Niezwykła właściwość i zupełnie zwykła kłótnia 2 page
Błyskawica za błyskawicą i grzmot za grzmotem! Wyjący huragan! Fale wysokości domu i biała piana!
„Argo" pracując wszystkimi maszynami na pełnych obrotach, przebijał się metr po metrze naprzód ku żywiołowi tajfunu. Zarówno maszyny, jak i palacze na dole w kotłowni, dawali
23 z siebie wszystko. Związali się ze sobą grubymi linami, aby potworne przechyły i zrywy statku nie zepchnęły ich w otwartą ognistą paszczę kotłów parowych.
Wreszcie dotarli do samego jądra trąby powietrznej. Ale cóż za widok otworzył się przed ich oczami!
Na powierzchni morza, która tu była gładka jak lustro, bo siła tajfunu po prostu spłaszczyła wszystkie fale, tańczył jakiś olbrzymi stwór. Stał on na jednej nodze, ku górze był coraz grubszy i wyglądał jak grający bąk wielkości góry. Wirował dokoła samego siebie tak prędko, że nie można było dostrzec szczegółów.
- To sum-sum gumilastikum! - wykrzyknął profesor z zachwytem, trzymając mocno okulary, które ulewny deszcz wciąż mu zsuwał z nosa.
- Mógłby pan to bliżej wyjaśnić? - mruknął don Melu. - Jesteśmy zwykłymi żeglarzami i...
- Proszę nie przeszkadzać profesorowi w badaniach - przerwała mu asystentka Sara. - Zdarzyła nam się jedyna okazja. To kręcące się zjawisko pochodzi zapewne jeszcze z najwcześniejszej epoki rozwoju Ziemi. Musi mieć przeszło miliard lat. Dziś spotyka się już tylko jego mikroskopijne odmiany, obserwowane czasem w sosie pomidorowym i, rzadziej jeszcze, w zielonym atramencie. Egzemplarz tej wielkości jest prawdopodobnie jedynym dotychczas istniejącym.
- Ale my jesteśmy tu po to - zawołał kapitan przekrzykując, wycie huraganu - aby usunąć przyczynę „wiecznego tajfunu". Profesor powinien nam więc powiedzieć, w jaki sposób można tego potwora zmusić do zatrzymania się!
- Tego - odparł profesor - i ja nie wiem. Nauka nie miała przecież jeszcze okazji przeprowadzić badań.
- Dobrze - oświadczył kapitan. - Ostrzelamy to najpierw i zobaczymy, co się stanie.
- To straszne! - lamentował profesor. - Brać pod ostrzał - jedyny egzemplarz sum-sum gumilastikum!
Ale kontrafikcyjne działo było już wycelowane.
- Ognia! - wydał rozkaz kapitan.
Niebieski płomień długości kilometra wystrzelił z podwójnych luf. Oczywiście nie było tego słychać, bo jak wiadomo działo kontrafikcyjne strzela proteiną.
Świecący pocisk poleciał ku sum-sum, został jednak przyciągnięty i odrzucony przez olbrzymią trąbę, kilka razy okrążał ją
coraz prędzej, wreszcie siła żywiołu poderwała go w górę, gdzie zniknął w gęstwie czarnych chmur.
- To bezcelowe!-zawołał kapitan. - Koniecznie musimy podpłynąć jeszcze bliżej!
- Nie możemy! - odkrzyknął don Melu. - Maszyny pracują pełną parą. Ale to wystarcza tylko, aby nas huragan nie zniósł z powrotem.
- Ma pan jakiś projekt, profesorze? - spytał kapitan.
Ale profesor tylko wzruszył ramionami, a jego asystentki także nie wiedziały, co poradzić. Wyglądało na to, że trzeba będzie przerwać nieudaną wyprawę.
W tej chwili ktoś pociągnął profesora za rękaw. Była to piękna tubylka.
- Babalu? -spytał zdziwiony profesor. - Didi maha fei-nosi intu ge doinen malumba?
Piękna tubylka gorliwie potaknęła głową i odpowiedziała:
- Dodo um aufu sulamat wawada.
- Oi-oi - odparł profesor, w zamyśleniu głaszcząc brodę.
- Czego ona chce? - spytał pierwszy sternik.
- Mówi - objaśnił profesor - że jej lud zna prastarą pieśń, którą można uśpić „wędrujący tajfun", jeśli ktoś ma odwagę ją zaśpiewać.
- Koń by się uśmiał! - mruknął don Melu. - Kołysanka dla orkanu!
- Co pan o tym myśli, profesorze? - dopytywała się asystentka Sara. - Czy to możliwe?
- Nie wolno mieć uprzedzeń - powiedział profesor Eisen-stein. - Częstokroć w tradycjach tubylców tkwi jądro prawdy. Może pewne określone drgania tonów mają jakiś szczególny wpływ na sum-sum gumilastikum. Po prostu za mało jeszcze wiemy o jego warunkach życia.
- No, w każdym razie to nie zaszkodzi - oświadczył kapitan. - Więc powinniśmy spróbować.
Profesor zwrócił się do pięknej tubylki i powiedział:
- Malumba didi oisafal huna-huna, wawadu? Momosan skinęła głową i zaczęła swoją osobliwą pieśń, złożoną tylko z paru powtarzających się tonów.
Eni meni allubeni wanna tai susura teni!
Klaskała przy tym w ręce i skakała w koło do taktu.
Prostą melodię i słowa łatwo było zapamiętać. Toteż inni stopniowo przyłączyli się do śpiewu i wkrótce cała załoga klaskała w ręce i skakała do taktu. Dość dziwny wydawał się widok starego wilka morskiego don Melu i samego profesora, którzy śpiewali i klaskali jak dzieci na placu zabaw.
I rzeczywiście nastąpiło to, w co nikt z nich nie wierzył! Olbrzymia trąba zaczęła wirować coraz wolniej, wreszcie zatrzymała się i pogrążyła w morzu. Masy wody z grzmotem zamknęły się nad nią. Huragan nagle ucichł, deszcz przestał padać, niebo przejaśniło się i pobłękitniało, a fale morskie spokojnie pluskały. „Argo" kołysał się leciutko na błyszczącym lustrze wody, jak gdyby panowała tu zawsze głęboka cisza.
- Ludzie! - powiedział kapitan z uznaniem spoglądając w oczy każdemu z członków załogi. - A więc dokonaliśmy tego! - Wszyscy wiedzieli, że kapitan nigdy dużo nie mówi. Tym cenniejsze było, że teraz dodał jeszcze: - Jestem z was dumny!
- Zdaje mi się - powiedziała dziewczynka, która miała ze sobą małą siostrzyczkę - ze naprawdę padało. W każdym razie ja zupełnie przemokłam.
Rzeczywiście tymczasem przeszła burza. I przede wszystkim dziewczynka z małą siostrzyczką dziwiła się, że dopóki była na stalowym statku, zupełnie zapomniała o strachu przed błyskawicami i grzmotami.
Chwilę jeszcze rozmawiali o swojej przygodzie i opowiadali sobie nawzajem szczegóły własrtych przeżyć. Później rozstali się, aby wrócić do domu i osuszyć ubranie.
Tylko jedno z dzieci było niezupełnie zadowolone z przebiegu zabawy, a mianowicie chłopiec w okularach.
Żegnając się z Momo powiedział:
- Szkoda, żeśmy po prostu zatopili sum-sum gumilastikum. Ostatni egzemplarz tego rodzaju! Doprawdy, chętnie bym go trochę dokładniej zbadał.
Ale co do jednego wszyscy byli zgodni: tak jak u Momo, nigdzie nie można było się bawić.
Rozdział czwarty Małomówny stary człowiek i młody gaduła
Jeśli nawet ktoś ma wielu przyjaciół, to zawsze niektórzy z nich są szczególnie bliscy i lubiani. To samo było z Momo.
Miała ona dwóch najlepszych przyjaciół, którzy co dzień ją odwiedzali i dzielili się z nią wszystkim, co mieli. Jeden z nich był młody, a drugi stary. I Momo nie umiałaby powiedzieć, którego bardziej lubi.
Stary nazywał się Beppo Zamiatacz Ulic. W rzeczywistości miał zapewne inne nazwisko, ponieważ jednak był z zawodu zamiataczem ulic i wszyscy go tak nazywali*-, więc sam siebie również tak nazywał.
Beppo Zamiatacz Ulic mieszkał w pobliżu amfiteatru w cha-tynce, którą sam sobie zbudował z cegieł, kawałków blachy falistej i papy. Beppo był bardzo niski, a w dodatku zawsze trochę zgarbiony, tak że niewiele tylko przewyższał wzrostem Momo. Wielką głowę, na której sterczała krótka, siwa czupryna, trzymał zawsze nieco pochyloną na bok, a na nosie miał małe okulary.
Niektórzy uważali, że Beppo Zamiatacz Ulic ma trochę źle w głowie. Powodem tego było, ze na wszelkie pytania tylko miło się uśmiechał, ale nic nie odpowiadał. Zastanawiał się. I jeśli nie uważał odpowiedzi za potrzebną, to milczał. Jeśli zaś uważał ją za potrzebną, to rozmyślał o niej. Czasem trwało dwie godziny, czasem nawet cały dzień, zanim odpowiedział. Tymczasem, oczywiście, pytający zapominał o swoim pytaniu i słowa Beppa wydawały mu się dziwaczne.
Ale Momo umiała długo czekać i rozumiała, co Beppo mówi. Wiedziała, że się nie śpieszy, aby nigdy nie powiedzieć nieprawdy. Sądził bowiem, że całe nieszczęście świata pochodzi z kłamstw, umyślnych, ale i nieumyślnych, spowodowanych pośpiechem lub niedokładnością.
Co dzień, jeszcze na długo przed świtem, Beppo jechał na swoim starym piszczącym rowerze do miasta, do pewnego wielkiego budynku. Tam czekał z kolegami na dziedzińcu, po czym dawano mu miotłę i wózek i przydzielono którąś ulicę do zamiatania.
Beppo lubił te godziny przed świtem, kiedy miasto jeszcze 28 spało. Pracę wykonywał chętnie i starannie. Wiedział, że jest ona bardzo potrzebna.
Kiedy zamiatał ulicę, robił to powoli, ale bez przerw: po każdym kroku brał oddech, po każdym oddechu machał miotłą. Krok - oddech - zamach miotłą. Krok - oddech - zamach miotłą. Czasem zatrzymywał się na chwilkę i spoglądał zamyślony. Potem znów to samo: krok - oddech - zamach miotłą...
Szedł naprzód zostawiając za sobą czystą ulicę, a przed sobą mając zaśmieconą, i wtedy przychodziły mu często do głowy wielkie myśli. Były to jednak myśli nie ujęte w słowa i trudno się było nimi z kimś podzielić, jak zapachem, który się tylko wspomina, albo barwą, o której się śniło. Kiedy po pracy Beppo przesiadywał u Momo, tłumaczył jej swoje wielkie myśli. A że ona słuchała go w swój szczególny sposób, język mu się rozwiązywał i wtedy znajdował właściwe słowa.
- Widzisz, Momo - mówił na przykład - to jest tak: czasem człowiek ma przed sobą długą ulicę; myśli, że ona jest okropnie długa, że nikt nie poradzi sobie z tą pracą. - Przez chwilę w milczeniu spoglądał przed siebie, potem ciągnął: - Wtedy człowiek zaczyna się śpieszyć. I śpieszy się coraz bardziej. Ile razy spojrzy, widzi, że nie ubywa przed nim ulicy. Więc wytęża się, zaczyna się bać, wreszcie nie może złapać tchu i ustaje. A ulica wciąż jeszcze biegnie przed nim. Tak nie można postępować.
Znów się zastanawiał. Potem ciągnął dalej:
- Nie wolno myśleć naraz o całej ulicy, rozumiesz? Trzeba myśleć tylko o następnym kroku, o następnym oddechu, o następnym machnięciu miotłą. I zawsze tylko o następnym. - I znowu zastanawiał się, zanim dodał: - Wtedy to sprawia przyjemność; to jest ważne, wtedy wykonuje się dobrze swoją pracę. Tak powinno być.
I po dłuższej przerwie mówił:
- Nagle człowiek spostrzega, że krok po kroku zamiótł całą ulicę. Wcale nie zauważył, kiedy to zrobił, i nie stracił tchu. - Kiwnął głową i zakończył: -To jest ważne.
Albo innym razem Beppo usiadł w milczeniu obok Momo, a ona zauważyła, że się namyśla i chce powiedzieć coś szczególnego. Nagle spojrzał jej w oczy i zaczął:
- Poznałem nas, ciebie i siebie. - Długo trwało, zanim cichym głosem znów zaczął mówić. - To się zdarza czasem,
29 w południe, kiedy wszystko śpi w upale. Wtedy świat staje się przejrzysty. Jak rzeka, rozumiesz? Można zobaczyć dno. Kiwnął głową, pomilczał, później ciągnął jeszcze ciszej:
- Tam na dnie leżą inne czasy.
I znowu długo się namyślał, szukał właściwych słów. Widocznie ich jednak nie znalazł, bo nagle odezwał się zupełnie zwykłym tonem:
- Dziś zamiatałem pod starym murem miejskim. Jest w nim pięć cegieł innego koloru. Rozumiesz mnie?
I napisał palcem na piasku duże T. Patrzył na nie przechyliwszy głowę, potem nagle szepnął:
- Poznałem je. - I po chwili ciągnął zacinając się: -To były inne czasy, wtedy, kiedy ten mur budowano. - Dużo ludzi przy nim pracowało. Ale dwóch z nich wmurowało w niego te cegły. To był znak, rozumiesz?. Poznałem je.
Przesunął dłonią po oczach. Widocznie to, co miał powiedzieć, wymagało dużego wysiłku, bo kiedy znów się odezwał, z trudem wymawiał słowa:
- Ci dwaj wyglądali wtedy zupełnie inaczej. - Potem dokończył niemal z gniewem:-Ale ja ich poznałem - ciebie i siebie. Poznałem nas!
Doprawdy nie można było ludziom brać za złe, że uśmiechali się słuchając Beppa Zamiatacza Ulic, a niektórzy za jego plecami stukali się w czoło. Ale Momo lubiła go i wszystkie jego słowa przechowywała w sercu.
Drugi najlepszy przyjaciel Momo był młody i pod każdym względem różnił się od Beppa Zamiatacza Ulic. Był on ładnym chłopcem o rozmarzonych oczach, ale wprost niepohamowanym języku. Zawsze był gotów do żartów i figli, a śmiał się tak szczerze, że słuchający musiał chcąc nie chcąc śmiać się razem z nim. Nazywał się Girolamo, ale wołano na niego Gigi.
Ponieważ starego Beppa nazwaliśmy według jego zawodu, tak samo postąpimy z Gigim, mimo że właściwie nie miał prawdziwego zawodu. Nazwijmy go więc Gigi Oprowadzacz. Ale, jak już wspomnieliśmy, oprowadzanie było tylko jednym z wielu zawodów, jakie wykonywał zależnie od okoliczności, i wcale nie był urzędowym przewodnikiem. Jedyną oznaką przewodnika, jaką miał, była czapka z daszkiem. Wkładał ją natychmiast, kiedy
spotykał paru turystów błąkających się po okolicy. Wtedy podchodził do nich z poważną miną i proponował, że ich oprowadzi i wszystko im objaśni. Jeśli turyści na to przystawali, 'zabierał się do dzieła i plótł im duby smalone. Z taką szybkością opowiadał zmyślone wydarzenia, podawał imiona i daty, że biednym słuchaczom zaczynało się kręcić w głowie. Niektórzy zauważali to i źli odchodzili, większość jednak brała wszystko za dobrą monetę i płaciła tez dobrymi monetami, kiedy Gigi na zakończenie podsuwał im czapkę.
Ludzie z sąsiedztwa śmieli się z pomysłów Gigiego, ale czasem i oni mieli niepewne miny i mówili, że nie uchodzi, aby za zmyślone historie brać pieniądze.
- Tak przecież robią wszyscy pisarze - tłumaczył się Gigi. - I czy ci ludzie nie dostali nic za swoje pieniądze? Mówię wam, że dostali właśnie to, czego pragnęli! Co za różnica, czy wszystko to jest opisane w jakiejś uczonej księdze, czy nie? Kto wam może powiedzieć, czy historie z uczonych ksiąg nie są także zmyślone, tylko że nikt już o tym nie wie?
A innym razem mówił:
- Ach, co w ogóle znaczy prawda albo nieprawda? Kto może wiedzieć, co się działo przed tysiącem albo dwoma tysiącami lat? Może wy to wiecie?
- Nie - przyznawali.
- No, więc! -wołał Gigi Oprowadzacz. - W takim razie jak możecie twierdzić, że moje historie są nieprawdziwe? Mogły się przecież przypadkiem zdarzyć. W takim razie powiedziałem najprawdziwszą prawdę!
Trudno było coś temu zarzucić. Tak, jeśli chodzi o obrotny język, nikt nie mógł się równać z Gigim.
Niestety jednak bardzo rzadko przychodzili turyści, którzy chcieli zwiedzić amfiteatr, Gigi musiał więc chwytać się innych zawodów. Bywał, zależnie od okoliczności, dozorcą w parku, świadkiem na ślubie, wyprowadzał psy na spacer, nosił miłosne listy, brał udział w pogrzebach, sprzedawał pamiątki, dostarczał pożywienia dla kotów i robił jeszcze wiele innych rzeczy.
Ale Gigi marzył o tym, żeby kiedyś być sławnym i bogatym. Mieszkałby wtedy w bajecznie pięknym domu, otoczonym ogrodem, jadłby z pozłacanych talerzy i sypiał na jedwabnych poduszkach. Widział siebie samego w blasku przyszłej sławy, jak
3 1 słońce, którego promienie już teraz, w jego nędzy, ogrzewały go, można by powiedzieć, z odległości.
- I dopnę tego! -wołał, kiedy inni śmiali się z jego marzeń. - Jeszcze sobie przypomnicie moje słowa!
Sam jednak nie umiałby powiedzieć, w jaki sposób tego dopnie. Bo o niezmordowanej pracowitości i ciężkiej pracy nie miał wielkiego wyobrażenia.
- To żadna sztuka - mówił do Momo - w taki sposób niech się bogaci, kto chce. Spójrz tylko, jak wyglądają ci, którzy sprzedali swoje życie i duszę za odrobinę dobrobytu! Nie, nie będę tak postępował, ja nie. Nawet jeśli często brak mi pieniędzy na filiżankę kawy - Gigi jest zawsze Gigim!
Można by sądzić, że to niemożliwe, aby dwaj tak różni ludzie, o tak odmiennych zapatrywaniach na świat i życie, jakimi byli Gigi Oprowadzacz i Beppo Zamiatacz Ulic, przyjaźnili się ze sobą. A jednak tak właśnie było. Co dziwniejsze, stary Beppo był jedynym człowiekiem, który nigdy nie ganił lekkomyślności Gigiego. I równie dziwne, że właśnie tylko gaduła Gigi nigdy nie drwił ze starego dziwaka Beppa.
Powodem tego był zapewne sposób, w jaki Momo słuchała ich obu.
Żadne z nich trojga nie przeczuwało, że wkrótce na ich przyjaźń padnie cień. I nie tylko na ich przyjaźń, ale na całą okolicę - cień, który rósł i rósł i już teraz rozprzestrzeniał się, ciemny i zimny, na całe wielkie miasto.
Był to bezgłośny i niedostrzegalny podbój, który co dzień dalej parł naprzód i przed którym nikt się nie bronił, bo nikt go naprawdę nie zauważał. A kim byli zdobywcy?
Nawet stary Beppo, który widział nieraz to, czego inni nie widzieli, nie zauważył szarych panów, których coraz więcej kręciło się po wielkim mieście i którzy, jak się wydawało, niezmordowanie byli czymś zajęci. A przecież nie byli niewidzialni. Widziało się ich, a zarazem nie widziało. Umieli w jakiś niesamowity sposób nie zwracać na siebie uwagi, tak ze po prostu nie patrzyło się na nich albo też natychmiast się o nich zapominało. Tak więc mogli pracować ukradkiem, właśnie dlatego, że się nie ukrywali. ? A ponieważ nie zwracali niczyjej uwagi, nikt sobie oczywiście nie zadawał pytania, skąd przybyli i nadal przybywają, bo było ich co dzień więcej.
Jeździli eleganckimi, szarymi samochodami po ulicach, weno-
dzili do wszystkich domów, siadywali we wszystkich restauracjach. Często zapisywali coś w swoich notesikach.
Byli ubrani od stóp do głów na szaro w odcieniu pajęczyny. Nawet ich twarze wyglądały jak spopielałe. Mieli na głowach okrągłe, sztywne kapelusze i palili małe, popielate cygara. Każdy z nich miał zawsze przy sobie ołowianoszarą teczkę.
Gigi Oprowadzacz także nie zauważył, że wielokrotnie już wielu szarych panów kręciło się w okolicy amfiteatru i zapisywało coś w notesikach.
Tylko Momo obserwowała ich, gdy pewnego wieczora ciemne sylwetki pojawiły się na najwyższym piętrze ruiny. Dawali sobie jakieś znaki, a potem pochylili ku sobie głowy, jakby się nad czymś naradzali. Momo nic nie mogła dosłyszeć, ale nagle zrobiło jej się zimno jak nigdy dotąd. Nic nie pomogło, że otuliła się szczelniej swoim obszernym kubrakiem, bo nie było to zwyczajne zimno.
Później szarzy panowie odeszli i odtąd się już nie pojawiali.
Tego wieczora Momo nie słyszała cichej, a zarazem potężnej muzyki, jak dawniej. Ale nazajutrz życie potoczyło się jak zwykle i dziewczynka nie myślała już o osobliwych gościach. I ona także o nich zapomniała.
Rozdział piąty Opowiadania dla wielu i opowiadania dla jednej
Stopniowo Momo stała się niezbędna dla Gigiego Oprowadzacza. O ile można to w ogóle powiedzieć o tak lekkomyślnym młodym człowieku, Gigi głęboko pokochał tę małą, rozczochraną dziewczynkę i najchętniej brałby ją wszędzie ze sobą.
Jak już wiemy, opowiadanie historii było jego prawdziwą namiętnością. A właśnie jeśli o to chodzi, zaszła w nim zmiana, którą sam odczuwał. Dawniej bowiem jego opowiadania nieraz wypadały mizernie, po prostu nic odpowiedniego nie przychodziło mu do głowy, czasem powtarzał się albo sięgał do jakiegoś filmu, który oglądał, czy też historii przeczytanej w gazecie. Można by powiedzieć, że jego opowiadania chodziły na piechotę, ale odkąd poznał Momo nagle wyrosły im skrzydła.
Zwłaszcza kiedy Momo była przy nim i słuchała, wtedy fantazja Gigiego rozkwitała jak łąka na wiosnę. Dzieci i dorośli tłoczyli się wokół niego. Mógł teraz opowiadać historie, które w wielu częściach ciągnęły się całymi tygodniami, i był niewyczerpany w swoich pomysłach. Zresztą sam siebie słuchał z takim napięciem, jak inni go słuchali, bo nie miał pojęcia, dokąd zaprowadzi go jego fantazja.
Kiedy czasem przychodzili turyści pragnąc zwiedzić amfiteatr (Momo siadywała wtedy na uboczu na kamiennych stopniach), Gigi zaczynał w ten sposób:
- Szanowni państwo! Jak wam zapewne wiadomo, cesarzowa Sztrapacja Augustyna prowadziła niezliczone wojny, aby obronić swoje cesarstwo od ataków Drgaczy i Wahaczy.
Kiedyś, gdy znów podbiła te ludy, była tak rozgniewana na nie z powodu nieustannych napaści, iż zagroziła wycięciem ich w pień, chyba że król Xaxotraxolus odda jej za karę swoją złotą rybkę.
W tych czasach bowiem, proszę państwa, złote rybki nie były jeszcze znane w tym kraju. Cesarzowa Sztrapacja jednak dowiedziała się od pewnego wędrowca, że ów król Xaxotraxolus ma niedużą rybkę, która po wyrośnięciu zamieni się w czyste złoto. Cesarzowa pragnęła więc koniecznie posiąść to osobliwe stworzenie.
Król Xaxotraxolus śmiał się w kułak. Złotą rybkę, którą istotnie 34 posiadał, ukrył pod swoim łóżkiem. Cesarzowej zaś posłał zamiast niej młodego wieloryba w wazie ozdobionej drogimi kamieniami.
Cesarzowa była co prawda trochę zaskoczona wielkością zwierzęcia, bo wyobrażała sobie, że złota rybka jest mniejsza, ale powiedziała sobie: im większa, tym lepiej, bo kiedyś da więcej złota. Wprawdzie niepokoiło ją, że ta złota rybka nie lśni ani trochę złotem. Jednak poseł króla Xaxotraxolusa wyjaśnił jej, że rybka zamieni się w złoto, dopiero kiedy wyrośnie, nie wcześniej. Konieczne jest zatem, aby nie zakłócać niczym jej rozwoju. I królowa zadowoliła się tym wyjaśnieniem.
Młoda ryba rosła z dnia na dzień i pochłaniała olbrzymie ilości pożywienia. Ale cesarzowa Sztrapacja nie była przecież uboga, więc ryba dostawała tyle, ile mogła strawić, robiła się gruba i tłusta. Wkrótce już waza okazała się dla niej za mała.
„Im większa, tym lepiej" - powiedziała znowu cesarzowa i rozkazała przenieść rybę do swojej wanny.
Jednakże niewiele czasu minęło, a ryba nie mieściła się już w wannie. Rosła i rosła. Teraz trzeba było przenieść ją do basenu kąpielowego. Transport jej był dość trudny, bo ryba ważyła już tyle, ile waży wół. Jeden z dźwigających ją niewolników pośliznął się, a cesarzowa kazała nieszczęśliwca natychmiast rzucić lwom na pożarcie, bo ryba była dla niej wszystkim.
Co dzień przesiadywała godzinami na obrzeżu basenu i przyglądała się, jak ryba rośnie. Myślała tylko o mnóstwie złota, bo, jak wiadomo, prowadziła luksusowe życie, więc nigdy nie miała dosyć pieniędzy.