Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Kraj stał wielką wygorzałą pustynią, ludzi nawet dla

.


 

zabawy ,nie spotykali, wszyscy więc za tym głosowali, aby z łatwym a zupełnym zwycięstwem powracać do Torunia.

Twarze większej części dostojnych tych panów zasępione były, Herman poziewał, nudziło mu się.

Przybywający Zygard mru cząc doniósł, iż Teodoryfc upiera się stać pod tą lichą osadą.

Elbląski poruszył ramionami.

Goniemy widmo jakieś rzekł.

Królik ten mały nie ma najmniejszej ochoty spotkać się z naszymi włóczniami, ani go widać, ani słychać.

Polski nasz pan palatyn pierwszy by go zwąchał, bo się lęka dostać w jego ręce, a ten zaręcza i poprzysięga, iż w okolicy znowu go nie ma.

Po co my się jeszcze tu włóczemy?

Albert komtur gdański, figura bardzo dostojna, wielkiego rodu, wielkiej dumy, obejrzał się po równinie.

Prawda, że tu miejsca dość, choćby na dwa razy tyle żołnierza, ile my go mamy rzekł ale stać w tym błocie nie jest rzeczą wielce przyjemną.

Marszałek rzekł!

skłaniając głowę trochę szydersko, ozwał się Zygard.

Ani ognia prędko naniecić nie będzie z czego rzekł Albert ani wody czystej tu dostać.

Nie ma innego sposobu, tylko rzekł elbląski do tej wioski, która już pusta być musi lub za chwilę nią być powinna, słać i kazać te chałupy rozbierać.

Wioska w istocie, widna w pewnym oddaleniu, tak wyglą dała nędznie, iż ledwie się -z niej opału było można spodzie wać.

Z wyjątkiem chaty sołtysa reszta na pół siedziała w zie mi.

Oddział krzyżacki już się tam kręcił, szukając ofiar, ale ludność zbiegła wcześnie.

Dwóch bezsilnych starców znaleźli, jednego w lepiance na barłogu, drugiego na przyzbie siedzą cego z tą obojętnością ma śmierć, jaką późny wiek daje.

Zabił jednego żołdak, wbiwszy mu w serce włócznię, drugiego na płocie uwiązano rozkrzyżowanego, aby dogorywał powoli.

Były to zwykłe igraszki żołdaków.

Młodsi skarżyli się, że dla lepszej zabawy niewiast nie znaleźli i...

dzieci.

Wieś była jak wymarła, ludzie w lesie, bydło i konie z nimi.

Kupka naszych dostojnych rycerzy stała jeszcze :na małym wzgórku, czekając rozbicia namiotów, gdy w pewnym odda leniu polski oddział wojewody się ukazał, szukając tuż miej sca dla siebie.

Był on przedmiotem ciągłego Niemców szy derstwa.



Lżejszy uzbrojeniem, nieco rozprężony pochodami, mniej karny, stawił się Inaczej, choć mu na bucie nie zby wało.

Wedle pojęć niemieckich nie był to żołnierz, jakim go oni mieć chcieli.

Przodem, z otoczeniem swym, dosyć strojno i lśniąco jechał wojewoda, u boku jego Dobek i Włostek.

Wincz, który przez czas dosyć długi miał oblicze osowiałe i smutne, teraz spoglądał raźnie, śmiało i czoło niósł do góry.

Zygard to postrzegł.

Patrzcie no szepnął jak odżył Polak, upewniwszy się, że się z królem nie spotkał Dopiero od dni niewielu w oczy patrzy śmielej.

Nie cierpię człowieka tego odezwał się elbląski.

Nie zawinił mi nic, ale jak dla psa kota sam zapach i kształt jest odrażliwy, tak dla mnie każdego Polaka.

Tego zaś więcej niż innych.

Rozśmieli się inni.

I ja ich nie znoszę dodał gdański.

Barbarzyńcy są, a chrześcijan udają.

Wolę już Prusaków.

Wojsko polskie szło luźno, spoglądając na Krzyżaków z ukosa.

Milczano w szeregach, lecz było to jakieś znaczące i wymowne milczenie ludzi zmuszających się do krycia tego, co się w duszy ich działo.

Milczeli ale twarze ich mówiły.

Ktokolwiek z nich sądził, że nie będzie postrzeżony, oczyma i usty okazywał wstręt na widok Niemców, posunięty do wy buchu...

Starszyzna hamowała surowymi wejrzeniami i ma ło znaczącymi ruchami, nakazującym milczenie.

Nie mając nic do czynienia, Krzyżacy jakby przegląd spra wiali przechodzącego oddziału.

Zwrócili się ku niemu twa rzami, uśmiechali się, szeptali, pokazywali sobie palcami odartszych i mniej pozornych, u których często całej zbroi nie było i oręż/ bardzo lichy.

Komturowi elbląskiemu, który, twarz zawsze układając po .


ważną, drwić lubił, zachciało się zaczepić Wincza, który unikał wejrzenia na stojących gromadką rycerzy.

Nie mógł wytrzy mać i głosem tym, w którego powadze pozornej przebrzmiewało szyderstwo, zawołał:

Pozdrawiam palatyna!

Wincz skłonił głowę bez odpowiedzi i chciał iść dalej.

O króliku nic nie słychać?

zagadnął Herman.

Nie ma go odparł wojewoda możemy spać spo kojnie.

Nigdy on nam snu nie psuł rozśmiał się Herman lecz zawsze bezpieczniej jest wiedzieć, że nam nie przyjdzie dać dzień dobry.

Słowa te wystosowane do wojewody usłyszał dobrze Wincz i zatrzymał się nieco.

W oczach mu zaświecił ognik jakiś, błysk, niby także szyderski.

Juścić tak potężne wojsko jak to, które marszałek wie dzie rzekł nie ma się co lękać tego krakowskiego panka to pewne.

Jednakże ten człeczek czasem bywał szczę śliwy, a zawsze jest zręczny.

Nie można go lekceważyć.

Szczególniej wy, co go lepiej znacie, nie możecie, jak my, niewiele się on troszczyć odparł .elbląski.

Myśmy o nim pochlebnego przekonania nie nabrali.

Uchodzić umie to prawda.

A w wojnie i to sztuka odezwał się wojewoda.

Niewiele czci przynosząca dodał komtur gdański.

Wojewoda spojrzał dokoła i zagryzł usta.

Dotąd milczący stary Zakonu rycerz Maks von Hohlburg, który osobistym męstwem się wsławił, mruknął jakby mimo wolnie:

Nie chciałbym ja teraz się z nim potykać.

Żołnierz dzielny i wódz przebiegły, a nasze rycerstwo, znużone włó częgą, dobywaniem miastek, prawdę rzec i łupieżą ocię żałe jest.

Zamknięto mu usta wnet, bo nie chciano, by wojewoda to usłyszał.

Wincz, którego część oddziału już przeciągnęła, powlókł się za nim,

Co wy mówicie!

ofuknął go elbląski.

Nasz żołnierz znużony i znudzony więcej zawsze wart od ich świeżego.

Nigdy i w żadnym razie on nam niestraszny.

Nigdy!

Patrzy liście na ten oddział wojewody.

Tacy oni wszyscy...

Lud jak lud, ale ani oręża, ani sztuki wojskowej nie mają.

Maks siwą brodę pogładził.

Nie należy dodał nigdy nieprzyjaciela lekceważyć.

Herman rozśmiał się i splunął.

W jednym tylko razie straszni nam być mogą, gdyby ich dziesięć razy tyle było, co nas.

Litwa, Prusacy, oni tylko kupą i nawałem złamać nas potrafią.

Maks coś zamruczał, wąsa zakąsił, sprzeczać się nie chciał.

Dokoła ruch powstał ogromny, wbijano drągi, rozciągano sznury, ustawiano żłoby dla koni, wozy wyprzęgano.

Oboźni biegali, każdemu pułkowi naznaczając granice.

Ciury z nie zbyt odległej wsi wlokły już drzewo z chatek, chrust i porozrębywane sprzęty na ognisko.

Wtem postać się wśród obozu ukazała, która starszyzny zwróciła uwagę.

Był to żebrak z krzywą głową i złamanym grzbietem, który z trudnością, podnosząc nieco oczy, rozglądał się wokoło i wlókł nogami, idąc z ciężkością wielką.

Skąd się on tu wziął i jak go puszczono bezkarnie, jak uszedł napaści i żołnierskiego okrucieństwa?

Trudno pojąć było, gdyż z sukni widać było, że do polskiego plemienia na leżał a temu nie przebaczano.

Kalectwo chyba może dawało mu bezkarnie tak błądzić.

Zdawał się nie lękać wcale tych obcych twarzy i mowy i z nieświadomością niebezpieczeństwa rękę kiedy niekiedy wyciągał.

Stanął, szukał czegoś oczyma.

Zobaczył namiot czerwony, którego ściany właśnie się rozwi jały, a przy nim obok już wiała wetknięta w ziemię chorągiew Zakonu.

Skierował się w tę stronę, lecz powolnie bardzo.

To Żbik szepnął po cichu komtur elbląski.

Inny by się tu nie odważył.

Służy nam...

Jelit

.


 

Popatrzyli nań.

Żbik, ujrzawszy marszałka, który z kom panami stał przed namiotem, podszedł ku niemu.

Jeden z towarzyszów Teodoryka na dany przezeń znak rzu cił mu jałmużnę.

Można się było domyślać z dala, iż słów kilka zamieniono pospiesznie.

Żebrak, mrucząc i ciągle głowę nosząc skrzywioną, powlókł się na miejsce puste nie opodal, kląkł na ziemi i z trudnością położył.

Namioty stały tak, że pomiędzy nimi małe uliczki pozostawiano.

Jedna z nich wprost wiodła do oddziału pol skiego, tak że żebrak mógł być przez nich widziany.

Ciemniało powoli, rycerze rozjeżdżali się z wolna każdy do swojego namiotu, aby zbroje złożyć i odetchnąć.

Na żebraka nie patrzał nikt.

Ciury zajęte były rozpalaniem ogni i gospo darstwem koło wozów.

Żbik, poleżawszy na ziemi, podniósł się z wolna, ostrożnie i, na kiju sparłszy, iść zaczął.

Zdawało się, że błądzi lub niedowidzi, snuł się tu i owdzie, powracał.

Jakby przypadkiem znalazł się w ciasnej uliczce i w niej zniknął.

Obóz polski dnia tego leżał na skraju.

Stanowił on piąty oddział wojska, którego oprócz niego cztery hufce były.

Wo jewoda wyznaczonego sobie bagnistego gruntu nie przyjął, z obożnymi się skłócił i nieco opodal położył, zgromiwszy ich, że w błocie ludzi kłaść nie będzie.

Mały namiot niepoczesny już był gotów, lecz wojewoda na tę noc nic z wozów zdejmować nie kazał, nic dla siebie nie znosić.

Rzucono garść słomy dla niego.

Niecierpliwy był, ogni kłaść wzbronił, zbroi zdejmować zakazał, chodził, nie zdając się potrzebować spoczynku.

Dobek siedział tuż na siodle z konia zdjętym, Włostek snuł się ciągle, to do namiotów zaglądając, to do ludzi swych do chodząc.

Wojewoda też, w namiocie usiedzieć nie mogąc, nie ustannie podnosił ściankę u wnijścia i wyglądał.

Żbik się tu przywlókł powoli, głowę nieco podniósł, wpa trywał długo i u namiotu przystanął.

Przysunął się tak bli sko, iż gdy wojewoda znowu wyjrzał, oko w oko się z nim spotkał.

Znali się pewnie, gdyż ani wojewoda zbyt się nie zadziwił zobaczywszy go, ani on się uląkł groźnego oblicza pańskiego.

Chwilkę milczeli.

Wincz popatrzył się w dal i dał mu znak, by wszedł do namiotu.

Znalazłszy się tu, Żbik z krzywego stał się prostym i głowa na karku znalazła w swym miejscu.

Ręką się skłonił do kolan wojewodzie.

Widział cię marszałek?

spytał Wincz.

A jakże odparł Żbik i jałmużnę mi dał!

Przecież ja mu służę.

To mówiąc, uśmiechnął się dziko.

Ale komu ja służę dziś dodał albo ja wiem?

Służy łem wam, kazaliście mi służyć im...

Co dalej albo wiem?

Warn winienem życie, was słucham.

Wlepił oczy w wojewodę.

Marszałek pytał cię?

rzekł krótko i niecierpliwie Wincz.

Pytał.

Coś mu powiedział?

Jakeście wczoraj przykazali rzekł żebrak.

Słucham przykazania nie wiem, komu służę.

Rozśmiał się niby głupkowato i powtórzył:

Warn winienem życie, przysiągłem za to służyć.

Wlepił oczy w wojewodę, który pochylił się ku niemu.

Jak daleko są?

spytał.

Tuż, w lesie rzekł żebrak.

Straże postawili?

A jakże!

Nocą albo nad ranem przyjdzie mgła pewnie mówił Żbik obojętnym głosem.

Człowieka o krok dojrzeć nie będzie można.

A ty drogę znajdziesz po ciemku?

spytał wojewoda.

Ja? rozśmiał się swym głosem cienkim i piskliwym żebrak.

Dokąd?

Do nich.

Niewielkiego na to rozumu trzeba rzekł żebrak.

Jam tu swój między Radziejowem a Brześciem.

 

.


 

Westchnął ciężko i natychmiast oczy podnosząc jak wierny pies, co czeka skinienia, wlepił je w wojewodę.

Dokąd, panku?

spytał cicho.

Do nich?

Zaraz?

Nocą, nie czekając dnia!

Rozumiesz?

Z czym?

Wojewoda mu się nachylił do ucha.

Z czym?

począł żywo i niecierpliwie, poruszając rę kami.

Powiesz: „Teraz albo nigdy.

Teraz, jutro!

Część ich odeszła do Brześcia, część nie dociągnęła do noclegu.

Ci, co są, ociężali, ospali, a nie spodziewają się wcale...”

Żbik słuchał tych słów z uwagą wielką, powtarzając je so bie po cichu, oczy wytrzeszczając, jakby wysiłek wielki czynił dla spamiętania wszystkiego.

Wojewoda raz jeszcze ponowił zalecenie:

Jutro o świtaniu!

Żbik w rękę go pocałował żywo i natychmiast skurczył się, skrzywił, głowę przygiął, kaleką wysunął się z namiotu i zniknął.

Noc nadchodziła.

Jak przepowiedział żebrak, mgła gęsta zsuwać się zaczęła na ziemię, wilgotna, przejmująca, nasyco na tą wonią właściwą, którą jesienne tumany z sobą przyno szą, nie wiadomo, z ziemi ją biorąc czy z obłoków.

Dymy porozpalanych ogni, przyciśnięte jej ciężarem, pa dały też ku ziemi i rozsiadły się jak szare opony nad obozem.

Najmniejszy powiew wiatru nie poruszał tej atmosfery zsia dłej, mokrej, wygryzającej oczy, oddech uciskającej.

Z obozu polskiego nie widać było Niemców, Krzyżacy nie mogli też dostrzec ludzi wojewody.

Stamtąd od żołdaków niemieckich dolatywały okrzyki zwykłe, dokoła wojewody cicho szło jako nigdy.

Wszystek lud siedział jakiś zachmu rzony i niespokojny.

Wojewoda szepnął coś Dobkowi.

Ten powstał i skierował się ku namiotom starszyzny.

Nałęczów.

Pod jednym siedzieli Remisz, Ogon, Zegota i wszyscy ci, których widzieliśmy już zniechęconych do wojewody.

Teraz dziwna zgoda panowała w tym kółku.

Z małej beczułki nalewali sobie każdy do swo

jego rogowego lub drewnianego, srebrnego lub mosiężnego kubka, popijali i szeptali cicho, jakby się lękali sami siebie.

Gdy zobaczyli wchodzącego Dobka, oczy wszystkich zwróciły się ku niemu.

Głową dał znak im jakiś.

Pewno?

zapytał Siłacz.

Pewno!

rzekł Dobek.

Remisz zatarł ręce tak, jak gdyby się do użycia ich natych miast sposobił.

Do kata!

Noc dzisiejsza będzie długa!

zawołał.

Byle się nasi nie pospali!

odparł Klimsz.

Żaden oka nie zmruży, tak, ręczę szepnął Remisz.

Toż samo, co my, czują -wszyscy...

Ze skóry by powyłazili, tak im pilno!

Podniósł ręce do góry.

Boże miłosierny!

Boże mocny, Boże wielki!

zawo łał.

Dajże inam dożyć chwili tej i...

i...

Nie dokończył.

Byle król rzekł Dobek nie zawahał się tym razem.

Bo ich już drugi raz, jak tu, nie złapiemy, a i mgła okrutna.

Nie zobaczą go, aż im na kark usiądzie.

Remisz zatarł ręce znowu.

Powtórzcie no rozkazanie odezwał się Ogon co wojewoda mówi?

Pogotowi-u być, a poczynać, nie spieszyć, aż król sam znak da, padając na nich.

A jeśli we mgłę na nas padnie pierwszych?

rzekł Re misz zakłopotany.

Nie może to być, bo wie, gdzie leżym, i dlatego wojewo da w dolinie się nie chciał mieścić, choć mu tam wyznaczono.

Tak mi Boże dopomóż!

począł Remisz.

Życie bym dał, żebym mógł komturowi elbląskiemu za sieradzki klasztor i kościół zapłacić!

Wzdrygnął się cały.

Milczeli inni.

Dobek spojrzał na młodego, w kącie na ziemi siedzącego Nałęcza i rzekł:

Idź od namiotu do namiotu, patrz, co robią.

Napominaj,

.


 

by zbroi nikt się ściągnąć nie ważył.

Koni nie puszczać, sio deł nie zdejmować!

Nuż podpatrzą, żeśmy tak czujni?

zapytał Ogon.

Dziś nie zobaczą nic.

Pilno im się wylęgać, a nie oba wiają się niczego rzekł Dobek.

Postał jednak chwilę milczący.

Kto z was trochę szwargocze, a o Niemca się otrzeć nie boi?

zapytał.

Wstał drugi młokos, któremu się ledwie wąs sypał, syn Remisza, którego paliła gorączka okrutna.

Ja( rzekł.

Idź ku namiotowi marszałka i wielkiego komtura, otwórz oczy i patrz, co robią, czy piją dobrze, czy zbroje zdjęli, czy czeladź już napita, a wracaj I

Sando chwycił hełm i wysunął się.

Starsi siedzieli.

Oczekiwanie niecierpliwe chwile dłuży.

Wieczór pełzł na żółwiu, czas zdawał się nieprzeżyty.

Patrzał!

na siebie, to je den, to drugi wstał, przeszedł się, usiadł, zerwał znowu i wzdy chał.

Uchylali zasłonę, wpatrując się w ciemności.

Noc była czarna, a dla mgły gęstej o krok ginęło wszystko.

W tej czę ści obozu cisza śmierci, a dalej głuche szmery i wrzawa...

Czekano powrotu Sławka i Sanda.

Dobek spojrzał na miecz swój wiszący u pasa, dobył go i przy lampce ostrza popróbował.

Drudzy, zobaczywszy to, rzucili się też do swoich.

Rzadko któremu wyrwało się słowo...

szeptano niewyraźnie...

W obozie koguty nawet nie zapieją rzekł Remisz a w Elewie pono nie tylko koguta, ale i szczura nie ma.

Jak tu człek pozna, gdy się ranek zbliży?

Pierwszy Sando powrócił oczy mu się śmiały.

U marszałka ucztują na zabój rzekł.

Dopiero siedli jeść, a wypili już dosyć.

Słychać to z pieśni, bo póki trzeźwi, śpiewają pobożne, a już teraz poczęli swawolne.

Za każdą prześpiewką bucha śmiech okrutny...

Spojrzeli po sobie wszyscy.

A u innych spokojnie?

pytał Dobek.

Wszędzie wesoło odparł Sando.

Im dłużej czuwać będą, tym na dzień lepiej zasną do dał Remisz.

Wbiegł Sławek.

Zwrócono się ku niemu.

Ręką naprzód po kazał, że wszystko jest, jak trzeba.

Nikt się nawet nie rozpiął rzekł a wszystkim tak pilno, jak nam, dnia doczekać...

Siedzą po namiotach i pod wozami jak na czatach, każdy miecz trzymając w ręku.

Uśmiechnęli się ku sobie starsi.

Jak się wam zda zapytał Remisz jestli już północ?

Kto go dziś wie!

rozśmiał się Ogon.

Ja z doświad czenia to znam, że dni w życiu nierówne.

Gdy człek chce skró cić, to się wyciągają, a gdy przedłużyć by rad, kurczą...

Zaglądali do beczułki, aż ostatnią z niej kroplę wylał Klimsz.

Remisz znalazł drugą pogotowiu, lecz nie wszyscy godzili się, by zajrzeć do niej.

Z mętną głową iść na bój niedobrze odezwał się Dobek.

Albo, albo sprzeciwił się Remisz czasem w boju trzeźwy nadto widzi, a lepiej ślepym być.

Poczęli nalewać po trosze, do ranka było daleko.

Ten i ów dobył suchego chleba i zawiędłego mięsa , ale z rozmową nie szło.

Myśli wirowały około jednego: Rychłoli przyjdzie ranek?

Co który odsłonił namiot, aby noc zobaczyć, to go wnet zapuszczał.

Ciemność była nieprzebita.

Mgła gęst niała, choć ją nożem krajać.

Klimszowi się nudziło.

Gdyby .nam kto choć bajki powiadał odezwał się.

To byśmy ich nie słuchali odparł Dobek.

We mnie jedno gada i ja to tylko słyszę: Zemsta!

Zemsta!

Ja bym gotów w kości grać rozśmiał się Klimsz aby tę noc jak przebyć.

Ruszyli wszyscy, ale Remisz rękę na tarciczce, co za stół służyła, położył.

Niech Bóg uchowa!

zawołał.

Rychlej by się modlić!

A toć to uroczysty dzień, jak wigilia przed świętem!

.


 

Prawda odparł Ogon kości na inny czas!

Uchylili drobinę namiotu.

Ciemno było i cicho.

Nawet od obozu krzyżackiego nie dochodziło już nic, oprócz ruchu ko ni przy żłobach i szczekania psów, które Krzyżacy prowadzili z sobą.

Milczenie zaległo w namiocie.

Oczekiwanie długie odręt wiało, lecz każdy lękał się zamrużyć oka.

I ci, co trochę opo dal siedzieli, a mimo woli się zdrzemnęli, wstawali wnet, by się nie dać snem ująć.

To jeden, to drugi zaglądał w podwó rze, nie widząc nic.

Noc bo się chyba nigdy nie skończy!

zawołał zrozpa czony Remisz.

Jakem żyw, nawet koło Godów takiej nocki nie pamiętam!

Krzyżacy ją chyba dla siebie zrobili umyślnie.

Umilkł.

Wszyscy nastawili uszy, Dobek szybko odgarnął opłotek u wnijścia.

Z dala gdzieś coś słychać było, niby stą panie ciężkie w chmurach miękkich, niby stłumione toczenie się po ziemi...

Nie myliło ich ucho, w głębi tej nocy ruszało się coś po wolnie, ostrożnie, daleko...

Ruch ten ustawał, milknął, ginął i wznawiał się...

Poruszyli się starsi.

Sławek, po namiotach!

Niech nie śpią, już coś słychać!

Sando i Sławek oba wybiegli.

W odsłoniętym namiotu otworze chyliły się głowy ciekawe, nasłuchując.

Głuche owo tętnienie wznawiało się, lecz dnia ani brzasku, ani świtania na niebie widać nie było...

Noc nie miała końca.

VII

JL/niało, lecz była noc jeszcze, z czarnych tylko ciemności się zmieniły na białe.

W tej szarej oponie oko tak samo dojrzeć nic nie mogło, jak wprzódy w czarnej nic nie widziało.

Dzień przychodził nie wiedzieć skąd, a mgła zdawa ła się coraz zsiadlejszą , a chłód przejmował do kości, wilgoć oblewała wszystko.

Świat był mokry, jakby w wodzie zanu rzony.

W polskim obozie zdawało się spać wszystko, lecz jedna powieka się nie zamknęła na chwilę.

Niemcy ucztowali długo i spali twardo.

Straże ich nawet posiadały na ziemi poobwijane w płaszcze i kamieniały znużeniem.

Ponad namiotem marszałka wielka chorągiew Zakonu wi siała także jak uśpiona, obmokła i znikł z niej ten krzyż, któ rym się urągała światu.

Pokrajana y pasy czarne i białe wy dawała się żałobnym proporcem zawieszonym nad grobem.

W dali ciągle coś słychać było, jak gdyby morze zbudzone szło zalewać ziemię.

I huk ten, stłumiony tak właśnie jak fale, przestankami był przerywany.

Spali Niemcy oprócz Teodoryka, który przed obrazem Najświętszej Panny się modlił.

Dwaj kompani stali u drzwi jego.

Wstał wreście z klęcznika i płaszcz narzuciwszy na ra miona szedł przez pusty namiot wielki ku wnijściu.

Ucho jego chwyciło ten szum fali, to toczenie się jakieś głuche.

Stanął, wyprostował się i pobladł.

Odchylił wnijście, słuchał i oczy mu słupem stanęły...

W obozie o krok nic widać nie było, a na wpół mgłą obwi nięte straże najbliższe siedziały jak skamieniałe.

Brwi mu się ściągnęły grożno.

.


 

W tej chwili tętent powolny zaczął go dochodzić tak wy raźnie, iż stojącego kompana za ramię pochwycił.

Pobudka!

krzyknął Dzień!

Śpi wszystko!

Pobudkę uderzyć l

Wśród ciszy głos marszałka rozległ się głucho i stłumiony w powietrzu, które mu iść daleko nie dało, zgasł u progu.

Kompani biegli do straży.

W dolinie rżały konie i jakby szczękały oręże skąd?

czy je?

swoje czy obce?

marszałek rozeznać nie mógł.

Uczuł w sercu trwogę i przeczucie jakieś, groźbę niebezpieczeństwa, w które nie wierzył dotąd.

Widmo Łoktka stanęło mu przed oczyma.

Był niemal pewien, że on to nadciąga, korzystając z mgły i ociężałości ludzi jego, długimi po kraju bezbronnym łupie żami znużonych i wysilonych.

Na koń!

zawołał, chwytając za ramię w szarym pła szczu nadchodzącego półbrata krzyżackiego Jurgę.

Na koń i w czwał za Ottonem Luterburgiem, aby mi w pomoc pospie szał!

Polacy nadciągają!

Jurga stanął zdumiony, gdyż nikt ich ani słyszał, ani wi dział.

Przeczuł ich Teodoryk...

Jak stał na pół ledwie i lekko uzbrojony, pierwszego knia, który mu się nastręczył, po chwycił i dosiadł.

Był to wierzchowiec jednego ze straży obozowej, śpiącego pod namiotem.

Marszałek skoczył na siodło, a to było znakiem dla dwóch jego kompanów, którzy nigdy go odstępować nie mieli prawa, by także, konie porwawszy, zdążali za nim.

Teodoryk popę dził w tę stronę, z której go tętent dochodził najwyraźniej.

Dzień coraz był pozornie jaśniejszy, ale na ziemi osiadająca mgła biała nie dawała nic widzieć o kilka kroków.

Przebił się marszałek przez namioty i wozy i odważnie puścił w dolinę.

Tu stąpanie koni i chrzęst zbroi wyraźniej się słyszeć dawały.

Ale na próżno wzrok wytężał.

Nigdzie żadnych przednich czat dostrzec nie mógł.

Obawa o los od działu, który by bez niego, straciwszy wodza, łatwo mógł się

rr rozprzęgnąć, nie dozwalała mu zbyt się posuwać daleko.

Zwolnił kroku.

Wtem z gęstej mgły wynurzać się zaczęło kilku jeźdźców.

Zbrojni dobrze, w hełmach żelaznych, z lekkimi włócznia mi w rękach, na koniach, siatkami żelaznymi okrytych, po suwali się z wolna, na pół jeszcze mgłą okryci.

Dość było wi doku ich dla marszałka, aby to, co w nim jako przeczucie się objawiło, stało się dlań rzeczywistością: Krakowski król pod chodził do ich obozu!

Teodoryk zawrócił konia i pędem rzucił się nazad, a pierw szych namiotów dopadłszy, wołać począł głosem wielkim, roz paczliwym:

Na koń!

Na koń!

Ludzie schwyceni wołaniem tym wśród snu wybiegali nie odziani z namiotów, straciwszy przytomność, chwytając i rzu cając, co napadli.

Starszyzna rychlej zbudzona uwijała się wśród obozu z podniesionymi mieczami, płazując opieszałych, uderzając po namiotach, rozkazując trąbić i krzycząc:

Do broni!

Do koni!

Popłoch niewysłowiony w mgnieniu oka poruszył całym, przed chwilą jeszcze w głębokim śnie spoczywającym obo zem.

Nieprzyjaciela widać jeszcze nie było, lecz czuli go na karkach wszyscy.

Teodoryk, nie zsiadając z konia, biegał sam dokoła.

Roz kazał łańcuchami żelaznymi opasać obozowisko swoje, które pierwsze natarcie wstrzymać mogły, by dać czas rycerstwu uzbroić się i stanąć w szeregach.

Żołnierz, który tak długo miał do czynienia z ludem bez bronnym i nabrał zuchwałości bezmiernej, schwycony niespo dzianym niebezpieczeństwem, w części mu nie dowierzał, w części znalazł się wobec niego bezradnym.

Odwykł od boju.

Napaść nań, która się gotowała w łonie tych białych ciemno ści, miała w sobie coś zagadkowego, niezrozumiałego, strasz nego tym, że się nie dawała pochwycić, że nieprzyjaciel przy chodził nie postrzeżony i nie można go było obliczyć.


Date: 2015-12-11; view: 853


<== previous page | next page ==>
Ze służby jego nikt nie przychodził, sieir | Gdy tuż obok biegał żołdak niemiecki rozgorzały i nieprzy
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.032 sec.)