeśli nie do walnej bitwy, której ja im wydawać nie myślę, przyjdzie do rzezi i pomsty!

Gdy zawre, naówczas ty bądź pogotowiu.

Napadnijcie na nich wraz ze mną z drugiej strony, a sprawim im łaźnię, iż noga ich nie ujdzie stąd.

Zapłacą za krew ziemian moich i chłopków!

Król, mówiąc to, zadrgał cały.

Zapłacą!

powtórzył zimno i dobitnie.

Zapłacą!

Wojewoda podniósł powoli oczy, w króla się wpatrzył i gło wą dał znak przyzwolenia na myśl jego.

Łoktek mówił dalej:

Chcieli mnie zniszczeniem ziemi mojej przerazić i od straszyć, okrucieństwem zmusić, abym im oddał na pastwę Pomorze z czymś więcej jeszcze i pokłonił się...

ale nie dopną, czego chcieli.

Ząb za ząb, będę i ja okrutnym.

Nie przebaczy my ani płaszczom białym, ani złotym łańcuchom, ani panom gościom, co na nas chrześcijan jak na łowy przyjeżdżają.

Wstrząsnął się cały król, lecz natychmiast ostygać począł.

Jelit

.


 

Chwila bliska mówił dalej Łoktek, patrząc na woje wodę zdumionego i jakby nie dowierzającego.

Ufam w Bogu moim, nie może on dopuścić, aby się bezkarnie pastwiono nad narodem chrześcijańskim.

Pomściemy krzywdy nasze, a tych żołdaków zgniecieni.

Nie będziesz czekał długo, pewien je stem!

Padnę na nich, gdy o mnie wiedzieć nie będą ani się spodziewać.

Ale ty, wojewodo, pomocą mi być musisz.

W ich krwi zmażesz winę twoją.

Król zamilkł, wyciągając go na odpowiedź.

Miłościwy Panie począł Wincz.

Bogdaj się wasze ziściło proroctwo!

Niech się stanie, jakoś rzekł.

Lecz lękam się ich przemocy.

Na rozdzielonych trzeba wpaść.

Liczbą i zbroją przemagają nad nami.

Jak tu się porwać na te kłody żelazne chodzące, od których nasze strzały odpadają bezsilne!

A tyle ich zwlokło się tu na łupieże...

Nie frasuj się odparł król wybrać godzinę moja rzecz.

Opatrzę ją, ale na główny oddział muszę się kusić, aby najdostojniejsi dowódcy głowy położyli.

Po ciurach mi nic, ściągną ich łatwo.

Komturów i grafów ich łaknę i będę ich miał!

Oni sami nauczyli mnie, że bez szpiegów wojny nie ma.

Znajdę ich w obozie, snują się koło niego, idą za nim.

Patrzę i z oka ich nie puszczę.

Ty czekaj, gdy ja pocznę, a posłyszysz surmy nasze, rzuć się na obrzydłych siepaczy.

Życia nie dawać nikomu!

U mnie też garść jest żołnierza, który ich niemieckie mu nie ustąpi i tak okuty, a dzielniejszy, obrotniejszy.

Mam też Węgrów, co i Czechom nie zejdą z pola.

Uśmiechnął się król.

Chwili tylko muszę wypatrzyć.

Łoktek, dokończywszy, patrzał jeszcze na milczącego.

Obie ręce swe silne, żylaste, namulone wyciągnął ku niemu.

Dajże mi słowo, Wincz, mnie i synowi!

Tu Kaźmirz się zbliżył, rękę wyciągając także.

Wojewodo rzekł zapomnij że uraz i wróć do nas!

Uratujemy Polskę...

Pomóż nam do tego...

Prosiemy cię oba.

Wojewoda był poruszony, nisko skłonił głowę, obie ręce skrzyżował na piersiach.

Uczynię, jak rozkazujecie rzekł krótko.

Uczynię, tak mi dopomóż Boże!

Zawiniłem, przebaczyliście krewkości mej, niech Bóg wam to płaci...

Jam wasz, wasz.

Rozrzewnienie w mowie czuć było.

Złożył palce dwóch rąk na krzyż, wyciągnął je i jak znak krzyża ucałował, składając nań przysięgę.

Tak mi pomóż i zbaw Boże!

Król wziął ze stoła stojący krzyżyk i, okazując go, zawołał podniesionym głosem:

Wincz, znasz mnie nie od dziś!

Ja ci też poprzysięgam przebaczenie i łaskę moją zapewniam.

Włos nie spadnie ci z głowy.

Uratujesz koronę tę!

Z tobą ja ich pokonam, wypę dzę i krwawo zapiszę swój powrót.

Kaźmirz przystąpił też żywo i wojewodę ściskać zaczął, który mu do nóg się pochylił.

Gdy w ten sposób umowa uroczyście zawartą została, król, korzystając z czasu, żywo rozpytywać począł o siły Krzyża ków, o dalsze ich zamiary, dokąd ciągnąć myśleli, czy się mieli znów ku Kaliszowi zawrócić.

Wojewoda w niewielu rzeczach mógł króla objaśnić, bo to wiedział tylko, na co patrzył, a zresztą Niemcy się przed taili i milczeli.

Między Wielkopolanami a Niemcami, chociaż razem szli, coraz mniej było porozumienia i zgody.

Wojna, w której oni często napastowanych i krzywdzonych braci swych bronić usiłowali, coraz bardziej z obu stron rozjątrzała.

Musiano cza sami rozsuwać obozowiska, aby do krwawych zajść nie przy szło.

Gorącej krwi Nałęcze często się burzyli, dobywali kor dów, a Niemcy ufni w swą siłę nacierali na nich kupami i star szyzna wdawać się musiała; tak ich rozerwać było trudno.

Niejeden trup w nocy z rozpłataną głową legł potem i zna lazł się nad ranem pod polskimi lub niemieckimi namioty, co go ze dniem straże za nogi wywlekać musiały, aby nie widzieli wszyscy.

Znikali ludzie, a nienawiść rosła.

Marszałek, wedle opowiadania wojewody, coraz mniej miał dla niego względów, przyjmował go chłodno, nie zapraszał nigdy, a gdy się wśród ich uczty zjawił, okazywano mu, nie

 

.


 

kryjąc się, jak go sobie ważono mało.

Ile razy zapytywał woje woda o pochód dalszy lub chciał obronić swoją ziemię od na jazdu, zbywano go szyderstwy i ogólnikami.

Nie zwierzano mu nic i nie słuchano w niczym.

Król słuchał tych skarg z pociechą wielką, widząc z nich, iż Wielkopolanie na duchu byli przygotowani do odstąpienia krzyżaków.

Skinienia tylko na to było potrzeba.

Wojewoda, który tejże nocy musiał do obozu powracać, zabrał się żegnać króla i królewicza, nie tak jak rch witał, z obawą, ale po staremu do kolan im się zginając.

Król ściskał go, Kaźmirz z uśmiechem ręce wyciągał.

Wiedli go tak ku wyjściu.

Nie zrywaj się sam dodał Łoktek nie wydawaj się z niczym, czekaj, aż na nich uderzę, a posłyszysz surmy moje.

Znasz je, bo cię nieraz do boju wzywały.

Nie grają one łagod nie, krzyczą, bo do zemsty wołają!

Marszałkowi kłaniaj się do chwili ostatniej, aby ci ufał.

Nie będziesz już czekał długo, mam ufność w Bogu.

Niech On cię szczęśliwie prowadzi!

Wojewoda wyszedł z namiotu jak upojony, odrodzeń, oczy szczonym się czując, innym wcale, niż tu wchodził.

Powietrze do oddychania zdało mu się lżejszym.

O krok od progu czekała nań niespokojna żona.

Podszedł ku niej i objąwszy rękami całować począł z rozrzewnieniem wdzięcznym.

Bóg płać szepnął.

Tobiem to winien, wierna moja, poczciwa Halko!

Stało się, jakoś ty u Boga wymodliła, i do brze się stało.

Wracasz tam?

zapytała wojewodzina, widząc, że chciał iść i oczyma koni szukał.

Muszę natychmiast rzekł krótko wojewoda.

Mam rozkazanie pańskie i tam najpotrzebniejszy jestem.

A ja?

zapytała nieśmiało żona.

Wincz ręce opuścił, zamyślił się.

Nie, teraz do naszego obozu wziąć cię nie mogę.

Do do mu wracać niebezpieczno.

Któż wie, jakiej zemsty i kto na mnie szukać zechce?

Musisz tu zostać.

Do klasztoru? spytała Halka.

Alboż ci psi klasztory szanują!

wyrwało się woje wodzie.

Nie, zostań, gdzieś była!

Połączemy się wkrótce, król ci opiekę da.

Kto się opiekował tobą?

spytał w końcu.

Wielu dla mnie było pomocą odparła wojewodzina a najlepszym przyjacielem Florian Szary ze Surdęgi, ten, co ma moją powinowatą za sobą.

Szary?

Ten u mnie bodaj w Pomorzanach od Hebdy posłem był?

Takli?

Nie mówił o tym?

On jest, on.

Wojewoda się obejrzał.

Gdzież go szukać?

rzekł.

Wojewodzina zwróciła się, czując, że ten opiekun niedaleko być musiał, bo on ją z jednym z Nałęczów do męża wodził.

W istocie Florian stał o kroków kilka.

Wincz podszedł ku nie mu, gdy go wskazała.

Żonę wam w opiekę oddaję odezwał się, rękę doń wy ciągając.

Bóg da, kiedyś wszystko dobro odwdzięczę.

Florian skłonił głowę, dając znać, że przyjmuje, co mu zwierzono.

O wdzięczności to tam nie ma co mówić odparł raźno.

Czyni się, co człowiek powinien nie dla niej, a dla miłości bożej i ludzi.

Nie troskajcie się o panią waszą.

Strzec jej będziemy, a teraz chcecieli być u siebie pod namiotem, nim Niemcy się pobudzą, jedźmy.

Spieszyć trzeba!

ona rzuciła się Winczowi na szyję i tak długo trzymała go w uścisku, aż się z niego na ponowne napomnienie Floriana sam wyrwać musiał.

Natychmiast we trzech siedli na świeże konie i kłusem popędzili ku lasowi.

Nocy jeszcze stało dosyć na przebycie drogi przed poran kiem, lecz do obozu ostrożnie się zbliżać było potrzeba, ażeby Niemcy wycieczki tej nie wyszpiegowali.

Szło teraz wojewo dzie o to, aby najmniejszego nie ściągnąć podejrzenia.

Mści wy człek równie pragnął się odpłacić za lekceważenie i po gardę Krzyżakom, jak wprzódy na królu chciał mścić się upo korzenia swego.

Dusza mu się radowała na tę myśl, iż dum .


nych mnichów rzezać i gnieść będzie bez litości.

Dla króla, który się tak łaskawym dlań okazał i przyjął go jak marno trawnego syna z miłością ojcowską, wdzięcznością pałał.

Nie upokorzył go on, nie poniżył, przytulił owszem.

Wszystko więc zatrzeć się mogło, a Dobek zuchwały miał się przekonać, że wojewoda Nałęczów nie zgubił i nie zbezcześcił.

Znowu przyszłość lepsza uśmiechła się wojewodzie, ale ciężkie jeszcze przejść musiał koleje, nimby dobił się do celu.

W tych myślach, milcząc, przejechał las ze swymi towarzy szami.

Wyjechali na równinę, wśród której z dala pod miastem obóz się rozpościerał.

Noc była jeszcze, lecz od strony wscho du niebo zaczynało przybierać tę barwę płową, która poprze dza świtanie.

W dolinie ognisk jeszcze widać nie było, ruchu nie słychać.

Konie pasły się na łące, a ciury nade dniem spały mocniej jeszcze, tak że przejeżdżający minęli ich nie postrzeżeni.

Szary zatrzymał się tu i wojewodę pożegnał.

Dalej nie był mu już potrzebnym.

Pomnij, przyjacielu, com ci zwierzył szepnął Wincz.

Spokojni bądźcie, to sprawa sumienia rzekł zawraca jąc Florian.

Wjazd do obozu skutkiem pośpiechu i nieuwagi nie obszedł się bez wypadku.

Wojewoda, zapędziwszy się trochę za daleko na prawo, zamiast wprost wjechać między swoich, znalazł się wśród krzyżackich namiotów.

Straże około nich ospałe krą żyły.

Poskoczył zaraz Niemiec i za uzdę konia mu pochwycił.

Wer da?

M

Towarzysz wojewody i on sam poczęli po polsku łajać, co sprawę pogorszyło.

Wszczęła się wrzawa, wojewody znać nie chciano, Niemiec uzdy konia jego nie puszczał i z mieczem się nań porywał.

W namiotach pobudzili się inni i przybiegali, Otoczono ich kołem.

Cały niemal obóz zatrwożony się zrywał, a marszałek Teodoryk, który przede dniem wstawał i już we zbroi był, nadbiegł z dwoma swymi kompanami.

Wojewoda z dala już począł doń wołać z wymówkami i skargą na jego straże, że znać nie chcieli, kto był.

Na twa rzy Teodoryka widać było pewne zdumienie i nieufność.

A gdzieżeście po nocy bywali? odezwał się.

Obóz przecież mój musiałem obejrzeć, aby się niepo rządki nie działy.

Ludzi mi co noc ubijają.

Marszałek podjechał ku niemu.

Zaczynało dnieć z wolna, wpatrywał się w wojewodę, marszczył brwi.

Podjechali tak razem ku przodowi obozu, gdzie namiot czerwony stał i lu dzie się już kręcili, a ogniska zapalały.

Marszałek to milczał, to patrzał z natężeniem na Wincza i na konia jego, po którym poznać było można, iż nie małą objazdkę około obozu odbył, ale dość długim biegiem był zhasany.

Przed namiotem zsiadłszy, Teodoryk zaprosił do siebie wo jewodę, który konia oddał i razem z nim wszedł do pustej teraz sali, w której tylko stół wczorajszy z obrusem pomię tym i zastawionymi na nim kuflami widać było.

Marszałek, względniejszy niż zwykle, wprowadził do swej sypialni woje wodę.

Tu jeszcze lampka płonęła nocna przed obrazem złoci stym Matki Boskiej.

Usiedli.

Musieliście poza Obóz robić wycieczkę spytał, bystro nań spoglądając, marszałek bo koń wasz dobrze był zmę czony.

Wojewoda ramionami poruszył.

Tak jest rzekł on nie mylicie się.

Od wczoraj nie spokojny byłem.

Doniesiono mi o królu krakowskim w blisko ści, a jeżeli kto, to ja niespodzianej jego napaści się lękam.

I mnie o nim donoszono przerwał żywo Teodoryk wiecie co więcej?

Chciałem się lepiej wywiedzieć i rozpytać mówił Wincz.

Wasi Niemcy z naszym ludem rady sobie nie dadzą i z nich język niedobry a.

Napłoszą chłopa, to im prawi, co ślina do ust przyniesie.

Cóżeście się dowiedzieli?

coraz niespokojniej badał Teodoryk.

Przynajmniej wiem na pewno dokończył wojewo da że tak prędko się nie ma czego obawiać.

Łokieć, zasły szawszy o waszej sile, rzucił się w stronę i ruszył w lasy.

O wydaniu bitwy ani myśli.

.


 

Z wlepionymi w mówiącego oczyma, jakby był chciał zba dać go do głębi duszy, słuchał Teodoryk.

Wincz spokojnie i powoli ciągnął dalej:

Obawy nie ma żadnej, dlategom też jeździł aż do osady znanej mi w lesie, abym języka dostał.

Ja przerwał Teodoryk rad bym się wreszcie spot kał z nim i pobił go.

A gdyby się udało obu wziąć, bo słyszę i syn z nim jest razem.

Wincz głową poruszył.

Czy syn jest z nim, nie wiem rzekł ale że go w bitwie nie będzie, to pewna.

Choćby on chciał, ojciec go nie puści.

Osłania go i strzeże, bo to jedyna rodu nadzieja.

Marszałek przeszedł się po namiocie.

W którą się król udał stronę?

zapytał.

Ludzie dobrze nie wiedzą, bo on ostrożny jest mówił Wincz.

Lecz z pewnością z dala od nas trzymać się będzie.

Siłę ma za małą, mierzyć się z wami nie chce.

Dlatego ja bym właśnie rad się z nim spotkać zakoń czył marszałek.

Rozmowa przerwaną została wejściem komtura elbląskiego, który, z ukosa na wojewodę spojrzawszy, coś szepnął Teodorykowi i oddalił się.

Na waszych niesfornych ludzi są skargi nieustanne odezwał się po wyjściu jego marszałek.

Ja też skarżyć bym się powinien, ale że próżno pono domagać się u was sprawiedliwości, milczę rzekł woje woda.

Obchodzicie się z nami gorzej jak z najemnikami.

Teodoryk zwrócił się doń i słuchał, wpatrując się znów pilno.

Z obu stron nam trudno rzekł utrzymać ład mię dzy żołnierzem, co dawniej bić się był nawykł z tymi, z któ rymi dziś idzie razem.

Wojewoda westchnął i wstał, pokłonił się Teodorykowi, który długo za nimpatrzył, i wyszedł.

W chwilę potem komtur elbląski powrócił powołany.

Nocą jeździł za obóz rzekł marszałek żywo.

Po

r wiada, że śledził obroty Łoktka, że języka szukał.

Podejrzana rzecz...

Komtur nie zdawał się dzielić tego przekonania i pogar dliwie dodał:

Nie może nic, choćby chciał...

Zbiec mi z ludźmi i skryć się w lasy gotów odezwał się Teodoryk.

On jak on, ale jego żołnierz szemrze, kłótnie nieustanne, wiem, że zburzeni są bardzo.

W najgorszym razie odparł komtur jeśli się ruszą, otoczymy ich i łatwo się pozbędziem.

Marszałek głową począł okazywać, iż tego nie chciał.

Wy wiecie rzekł króla Jana musiemy poszanować i nie narażać mu się.

Znacie go: ma rycerskie swe fantazje, nie lubi, gdy naraz wiele ludzi pada ofiarą.

Pamiętacie, jak nam kilka tysięcy pogan chrzcić kazał, gdyśmy ich w pień wyciąć chcieli.

Zowie się królem polskim; gdybyśmy ten od dział, co się niby wojskiem zowie, byli zmuszeni...

A! odparł elbląski.

Znacie króla Jana i mówicie to?

W najgorszym razie ofiarą grzywien zgodę byśmy przy wrócili.

I grzywien szkoda odezwał się marszałek.

Musie my wykupić Pomorze, opłacać najemnego żołnierza, żywić i obdarzać gości.

Skarbiec Zakonu, dzięki Bogu, niepróżny!

dodał komtur.

Na wojewodę każcie mieć oko począł po chwili Teo doryk.

Nie wierzę mu, źle z oczów tego człowieka patrzy, a z tego, co zyskał, rad być nie może.

Zlećcie oboźnym, aby ich zawsze w pośrodek brali zakończył marszałek.

Bez pieczniej tak będzie.

Rozeszli się, gdyż dzień poczynał być wielki.

Wojewoda w namiocie swym rzucił się na posłanie; choć myśli mu głowę oplotły ciężkie, mimo woli usnął twardo.

Krzyżacy nie ruszali dnia tego, bo i nie wiedzieli, gdzie się zwrócić, splądrowawszy już znaczną przestrzeń kraju.

Celem ich teraz było króla, o którym słyszeli ciągle, o którym im to

.


 

tu, to owdzie opowiadano, spotkać i w walnej bitwie pokonać.

Szukali go, znaleźć nie mogąc, a czując, że szedł za nimi.

Gdy o nim oznajmiono, zwracali się na wskazane okolice i zasta wali tylko ślady obozu z pogasłymi ogniskami.

Dzień ten cały zszedł na wysyłaniu oddziałów w różne strony na zwiady, na wycieczkach po wsiach, które jeszcze ocalały.

Szalał najemnik krzyżacki w tak nielitościwy i barbarzyń ski sposób, iż historia zapisała tę wyprawę ich na nieszczę śliwą ziemię naszą krwawymi głoskami.

Komtur elbląski, gdy przy zdobyciu Sieradzia wchodził do miasta, wedle obyczaju nie przepuszczając nikomu, przeor za konu dominikanów, który wprzódy w Elblągu był i znał dobrze niecnego Hermana, padł na kolana przed nim, błagając go, aby niewinnych ludzi mordować nie kazał, klasztor i kościół ich od grabieży ocalił, dokąd ludzi się wielu pod opiekę Krzyża tuliło.

Oszczędź domy boże!

wołał ze łzami.

Komtur z konia spojrzał szyderczo na biednego mnicha i, urągając mu się, krzyknął zepsutym językiem Prusaków:

Ne prestl (Nie rozumiem).

Wpadli potem na kościół i klasztor, który, poczynając od ołtarzy, złupili ze szczętem.

Dominikanów w kościele odarto ze sukien do naga, kobiety i mężczyzn poobrażano , zabijano, pastwiono się.

Komtur patrzał na to, nie hamując wcale tłuszczy swej.

Można sobie wystawić, co się działo naówczas z polskim oddziałem, który na to patrzeć musiał i być tych zbrodni nie jako współwinowajcą.

Z każdym też dniem rosła w Nałęczach nienawiść do Krzyżaków i do wojewody, który ich wydał w te ręce niewinną krwią skalane.

Wincz potrzebował choć iskierkę nadziei dać swoim, aby mu się nie rozbiegali, gdyż co dzień liczba się zmniejszała.

Myślał, w jaki sposób to mógł uczynić, gdy, zbudziwszy się ze snu, ujrzał Włostka przed sobą, oznajmującego mu z oba

wą i wahaniem, że Dobka w obozie ujęto.

Nic lepiej na rękę nie mogło przypaść wojewodzie.

Przywieść go do mnie rzekł a niech ludzie bardzo o tym nie głoszą.

Z dumą i obojętnością na los, jaki go mógł spotkać, Dobek przyprowadzony do -namiotu wszedł i stanął milczący.

Po wczorajszej rozmowie wieczornej mówić już nie miał co.

Gruchnęła wieść po obozie, że Dobka pochwycono, gdy ludzi do ucieczki namawiał.

Wielu przyjaciół jego kupić się zaczęło groźnie, lękając jakiegoś sądu i okrucieństwa.

Mru cząc stali długo gromadą u namiotu, u którego Włostek straż odprawiał, nikogo nie chcąc dopuścić.

Co chwila spodziewano się rozmowie końca i ukazania się gniewnego wojewody.

Tymczasem Dobek pozostał z nim ra zem tak dług


Date: 2015-12-11; view: 1163


<== previous page | next page ==>
Przez rozwarte wnijście wielkiego namiotu widać było niebo | Kraj stał wielką wygorzałą pustynią, ludzi nawet dla
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.081 sec.)