Była w połowie drogi do Katowic, gdy zadzwoniła komórka. Nie zatrzymując się, zaczęła jedną ręką przeszukiwać torebkę. Miała tego dnia dyżur, powinna być stale pod telefonem. I tak miała szczęście, że nienękana służbowymi wezwaniami mogła spędzić tyle czasu z synkiem. Zerknęła na wyświetlacz i zobaczyła, kto do niej dzwoni. Miała wrażenie, że serce zatrzymało się jej z wrażenia. W ostatniej chwili zmniejszyła prędkość, inaczej wjechałaby w tył rolniczego ciągnika, który nieoczekiwanie wyrósł przed nią na jezdni.
- Meyer, dzień dobry.
- Przepraszam, sądziłam, że to... Dlaczego dzwonisz? Co się stało? - zapytała, z trudem siląc się na obojętny ton.
- Naprawdę można się ciebie bać - zaśmiał się Hubert. I zaraz dodał: - Jestem nad morzem... Ale nie dosłownie, niestety. W Sopocie, pamiętasz... Mam tu cykl wykładów i zostaję na tydzień. Okazało się, że jedno miejsce jest wolne. Mówiłaś, że chciałabyś uczestniczyć w szkoleniu z profilowania. Mogę ci je zarezerwować. Co ty na to?
Weronika chwilę milczała. To oczywiście nie znaczyło zupełnie nic. Po prostu wyjazd na wykłady. - Kiedy? - spytała.
- Zajęcia są od jutra do soboty - odparł. - Możesz przyjechać, kiedy chcesz. Jeśli się zdecydujesz, miejsce będzie czekało, więc...
- Bardzo bym chciała - zapewniła go. - Ale... ile to kosztuje?
- Za wykłady nic nie musisz płacić. Są w budżecie komendy - odparł Meyer.
- A co z noclegiem?
- Z tym może być kłopot. W hotelu policyjnym nie ma już miejsc. A w pozostałych ceny takie, że głowa boli. Jedyne, co mogę ci zaproponować - odchrząknął - to nocleg w starej willi, którą pomorska komenda policji wynajmuje na specjalne okazje. Żadne luksusy, ale ja tu mieszkam i... mógłbym cię przenocować.
Rudy nabrała powietrza. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Jeszcze wczoraj marzyła o takiej sytuacji. Teraz jednak była pełna niepokoju.
- Może mi się uda wziąć wolne na kilka dni - odparła. - Jeszcze się odezwę.
- Dobrze, to rezerwuję ci to miejsce - odparł Meyer i rozłączył się.
Weronika odłożyła telefon na siedzenie pasażera, jakby kładła rannego motyla. Spojrzała raz jeszcze na komórkę i zastanowiła się, czy przed chwilą nie śniła. Czy wyobraźnia nie płata jej jakiegoś figla. Chwyciła telefon i sprawdziła rejestr połączeń. Wyraźnie widziała nazwisko Meyera. Troskliwie schowała komórkę do kieszonki bluzki. Miała wrażenie, że niebo nagle się rozjaśniło. Świat poweselał. W głowie słyszała cudowną muzykę. Była szczęśliwa. Zaczęła dostrzegać kolory, zapachy. To było cudowne. Znów dawała sobie szansę na życie. Miała wrażenie, że niedługo skończy się jej wegetacja, zamartwianie się i podporządkowywanie. Wszystko dzięki tej jednej rozmowie, a właściwie obietnicy, którą ta rozmowa niosła. Nagle uwierzyła, że wszystko w jej życiu może się odmienić. Zapragnęła oddalić się od głównej szosy, zatrzymać i odetchnąć świeżym powietrzem. Przedłużyć tę chwilę, by nie umknęła jak kilometry, które pokonywała. Skręciła w piaszczystą alejkę tuż za zagubionym przystankiem autobusowym i podjechała kawałek. Wysiadła z auta i napawała się tym, co ją spotkało. Miała wrażenie, że to prezent od losu, na który tak długo czekała. Takie małe zadośćuczynienie za lata smutku, cierpienia i chłodu emocjonalnego, w który wpędził ją Niki.
Przed nią rozciągało się pole gryki. Soczysta żółć kwiatów sprawiała wrażenie gorącej. Razem z soczystą zielenią trawy i błękitem nieba, po którym wiatr ganiał pulchne cu- mulusy, sprawiały, że wszystko wydawało się przerysowane; wyjęte z folderu reklamowego o przekłamanych barwach - zbyt smacznych, by były prawdziwe, lecz skutecznie pobudzających apetyt odbiorcy. Podeszła i pogładziła czuprynę gryczanego pola, poczuła miękkość kwiatów i skierowała twarz do słońca. Zamknęła oczy. Wiatr smagał jej twarz, włosy wirowały, wplątywały się w okulary przeciwsłoneczne, które cały czas miała na nosie. Drżała. Po prostu trzęsła się z podekscytowania. Obiema rękami odgarnęła włosy, zdjęła z szyi apaszkę, a włosy związała wysoko w koński ogon. Uśmiechała się.
Otworzyła oczy i rozejrzała się. Ponad dachem samochodu zobaczyła widok równie piękny. Przed nią rozciągało się pole płaskie jak naleśnik, z jasnozieloną, młodziutką trawą, jakby jakiś austriacki rolnik wystrzygł ją zgodnie z unijną normą. Pośrodku niego rosło drzewo. Było rozłożyste i stare. Jak z bajki. Miało powykręcane gałęzie. Nie mogła od niego oderwać wzroku. Pomyślała, że tak właśnie wygląda symbol mądrości. Była przekonana, że jeśli teraz wypowie życzenie, to ono się spełni. Zamknęła oczy i skoncentrowała się.
„Żeby było magicznie. Żeby było mistycznie. Jakkolwiek miałoby się skończyć”, powiedziała w myślach. Czuła teraz moc i magię życia. Potrzebowała chwili, by wrócić do realności. A może wcale nie chciała wracać. Nagle ktoś brutalnie pociągnął ją za rękaw.
- Pani! Pani! - usłyszała.
Zachwiała się i omal nie upadła na ziemię jak długa.
Otworzyła oczy i zobaczyła, jak niewysoki i niestary mężczyzna z wytrzeszczonymi, jasnymi oczami oraz nieprawdopodobnie pomarszczoną od słońca skórą, zamachuje się, by uderzyć ją w twarz. Wtem rozległ się rumor - nieprzy- trzymywany przez mężczyznę stary, odrapany rower uderzył w lewy reflektor Mitsubishi Diamante. Hałas blyska- wicznie przywrócił Weronikę do rzeczywistości i zanim zaczęła znów konstruktywnie myśleć, pierwsze do równowagi wróciło jej ciało. Dosłownie w locie złapała dłoń wieśniaka, przytrzymała ją i wykręciła na plecy.
- Ja, ja tylko... Pani taka była dziwna. Jak zjawa - dukał przerażony.
- Czego chcesz - syknęła prokuratorka.
- Ja wołałem. Pani nie mówiła nic. Myślałem, że to zapaść. Moja córka miała zapaść. Pomogło uderzenie w twarz. Wtedy wróciła.
Weronika momentalnie puściła mężczyznę. Próbował jej pomóc. Myślał, że źle się czuje. - Przepraszam - szepnęła. Kucnęła i podniosła z trawy telefon, który w wyniku szarpaniny wpadł pod koło auta. Gdyby go nie zauważyła, przejechałaby po nim i nie wiedziałaby, gdzie go zgubiła.
- To ja już... - mężczyzna dłuższą chwilę wpatrywał się w tę zadziwiająco piękną, lecz - był przekonany - chorą kobietę. Nie wiedział, skąd się tu wzięła ani dlaczego tak dziwnie się zachowuje. Ale wiedział, że powinien znaleźć się jak najdalej od niej. Żadna z kobiet, które znał, ba! żaden mężczyzna, nie ma takich umiejętności, by w jednej chwili i niemal bez użycia siły obezwładnić napastnika. Kiedy kobieta trzymała go w żelaznym uścisku, poczuł, że za paskiem jedwabnej spódnicy w kolorowe kwiaty ma coś twardego. Doskonale wiedział, co to mogło być, lecz nie chciał sprawdzać, czy w kaburze była broń i czy była naładowana. Pedałował więc teraz ile sił w nogach, przekonany, że spotkał morderczynię, która na zlecenie dokonuje zbrodni. Być może właśnie kogoś zabiła i napawała się swoim bestialstwem, myślał.
Kiedy dojechał do głównej drogi, nawet się nie rozejrzał. Tak bardzo chciał być jak najdalej od tej szalonej kobiety, że nie dostrzegł nadjeżdżającego z prawej strony busa. Trąbiąc niemiłosiernie, w ostatniej chwili wyminął rowerzystę, który już prawie był po drugiej stronie szosy, ale pęd powietrza powalił go na ziemię. Po chwili z obu stron nadjechały kolejne auta i mężczyzna zrozumiał, że miał dużo szczęścia.
- W ciągu kwadransa dwukrotnie uniknąłem śmierci - ucieszył się i przeżegnał kilka razy.
Werka obserwowała go z zaciekawieniem. Kiedy omal nie wpadł pod bus, przeraziła się. Ale gdy stoczył się do rowu, wybuchła szczerym śmiechem. Musiała być dla niego niezwykłym widokiem na tym pustym polu. Znów zapatrzyła się na żółtą, puchatą przestrzeń.
- Co się ze mną dzieje? - spojrzała na telefon, przez który niedawno rozmawiała z Hubertem. - I co ja robię? Boże, co ja robię? - przestraszyła się teraz swojej decyzji. Bo nie miała żadnych wątpliwości: jedzie do niego. Cokolwiek miałoby się między nimi zdarzyć.
***
- Jest pani wolna - oświadczył Waldemar Szerszeń i puścił przodem Magdę Wiśniewską. Kobieta wpatrywała się w niego z wyrzutem. - Mówiłam, że będzie mnie pan musiał wypuścić. Jestem niewinna - dodała.
Szerszeń spojrzał na nią spode łba i powstrzymał się przed cierpkim komentarzem. Czuł się zdruzgotany. Jakby wypompowano z niego całą energię. Nie miał sił na rozmowy z podejrzaną. Był skołowany. Nie rozumiał już nic. Był w kropce.
- Wychodzi pani za kaucją. Proszę nie wyjeżdżać z miasta i być w ciągłym kontakcie. Nie muszę dodawać, że będzie pani pod obserwacją - odparł i skinął na funkcjonariusza, by zwrócił zatrzymanej osobiste rzeczy i odprowadził ją do wyjścia z komendy.
Magda wyprostowała się i nie spojrzała więcej na Szerszenia. - Proszę mi wezwać taksówkę - zwróciła się do funkcjonariusza wyniośle. Kiedy spiorunował ją wzrokiem, wskazała na swój telefon. - Jest rozładowany - wyjaśniła i wyszła.
Stojąc na schodach komendy, wpatrywała się w granatowe, rozgwieżdżone niebo, jakby zastanawiała się nad czymś, układała w myślach plan. Zapaliła papierosa, ale przy pierwszym zaciągnięciu, zakrztusiła się. Paliła jednak dalej, wpatrując się w pusty podjazd. Zgniatała niedopałek w popielniczce przy drzwiach, kiedy podjechała jej taksówka. Gdy już siedziała w środku, wyjęła z torebki komórkę, włączyła ją i wpisała kod pin. Odsłuchała pocztę głosową, spisała kilka numerów z rejestru abonentów, a potem wyłączyła aparat i wyjęła z niego kartę SIM, którą przełamała i wyrzuciła przez uchylone okno auta.
- Muszę zadzwonić. Gdzie o tej porze mogę kupić kartę do automatu telefonicznego? - zapytała.
Taksówkarz zawiózł ją na pocztę główną. Tam Magda kupiła kartę chipową i wykręciła numer spisany w taksówce na chusteczce higienicznej.
- Karina Maliszewska? - odezwała się, bacznie rozglądając się na boki. - Będę u pani za dziesięć minut. Proszę założyć płaszcz. Jest zbyt piękna noc, by nie wybrać się na mały spacer.